Virgil wtulił się mocno w bok czarodzieja, oplótł go pluszowymi łapkami, jasno zaznaczając, do kogo ten przekochany, jedyny w swoim rodzaju i najlepszy chłopak należy, rumieniąc się przy tym wciąż od widoku przymierzonego do strzału Seymoura. Wilkołak zerknął ponaglająco na wielkiego niedźwiadka, zapewniając sprzedawcę, że nie chciał on sprawdzać, co odwali Czerwony Kapturek, gdy gość będzie się ociągał kolejną minutę z przekazaniem nagrody wilkowi. Mężczyzna westchnął, podrapał się po łysiejącej głowie, w końcu pstryknął palcami, największy pluszak sfrunął ku Vi. Facet wyburczał jeszcze jakieś gratulacje, uprzejmie postarał się przegonić dwójkę, prosząc o zrobienie miejsca dla innych, po czym zabrał się za oglądanie uważnie strzelby, ale ani Seymour, ani Vi nie zwracali już na niego uwagi.
— Frajer myślał, że mnie oszuka — parsknął muzyk, szczerząc się od ucha do ucha, nie zauważył psotnej iskry w metalicznym spojrzeniu. — A ja bym ci nawet z zamkniętymi oczami zdobył…
Wilcza łapa mocniej złapała niedźwiadka, druga chwyciła za czerwony płaszczyk, pociągnęła na tyle mocno, że Seymour zachwiał się na nogach, nie zdążył nic powiedzieć, Vi obdarował go głębokim pocałunkiem, trzymając stanowczo czarodzieja przy sobie, dopóki nie uznał, że wszystko z pięknej blond głowy wyleciało.
— Dziękuję — zamruczał, śmiejąc się w duchu z tego nieprzytomnego uśmiechu Seymoura i rozmarzonego szafiru.
— Ustrzelić ci coś jeszcze? — zaproponował mężczyzna, już rozglądając się wokół za kolejnymi straganami. Vi zaśmiał się, ucałował blady policzek.
— Może potem. Zobacz, przerzedziło się trochę przy domu strachów.
Kolejka rzeczywiście zaczęła wyglądać na bardziej przyzwoitą, trzy pary i grupka znajomych czekały na wejście do środka, z którego dobiegały wrzaski wcześniejszych śmiałków. Jednak z pewnością sytuacja miała się niedługo zmienić, okazja przepaść, bo ludzie przechadzali się nieustannie między atrakcjami, chcąc wyciągnąć z festynu jak najwięcej. Virgil pociągnął swojego Kapturka, by mogli prędko zaklepać sobie miejsce.
U chłopaka pilnującego obdrapanych drzwi zakupili po bilecie, Seymour zapewnił Vi, że ta świecąca dynia na jego głowie była jedynie iluzją i nic mu nie jest, a chwilę później wiekowa lampa fabryczna wisząca tuż nad framugą zmieniła kolor z czerwonego na zielony, droga do koszmarów stanęła przed nimi otworem.
W porównaniu do domu z zeszłego roku, w którym wydzierali się razem z Dantem i Ignisem, tutaj było jeszcze bardziej klaustrofobicznie, niektóre przejścia zmuszały ich do przeciskania się bokiem i liczenia, że nagle spomiędzy spróchniałych desek nie wychynie koścista dłoń. Wilkołak słyszał gdzieś w oddali muzykę z festynu, lecz nie czyniło to niepokojącej ciszy ani trochę przyjemniejszą, nie uspokajało po wychwyceniu gardłowych skrzeków zza ścian. Teraz jednak mógł do woli ściskać dłoń Seymoura, a bliskość byłego czarodzieja wpływała na niego w szczególny sposób, czyniła bardziej bojowym i chętnym do walczenia ze strachami. Poprawił ich uścisk, ruszył żwawszym krokiem za muzykiem, odpowiadając uśmiechem na uśmiech rzucony mu przez ramię. Nie tylko jemu wzrastała odwaga, gdy był przy swoim ukochanym – w końcu Seymour sam z siebie obrał prowadzenie, gotów przyjąć na klatę potwory.
Weszli w pierwszy taki korytarz, gdzie mieścili się oboje, stojąc ramię w ramię. Żółta farba odchodziła od ścian, pojedyncza żarówka kiwała się na boki, odór zgnilizny drażniły w nos. Mimo wszystko wyglądało to zbyt spokojnie, żeby zaraz coś nie jebło.
— Seymour? — rzucił Vi, zaintrygowany poczynaniami byłego czarodzieja. Zaglądał on przez każde mijane drzwi, ewidentnie czegoś szukając, choć nie wydawał się zainteresowany sprawdzeniem kryjówek, w których mogłyby czyhać na ich straszydła. — Seymour, co robisz?
— Szukam szafy — odparł niewinnie, nieudolnie walcząc z uśmiechem łobuza cisnącym się na usta.
Vi parsknął śmiechem, śmiech przerodził się niespodziewanie w krzyk.
Jedne drzwi otworzyły się cicho, nawet nie skrzypnęły, specjalnie chyba zaprojektowane tak, by kompletnie znienacka wystraszyć gości domu. Ktoś, a raczej coś pozbawione twarzy wysunęło pomarszczoną głowę na korytarz, wysunęło również i łapę, którą uczepiło się wilczego łokcia.
Kapturek wyciągnął Wilka z niebezpieczeństwa, przyciągając go mocno do siebie, szczera groźba zaświeciła w szafirze.
— Nie rusza się mojego wilka. — Seymour władczo ścisnął talię Vi, wyciągnął rękę przed siebie. — Jak go zaraz wylewituje…
Metaliczne oczy rozszerzyły się nagle, wilkołak złapał dłoń byłego czarodzieja, o włos ratując aktora przed defenestrowaniem.
— Chodź! — zawołał, ciągnąc muzyka w głąb domu. — Chodź, uciekamy!
I uciekli tak, że wpadli prosto na dwumetrowego klauna, ich ogromne nemezis z morderczym uśmiechem i nożami w obu dłoniach. Straszydło goniło ich przez całą drogą aż do wyjścia i Vi przez resztę wieczora zastanawiał się, jakim cudem dał radę wyniuchać, że powinni skręcić w prawo, gdy był głęboko przekonany, że zaraz serducho mu wysiądzie.
Wypadli z drugiej strony domu, zdyszani i czerwoni od wysiłku. Łapali powoli oddech, spojrzenia gdzieś spotkały się wreszcie, a szeroko rozwarte usta wygięły się w uśmiech, bo Vi tak mocno krzyczał, Seymour tak głośno klął i oboje wiedzieli, że gdy przestaną padać od braku powietrza, to padną ze śmiechu.
— Mam pomysł, co możemy teraz zrobić — zarzucił wilkołak po intensywnym droczeniu się z Seymourem. — Ja zrobię dla ciebie torbę ze słodyczami, a ty dla mnie.
— Dobra — zgodził się szybko muzyk, zerknął na godzinę w telefonie. — Za pół godziny tutaj?
— Za pół godziny. — Skinął głową, ucałowali się jeszcze przelotnie, nim obaj wykonali zwrot, ruszyli na łowy, gdy wtem Vi coś sobie przypomniał. — Seymour! — krzyknął, były czarodziej się zatrzymał. — Nie kup całego straganu z lizakami truskawkowymi, dobra?
Ten pogodny śmiech łobuza niczego nie obiecywał.
Vi gnał trochę, próbując się wyrobić w czasie, bo kolejka do ostatniego straganu ze słodkimi owocami morza, z którego po prostu musiał zgarnąć łakocie, przesuwała się niemożebnie długo, ale ostatecznie misję zakończył sukcesem, zakupiona ciemnoniebieska torba z nadrukiem księżyca wypełniła się dobrociami. Seymour już na niego czekał, pokazując zdobycznego wilka z waty cukrowej, a zarazem kryjąc przy boku równie napchaną torbę z masą małych, czarnych wilczków biegających po materiale. Razem, trzymając łapkę w łapce, ruszyli gdzieś na obrzeża festynu, bezowocnie próbując wyciągnąć od siebie informacje o tym, co kupili. Dopiero gdy przysiedli na ławce z widokiem na kręcącą się dalej zabawę, a pana niedźwiadka posadzili obok, wymienili się torbami.
— Żartujesz — prychnął rozbawiony Seymour, wyjmując z papierowego opakowania żelki w kształcie krewetek. Vi parsknął, oblizał palce klejące od cukrowego ucha puchatego wilka.
— Spróbuj, czy dobre.
Muzyk obejrzał krewetkę, chwilę się wahał, wreszcie wrzucił całą do ust, przeżuł.
— Smakują… — Zmarszczył brwi, ale się uśmiechnął. — Kurwa, smakują pomarańczą!
Wata cukrowa przeszła z rąk do rąk, teraz Virgil wyciągnął jakieś łakocie. Puszysty ogon z pewnością zamerdałby w tym momencie, gdyby był prawdziwy.
— Piłki! — Podekscytował się wilkołak, posmakował niewielkiej kulki z charakterystycznymi liniami tenisówki, oczy rozjaśniły się jeszcze mocniej. — Truskawkowe piłki!
Słodki wilk zniknął z patyka, zaczęli wspólnie przeczesywać zawartość toreb, przesładzając się coraz bardziej wymyślnymi żelkami („No nie mów, że one serio są o smaku piwa”) oraz ciastkami („Mają owoce leśne w środku!”). Choćby próbowali, nie daliby rady zjeść w jeden wieczór nawet połowy z tego, co sobie kupili, więc z honorem przyjęli przegraną z cukrem, przekazując torby pod opiekę niedźwiadkowych łap. Vi zwinął się przy boku Seymoura, były czarodziej otoczył go ramieniem. Razem popatrywali na innych uczestników festynu, ukontentowani, najedzeni, cieszący się swoim ciepłem.
— Seymour? — odezwał się cicho Virgil, poprawiając głowę na wytatuowanym ramieniu.
— Tak?
— Wiesz, to chyba jest moje najlepsze Halloween.
Nastała krótka chwila milczenia, po której przyszedł całus złożony na śniadym czole.
— Moje też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz