31 października 2024

Od Terrella – Halloween

Drzwi niewielkiego sklepu się rozsunęły, charakterystycznym dźwiękiem powiadomiły o wejściu klienta. Terrell przekroczył próg, niespiesznym krokiem wszedł w wąskie alejki. Wygrzebał z lodówki puszkę coli, obrócił ją w prawej dłoni, stukając cicho metalem o metal. Zmierzył wzrokiem widoczny koło nazwy marki rysunek, zmarszczył lekko brwi. Nie zareagował jednak w żaden konkretny sposób, a poszedł dalej. Przypatrzył się leżącym na półkach paczkom chipsów, te na promocji również przyozdobione były charakterystycznym grafikami. Z początku się wahał, w końcu wybrał jakąś.
Podszedł do kasy, podczas gdy kasjerka kasowała zakupy, zgarnął jeszcze z kartonu małą garść cukierków. Wyłożył je na ladę, sięgnął ręką do kieszeni po smartfona.
— Tylko tyle? — usłyszał nagle.
Podniósł spojrzenie na sprzedawczynię.
— Tylko tyle? — powtórzył za nią, unosząc opiercingowaną brew.
— Cukierków. Nie wystarczy nawet na jedną turę dzieci. — Wzruszyła ramionami, udając zawiedzioną.
W odpowiedzi Terrell cicho westchnął.
Racja. Dzisiaj był Halloween.
Już jakiś czas wcześniej zdążył zauważyć zmiany w wystroju wielu miejsc. W sklepach z dnia na dzień pojawiły się sekcje z rzekomo upiornymi ozdobami, w tym samym stylu słodyczami, ubraniami, a nawet dumplingami i parówkami. Z początku cyborg nie wiedział, co to wszystko znaczyło, czy może od zawsze tu było, ale w natłoku całej tej magii i nadnaturalności jakoś mu ten fakt umknął. Szybko jednak przeszukał Internet, dzięki czemu odkrył, że cała ta fanaberia związana była z nadchodzącym świętem – Halloween.
Oczywiście, że postanowił trochę więcej się dowiedzieć. Dla niego koncept miejsca, w którym przeróżne byty przebierały się za, hm, siebie nawzajem, był dla niego trochę dziwny. To tak, jakby w Neoterrze ludzie przebierali się za swoich znajomych; on za Chase'a, Chase za niego. Nie potrafił w pełni zrozumieć, po co, na co, dlaczego. Z drugiej strony nie chciało mu się aż tak głęboko w to wnikać. To nie tak, że Halloween miało się stać jakąś tradycją w jego życiu. Wolałby drugi raz go nie doświadczyć, ponieważ oznaczałoby to, że nie zdoła wrócić do domu przez cały następny rok.
Nawet teraz nie widział powodu do świętowania. Może w innych warunkach spróbowałby za cokolwiek się przebrać, najlepiej jakiegoś potwora, który wystraszyłby możliwie jak najwięcej gówniarzy, bo czemu nie... ale w obecnej sytuacji nie miał na to nastroju. Zamierzał ten dzień po prostu spędzić tak, jak każdy inny – wykradając pieniądze z kont innych i przeszukując Internet w celu odnalezienia sposobu na ponowne otwarcie portalu do Neoterry. Nie przewidywał ani wychodzenia, ani rozdawania cukierków.
— Nie będę dokarmiał bachorów — mruknął pod nosem.
Wyciągnął smartfona, wszedł na aplikację banku.
— Ale to tylko raz do roku — ciągnęła dalej kasjerka, uśmiechając się lekko. — Dzieci będą pukać do pańskich drzwi, szkoda by było je tak zawieść.
— Bo mnie obchodzi, czy się zawiodą, czy nie...
— Widzę, że coś pana trapi.
— Nie potrzebuję psychologa.
Rozdawać cukierki, kurwa, jeszcze czego? Może upiec dla nich ciasto czekoladowe? Żeby chociaż dzieci miały żołądki jak psy. Prędzej pały wparują do jego mieszkania, jak on zacznie rozdawać słodycze przebierańskim gnomom.
Na nieszczęście sprzedawczyni okazała się jakaś nachalna i nie mogła odpuścić. Terrell nie miał pojęcia, co w nią wstąpiło, zwłaszcza że na co dzień była dość przyjazna, uprzejma, nawet dało się z nią zamienić parę normalnych zdań. Czy Halloween jakoś źle wpływało na tutejszych? Oby to jego nie dotknęło, bo kogoś zapierdoli i tylko będzie problem.
Babka nalegała, prosiła, powiedziała, że jak nie rozda słodyczy, to sam je będzie mógł zjeść, aż w końcu Terrell się wkurwił i kupił całą siatkę tych jebanych cukierków. Tuż przed płaceniem poprosił jeszcze o paczkę papierosów; pierwszego odpalił zaraz po wyjściu ze sklepu. Chuj, zje w ciągu miesiąca czy dwóch.
Wrócił do mieszkania, akurat zachodziło słońce. Zdjął glany, bluzę odwiesił na wieszak, po czym udał się do dużego pokoju. Wyładował zakupy na stole. Usiadł przed laptopem, otworzył paczkę chipsów i puszkę coli, upił niewielki łyk.
Zarabianie w Novendii było trochę żmudną robotą. Po prostu siedział kilka godzin i włamywał się na różne konta bankowe, z których wykradał niezbyt duże kwoty pod przykrywką płatności typowych dla danej osoby. Jakieś zakupy w sklepie, płatność w barze czy inne tego typu rzeczy. W Neoterrze zajmował się kradzieżami na znacznie większą skalę, czasami nawet nie dało się siedzieć przed własnym kompem, a trzeba było jechać do budynków firm, robić misje rodem z filmów akcji i bezpośrednio podpinać się do serwerów. To było życie.
Okazjonalnie myślał sobie, że chciałby taką akcję odjebać tutaj. Niestety szybko odrzucał wizje, ponieważ dobrze wiedział, że nie powinien. Choć zamierzał możliwie jak najszybciej wracać do domu, nie musiał od razu wyrabiać sobie metki przestępcy w oczach społeczeństwa. Planował trwać w ukryciu, pilnować, by policja nie złapała żadnego tropu.
Siedział w ciszy, po pokoju roznosiły się tylko dźwięki klawiatury i myszki. Słuchał sobie muzyki, z neutralnym humorem skakał po kontach bankowych.
Dzwonek do drzwi.
Podniósł wzrok znad laptopa, zerknął w stronę przedpokoju.
Znów dzwonek do drzwi, tym razem podwójny.
McColly? Ale co ona mogła chcieć od niego o tej porze?
Niechętnie wstał, podszedł do drzwi. Wyjrzał przez judasza na korytarz.
Aha.
No tak.
Nie, nie otworzy żadnym gówniarzom. Nienawidził bachorów, po prostu nienawidził, nie budziły u niego w najmniejszym stopniu sympatii; jak w sumie żadna osoba, ale to była inna kwestia, bo dorosłych jeszcze jakoś znosił, ale dzieciorów nie.
Jeszcze raz dzwonek, dodatkowe pukanie.
Wreszcie Terrell złapał za siatkę cukierków, z ogromną niechęcią otworzył.
— Cukierek albo psikus! — zawołały chórkiem krasnale... nie, Terrell nie mógł już używać tego określenia, teraz krasnale były autentyczną rasą.
Brunet mimowolnie przyjrzał się zgrai. Wilkołak, wróżka, wiedźma i... kurwa, policjant. Aż przypomniał sobie swoje myśli z pobytu w sklepie. Kto, do chuja, przebierał się za policjanta? Chociaż... Jakby się tak zastanowić, to policjanci też byli straszydłami. Terrell na co dzień przed nimi uciekał. No, chyba że sytuacja wymagała innego wyjścia i wtedy się z nimi napierdalał.
Spojrzał jeszcze raz na dzieciaka w mundurze.
Nie, tutaj pewnie też nie wolno było bić dzieci.
Cała czwórka smrodów przyjrzała mu się, wtem otworzyły szeroko oczy.
— Robot! — zawołały podekscytowanym tonem.
— Nie, zwykły cyborg — mruknął w odpowiedzi.
— Ale super ręka! — Wilkołak podszedł bliżej. — Mogę dotknąć?
— Nie.
— Tylko raz!
— Nie.
— Prosimy! — błagała wiedźma.
— Zamykam.
Złapał za klamkę, na szczęście błazenada wreszcie okazała współpracę. Porzucili prośby, wystawili swoje koszyki i wiaderka. Na co czekały, na zaproszenie? Terrell nie zamierzał się męczyć z rozdawaniem cukierków, więc jedynie nadstawił im siatkę, każąc wziąć po jednym. I po raz enty udowodnił, że bachory były nieposłuszne, bo jeden chujek wziął dwa. Policjant.
Dzieciarnia poszła dalej, on z głośnym westchnięciem zamknął drzwi. Odwrócił się na pięcie, zajrzał do siatki. Jeszcze sporo zostało, będzie na ten wcześniej ustalony miesiąc.
Aha, ta, jasne.
Co pięć minut słyszał dzwonienie, o dziwo za każdym razem zjawiała się inna ekipa. Wszyscy wypowiadali tę samą kwestię, po którymś usłyszeniu Terrell myślał, że będzie mu się odbijała w umyśle przez następne kilka dni. Cukierek albo psikus, cukierek albo psikus, cukierek albo psikus, cukierek albo psikus...
— Cukierek albo psikus!
— Ale super! — zawołał mały wampir, widząc metalowe kończyny. — Mogę dotknąć?
— Nie.
— Tylko na chwilę!
— Wypier...
Zamilkł, bowiem ujrzał stojącą w progu drzwi po drugiej stronie panią McColly, która właśnie dawała cukierki innym dzieciakom. Dwójka wymieniła się spojrzeniami, nastała trochę niezręczna cisza.
— Dokładnie trzy sekundy — powiedział w końcu.
Bachory zawołały chórkiem, małe dłonie zaczęły obmacywać metalową rękę, jak gdyby to była najbardziej ekscytująca rzecz w tym zjebanym odłamku. Oczywiście, te stojące przy McColly również musiały się przyłączyć.
Terrell dokładnie po trzech sekundach zabrał kończynę. Popatrzył na smrody, potem na swoją siatkę, w której pozostało już mało cukierków. Westchnął ciężko. Zawiesił ucha siatki na klamce od zewnętrznej strony, następnie bez słowa zamknął drzwi.
Wrócił do stołu, opadł ciężko na krzesło. Wbił wzrok w ekran laptopa, sięgnął po colę. Przechylił do ust, niestety spotkał się z tylko kilkoma kroplami napoju. Jednym mocnym ściśnięciem zgniótł puszkę.
Na następny Halloween wyjeżdża w pizdu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz