31 października 2024

Od Nikandros – Halloween

Żyrandol, zalany gęstą, sztuczną krwią (syropem z barwnikiem, bo w powietrzu unosił się ciężki zapach czekolady), rzucał na salon różowawą poświatę. Jakby dom zalała projekcja ognia, metafizyczny zachód słońca, który rozpływał się w kicz tematycznej imprezy. Właśnie, kicz. Kicz to było dobre słowo na opisanie tej imprezy.
Nikandros lubiła swoją pracę. Naprawdę, jak na to ile można lubić coś, co kładzie ci jedzenie na talerzu (chociaż w jej przypadku było to bardziej metaforyczne jedzenie, bo pewnie mogłaby dożyć setki, jedynie używając pieniędzy ze spadku), to Nikandros ceniła sobie swoją posadę w muzeum. Stawka była nie do pogardzenia, w dodatku dali jej całkiem luźne wodze, jeśli chodzi o kreatywność, co oznaczało, że mogła wystawiać, co tylko sobie zażyczyła. Jednak, jak każda praca, i ta miała swoje minusy. Jednym z największych, przynajmniej według Nikandros, byli jej współpracownicy.
Jak na pracowników jednego z większych i bardziej szanowanych muzeów w Stellaire, niektórzy kuratorzy nie mieli za grosz gustu. Ale Nikandros musiała pokazać się na kolacji. Czy chciała tego, czy nie, proste wystąpienie na jakimkolwiek pracowniczym wyjściu dodawało nieco drobnych do kredytu zaufania, jakim obdarzali ją współpracownicy. A jak brzmi stare powiedzenie, ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka. A Nikandros nie byłaby sobą, gdyby nie dbała o opinię publiczną.
Halloween nie było jednym z tych świąt, do których Nikandros była jakoś niezwykle przywiązana. Tak naprawdę poznała je dopiero na studiach, trzymana za złotą bramą całe dzieciństwo, broniona przed zabobonami, które by tylko zainfekowały zbyt młody móżdżek. Halloween oblane było w pamięci Nikandros tanimi trunkami, obcisłymi i bezsensownymi kostiumami (seksowne… wstaw dowolny przedmiot/osobę), chłodnym wiatrem obcego jej miasta i duchami muśnięć nieznajomych ust. Świętowanie Halloween po trzydziestce, a co dopiero tuż przed pięćdziesiątką, wydawał się absurdalny. Ale Nikandros wiedziała, jak zachować pozory – więc po otrzymaniu zaproszenia (wciśniętego pod drzwi jej gabinetu, czarnej koperty z niezdarnie namalowaną strużką krwi - zdecydowanie za jasną czerwienią, żeby przedstawiała realistyczną krew) założyła najczarniejszą suknię, wyciągnęła z kufra dawno zapomnianą maskę (prawdopodobnie należącą kiedyś do Berenike), owinęła ramiona peleryną i ruszyła do miasta.

– Za co jesteś przebrana? Wygląda świetnie – organizatorka imprezy, tęga krasnoludka zajmująca się działem historycznej biżuterii, znalazła Nikandros przy stole z napojami. To, że hrabina wiedziała z góry, że nie będzie się dobrze bawić, nie znaczyło, że oszczędzi darmowego alkoholu. Czemu miałaby, skoro barek został rozpieczętowany długo przed jej przybyciem i co drugi gość kiwał się na piętach?
Nikandros spokojnie wypełniła swój kieliszek, sprawdziła smak wina, i dopiero wtedy odwróciła się w stronę organizatorki. Miała na sobie długą, fantazyjnie zdobioną suknię w różnych odcieniach bieli. Jej włosy, ręce i broda pełne migotały od ilości złotej biżuterii. Na plecach miała tanie skrzydła, które traciły sztuczne pióra z każdym jej ruchem. Aniołek.
Nikandros poprawiła maskę, stukając palcami w skórzane płaty na jej bokach, przysłaniające jej uszy. Machnęła dłonią tak, żeby subtelnie pokazać postrzępioną pelerynę.
– Za nietoperza.
– Fantastyczne – twarz krasnoludki rozświetliła się, jakby to Nikandros podarowała jej komplement, a nie odwrotnie – Dziękuję, że się pojawiłaś. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Wiem, że to nie nasz narodowy sposób na spędzanie tego czasu, ale… lubię to. Lubię to, jak spędzają Halloween novendyjczycy.
Nikandros kiwnęła głową. Krasnoludka (Nikandros chciałaby powiedzieć, że pamięta jej imię, jednak totalnie wypadło jej z głowy. Nie dbała z reguły o takie rzeczy, jak tytuły nowych pracowników, bo dużo z nich szybko zmieniało pracę. Albo nie widziała ich na oczy przez miesiące, bo byli w całkowicie innych częściach budynku większość czasu) wspomniała, że też jest z Medwii, chociaż z niższych terenów. Pewnie im dalej od północy, tym korzenie Dušičków trzymały się ziemi mniej. Aż na granicy z Novendią zostały z niej agresywnie wyrwane.
– Ciekawe dekoracje.
Krasnoludka-aniołek kiwnęła głową w podziękowaniu. Ktoś inny złapał ją za ramię, grzecznie przeprosiła Nikandros i zniknęła w tłumie przebierańców. No tak, trudy bycia gospodynią przyjęcia. Nikandros znała je całkiem dobrze.
Gdyby przymknąć oko, impreza nie byłaby taka zła. Nikt nie przyszedł agresywnie obnażony, jedzenie było zjadliwe i ładnie ułożone na stole, a jeżeli nie zwracało się uwagi na niezdarnie porozrzucane sztuczne pajęczyny i nieokreślonie świąteczną muzykę buczącą z głośników, to była ona nawet do przeżycia. Nic do zachwalania, ale przynajmniej nie przypominała ona jednej z Halloweenowych fet, które przeżyła na studiach. Wspomnienia ich były godne spalenia na stosie.
Tęskniła za prostotą Medwii. Tam jesień nie była kiczowata, nie żartowała z kości i duchów przodków, a je celebrowała. Październik w Lahmermuir zawsze okryty był gęstą mgłą, tą metaforyczną i nie. W regionie Dzień Dusz był niezwykle ważną celebracją, a wokół daty wszyscy kręcili się po swych domach wręcz na palcach, żeby tylko nie zepsuć, nie obrazić swoich seniorów. Novendyjskie Halloween dla Nikandros podpadało pod pewną blasfemię – te wszystkie sztuczne kościotrupy, przebieranie się za potwory i żebranie obcych o cukierki – wydawało się to jakimś żartem.
Faktycznie, kiedy była młoda, uwielbiała Halloween. Wszystko, żeby tylko nadepnąć na odcisk rodzicom, a twarz matki nigdy nie była czerwieńsza, niż wtedy kiedy oglądała zdjęcia z młodzieńczych ekscesów najmłodszej potomkini. Twoja babka przewraca się w grobie, zwykła mówić, na co Nikandros nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, bo w końcu o to chodziło, prawda? I tak nie potrafiła być dla nich oczkiem w głowie, więc czemu nie mogła stać się zaślimaczoną raną?
Chyba się zestarzała. Nie, na pewno się zestarzała. Ale aż tak bardzo?
Zrobiło jej się tęskno za Medwią, za oszronionym i zamglonym Lohen, za cmentarzykiem na tyłach Srebrnej Kety, schowanym między labiryntem krzewów i igliwia. Kiedyś rodzice wymuszali na nich sprzątanie grobów, chylenie głowy nad marmurem i przypalanie sobie palców na rozmiękłych zapałkach, żeby tylko znicze były pełne i rozpalone na Noc Cieni. Szacunek. Zawsze szacunek dla tych, którzy opuścili świat żywych był najważniejszy. Żadne wybryki z maskami, żadne zabawy przy ogniu. Grobowa cisza przy śniadaniu, niewysłowione żale o Astorię i jej drobny krzyżyk wciśnięty w zmrożoną glebę. Ten, wokół którego matka kazała zawsze rozpalić przynajmniej pięć zniczy. Pięć zniczy, pięć miesięcy życia. Nieskończoność miesięcy po śmierci. Nienawidziła tego jako dziecko. Jak o tym myślała, teraz pewnie nienawidziłaby tego jeszcze bardziej. I tak nie miałaby komu zapalać zniczy, bo przecież po Lohengrinach nie ostał się ani jeden grób. Tylko taki symboliczny, na skraju miasteczka, postawiony tam ku ich czci. Chociaż co było w nich do czczenia, Nikandros nie potrafiła zgadnąć, nawet po tylu latach.
Może powinna wrócić do Lahmermuiru. Tak dla zasady. Dla pozorów. Zapalić świeczkę na marmurze. Mogłaby obserwować, jak ciężka mgła opada na jezioro, nadal zbyt ciepłe po lecie, żeby zastygnąć w nieruchomym lodzie. Może nawet upiekłaby chleb. Mogłaby nawet rozpalić ognisko przed domem i otworzyć drzwi zabłąkanym dzieciom, które na przekór tradycjom chciały wybłagać od sąsiadów smakołyki, jak to robiła novendyjska dziatwa.
Nikandros wypiła ostatnią kroplę wina, odstawiła kieliszek na stół. Przy drzwiach, z futrem na ramionach i szalikiem zarzuconym na kark, znów spotkała krasnoludkę.
– Już musisz wychodzić?
Nikandros kiwnęła głową, wymusiła na twarzy grzeczny grymas żalu.
– Wybacz. Obowiązki wzywają.

W domu zdjęła obcasy, zmieniła je na porządne, zimowe kozaki. Maskę schowała do kufra, przykryła ją starymi zdjęciami i teczkami pełnymi dokumentów pogrzebowych. Spakowała podręczną walizkę, sprawdziła jeszcze raz bilet. Oby tylko lotnisko nie było w sztucznych pajęczynach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz