04 października 2024

Od Cinnie - Czarno, biało i... zielono?

    Poranek był chłodny, a za oknem leniwie spływały jesienne liście, jednak w moim pokoju panowała zupełnie inna atmosfera. Światło, które wdzierało się przez firany, miękko otulało zielone, bujne liście roślin, tworzących prawdziwą miejską dżunglę. Moją codzienną rutyną było zajmowanie się tą domową oazą, która dawała mi energię na cały dzień. Pnącza oplatały się wokół półek, tworząc zielone kaskady, a duże, rozłożyste liście monstery wystawały niemal w każdym zakątku pokoju.
    Sięgnęłam po konewkę, uważając, by nie potrącić żadnej z roślin, które rozrosły się niemal wszędzie. Paprocie, storczyki i rośliny, które nie miały jeszcze imion, uśmiechały się do mnie swoimi soczystymi barwami. Przechodziłam między nimi, ostrożnie dotykając każdej z nich – jakby każda była częścią codziennej rozmowy, jak dawni przyjaciele. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i świeżości, a w tej małej zielonej dżungli czułam się, jakbym przeniosła się w inny świat.

    Zawsze celebrowałam te chwile przed wyjściem. Uwielbiałam, jak jesienne światło ocieplało wnętrze pokoju, a chłodny, rześki powiew przypominał o tym, że na zewnątrz liście już dawno zmieniły kolory na złoto i rdzawo-czerwone. Jesień miała swoje uroki, ale mój pokój, pełen zieleni, był moją osobistą enklawą, gdzie lato trwało cały rok. Odłożyłam konewkę na swoje miejsce, poprawiłam kilka opadających gałązek pnączy i spojrzałam z satysfakcją na ten zielony chaos, który był moim małym światem. "Znowu zima ci nie grozi" – pomyślałam z uśmiechem, głaszcząc liście fikusa. Gotowa do wyjścia, jeszcze raz spojrzałam na swoje rośliny, czując, że dziś będzie to dobry dzień.

    Jako chyba jedna z nielicznych osób na tej planecie naprawdę kochałam swoją pracę. Zajmowałam się testowaniem produktów, które miały podnosić komfort życia zwierząt. Dla mnie to była nie tylko praca, ale również sposób na codzienną przygodę. Każde zadanie przynosiło coś nowego i ekscytującego, a ja nie mogłam przestać cieszyć się tym, że za każdym razem mogłam odkrywać coś innego. Czasami aż żałowałam, że spędzam w biurze tylko kilkanaście godzin tygodniowo, bo każdy moment był dla mnie cenny. Czerpałam z niego pełnymi garściami.

    Tego dnia, wchodząc do biura, byłam pełna energii. Trzaskając drzwiami, wpadłam na swoje stanowisko, od razu zanurzając się w listę produktów, które czekały na testy. Jak zwykle, czułam, jak ekscytacja zaczyna przewracać mi się w żołądku. Pierwszym produktem, który miałam przetestować, był szampon dla psów. "Proste, ale czy rzeczywiście skuteczne?" – pomyślałam, przekręcając butelkę w dłoniach i przyglądając się etykiecie, która obiecywała puszystość futra godną marzeń.
    Nie tracąc czasu, ruszyłam do łazienki, gotowa na test. Pachniało tam jak w ogrodzie pełnym kwiatów i owoców. To wszystko było częścią planu – zapachy miały uczynić z mojej sierści istną chmurkę. Zamknęłam oczy i skupiłam się na przemianie. W jednej chwili byłam sobą, a w następnej – pudlem. Moje nowe futro było miękkie i puszyste.
    Zanim jednak zdążyłam w pełni nacieszyć się swoim psim wyglądem, asystent, który pomagał mi przy testach, zaaplikował na moją sierść szampon. To, co wydarzyło się potem, było naprawdę niespodziewane. Moja sierść zaczęła rosnąć – i to w tempie, które przeszło moje najśmielsze oczekiwania! Z każdym ruchem stawałam się coraz bardziej... chmurką. Futro było wszędzie, a ja szybko zorientowałam się, że nie mogę się ruszyć. Czułam, jak moje ciało unieruchomiła własna objętość. "Jak to możliwe?" – pomyślałam, ale śmiech szybko wygrał z moim zdziwieniem.    Zrozumiałam, że muszę wyglądać komicznie, jak olbrzymi, puszysty balon, który nie potrafi się poruszyć. Mój asystent, równie zaskoczony, ale niezmiennie profesjonalny, postanowił mi pomóc. Z delikatnością zaczął szczotkować moją sierść, próbując przywrócić jej rozsądne rozmiary. Po kilku minutach szczotkowania poczułam ulgę – szampon zaczął się spłukiwać, a moje futro wracało do normalności. Było lśniące, zdrowe i – co najważniejsze – kontrolowane. Odetchnęłam z ulgą i uśmiechnęłam się szeroko, wiedząc, że czas na kolejne wyzwanie.

    Następny na liście był produkt, który już samą nazwą wzbudzał we mnie dreszczyk emocji – kołowrotek dla chomików. Cóż mogło być trudnego w kołowrotku? Z entuzjazmem przemieniłam się w małego, brązowego chomika. Świat wokół mnie nagle stał się ogromny – gigantyczne zabawki, które kiedyś mogłam wziąć w rękę, teraz były potężnymi konstrukcjami, pełnymi niespodzianek. Kołowrotek wyglądał imponująco, a ja, zachwycona jego rozmiarami, natychmiast wskoczyłam do środka.
    Na początku wszystko szło świetnie. Czułam wiatr w futrze, biegając w kółko. Jednak szybko zorientowałam się, że coś jest nie tak. Wielkie koło zaczęło się uginać pod moim ciężarem, a ja nagle poczułam, jak utknęłam w jego wnętrzu. Bez względu na to, jak bardzo starałam się biec, mechanizm zamiast mi pomagać, zaczynał mnie zakleszczać. Każdy krok sprawiał, że wpadałam w coraz większe tarapaty, aż w końcu uznałam, że muszę przestać się szarpać. Z zamkniętymi oczami poddałam się sytuacji, śmiejąc się cicho z absurdu tego wszystkiego.

    Gdy wreszcie udało mi się wydostać, przyszedł czas na ostatnie zadanie dnia: testowanie pasty do zębów dla kotów. Kiedy zmieniłam się w elegancką, czarną kotkę, poczułam pewność siebie. Koty zawsze mają w sobie coś majestatycznego – i ja również poczułam ten dumny spokój. Asystent otworzył tubkę, z której wypłynął krem o intensywnie zielonym kolorze. Nim zdążyłam zaprotestować, wtarł mi go w zęby. Efekt? Moje kocie zęby, które chwilę temu były białe, teraz były... zielone! Przerażona, próbowałam coś zrobić, ale każda próba czyszczenia jedynie pogarszała sytuację. Z każdą chwilą zieleni było coraz więcej, a ja mogłam tylko śmiać się z tej komicznej katastrofy. Próbowaliśmy innych past, ale nic nie działało – a gdy wróciłam do swojej ludzkiej postaci, moje zęby nadal miały zielonkawy odcień. Na szczęście, drobnym druczkiem na tubce było napisane, że kolor powinien zniknąć po 24 godzinach. Odetchnęłam z ulgą i uśmiechnęłam się, choć ten uśmiech wciąż był... zielony.

    Zbliżał się koniec dnia. Zostało mi tylko wypełnić raporty i wypić herbatkę ze współpracownikami. Planowałam zahaczyć jeszcze o sklep – od rana miałam ochotę na płatki z mlekiem, a ktoś ewidentnie wypił resztkę mojego mleka (albo to ja zapomniałam je kupić, co wcale nie było takie niemożliwe). 

    Zachód słońca nad miastem malował niebo w odcieniach różu i fioletu, kiedy usłyszałam dziwny hałas dochodzący z pobliskiej stacji benzynowej. Coś przykuło moją uwagę, a ciekawość wzięła górę. Zboczyłam z trasy i podeszłam bliżej. Zobaczyłam zamaskowanego mężczyznę, który groził kasjerowi. Serce zaczęło mi bić szybciej, a ja wiedziałam, że nie mogę stać bezczynnie. W mojej głowie pojawiła się tylko jedna myśl: muszę coś zrobić! Czułam, jak adrenalina zalewa mnie, a moje ciało zaczęło się zmieniać... zanim się zorientowałam, byłam pingwinem!
Moje zaokrąglone ciało i krótkie skrzydełka sprawiły, że wyglądałam raczej jak zabawka niż bohater. Napastnik odwrócił się w moją stronę, a ja, chcąc wyglądać groźnie, zaczęłam machać skrzydłami. Efekt? Komedia. Mężczyzna zaczął się śmiać, a napięcie w powietrzu zniknęło. Kasjer również się roześmiał. W tym momencie przyjechała policja i łatwo schwytała złodzieja. Gdy wróciłam do swojej ludzkiej postaci, uśmiechnęłam się zielonymi zębami. Kasjer wybuchnął śmiechem, a ja nie mogłam powstrzymać się od wstydu.

    Kiedy wróciłam do domu, mój współlokator spojrzał na mnie z uniesioną brwią.
– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś wróciła z maratonu.
Opowiedziałam mu całą historię: o napastniku, przemianie w pingwina i moich zielonych zębach. Wybuchnęliśmy śmiechem, aż nagle przypomniałam sobie, że zapomniałam kupić mleko.
– Wiesz, nie weszłam do sklepu... – powiedziałam zakłopotana.
Zrozumiał, dokąd zmierzam. W moim umyśle zrodził się szalony pomysł. Zaczęłam się koncentrować, a po chwili przemiana znów przejęła kontrolę. Moje ciało zaczęło się zmieniać, a w mgnieniu oka stałam się... krową! Spojrzałam na niego wielkimi oczami, pełnymi nadziei.
-Muuuu? – powiedziałam, wskazując na moje nowe ciało, z zachwytem rozglądając się po mieszkaniu, które teraz wyglądało dla mnie zupełnie inaczej. Współlokator, kompletnie zaskoczony, ale jednocześnie rozbawiony, nie mógł powstrzymać śmiechu.
– A więc to jest twoje dzisiejsze „możemy to załatwić”? – zapytał, a ja ponownie spojrzałam na niego z nadzieją, czekając na jego reakcję.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz