Oktawia nadal szczerze nie rozumiała, jak i dlaczego znalazła się w Polsce. I nawet jeśli spędziła tu ostatnie kilka miesięcy swojego życia, to wciąż odnosiła wrażenie, że rozumie równie mało, co na samym początku. Przez chwilę rozważała nawet powrót do Belgii lub ewentualne sfałszowanie kolejnego Erasmusa i wyjechanie gdzie tylko ją serce zaprowadzi. Wszystkie rozważania rozpłynęły się jednak w powietrzu wraz z chwilą, w której poznała Żanetkę, czyli najwspanialszą, najbardziej super kobietę na całym świecie. Żabcię, której imię z powodu tego jednego dziwnego dźwięku na samym początku brzmiało dziwnie francusko i przypominało Oktawii o domu. Być może był to jeden z powodów, przez który, pomimo początkowej bariery językowej, tak szybko się do niej przywiązała. Belgijka szybko uznała, że los i serce być może wcale nie zaprowadziły jej do Polski, tylko właśnie konkretnie do Żabci, która dziwnym trafem mieszkała akurat w tym kraju żurkiem i wódką płynącym. Żanetka wydawała się czasami pochodzić z innego świata, a Oktawia nie rozumiała połowy tego, co ta do niej mówiła. Mimo to była też dziwnie znajoma i to właśnie dlatego czuła się przy niej tak swobodnie i bezpiecznie. Nie wahała się więc nawet przez chwilę, kiedy Żanetka zaproponowała jej wyjazd nad morze…a morze jednak może? Oktawia nienawidziła tego, że w tym dziwnym języku tyle dźwięków brzmiało tak samo, ale jeśli zapiszesz je inaczej, to nagle wychodzi ci zupełnie inne słowo. Beznadzieja. Za bardzo przypominało jej to krótkie i długie dźwięki w niderlandzkim. To samo było z przypadkami. Niderlandzki też kiedyś je miał, ale chyba szybko stwierdzili, że nie mają sensu i po prostu się ich pozbyli. Nie to co Polacy. Dobrze, że Żabcia szybko pomogła jej polepszyć językowe umiejętności i jakoś starała się w prosty sposób tłumaczyć jej niektóre błędy. Ale niektórych nawet ona, rodowita polka, nie potrafiła wyjaśnić. No to po prostu już tak jest, Oktawia. A mogłoby na przykład nie być?
Jakkolwiek Oktawia nienawidziłaby polskiego, przypadków i znaków ortograficznych, w końcu wylądowała z ukochaną na tym nadmorskim przystanku, z którego miały udać się na cypel. I to jeszcze wypasionym, diabelskim autobusem. Pełnym demonów. No bo przecież pojazd oznaczony numerem 666 musiał być nawiedzony, taka wiedza przełamywała wszystkie bariery językowe. Obu dziewczynom zaświeciły się oczy, a usta wygięły w szerokim uśmiechu.
– Musimy w tym autobusie przywołać demona.
Oktawia skinęła głową i ze zniecierpliwieniem przestąpiła z nogi na nogę. Już nie mogła się doczekać, żeby przekonać się na własne oczy, jak wyglądają polskie demony. Żabcia w sumie za dużo jej jeszcze o tym nie opowiadała, a mieszkanie w Częstochowie też nie okazało się szczególnie pomocne. Czy mają białe futra w czerwone cętki, czy może przypominają ogromne, krwiożercze ptaki? Czy może niczym nie różnią się od tych belgijskich, które przemierzają niebo na morderczych, latających kozłach?1 W sumie, gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to Żanetka faktycznie opowiadała jej o tym, że w jednym mieście o konkretnej godzinie kozły zderzają się głowami, a ludzie specjalnie podróżują, żeby tylko to zobaczyć. Dziwny zwyczaj. Ale nie jej to oceniać, przyjechała w końcu z jeszcze dziwniejszego kraju.
Z głośnym, dramatycznym westchnieniem oparła policzek o głowę Zahry. Już chciała zacząć narzekać, kiedy na zakręcie zamajaczył jakże piękny i cudowny, demoniczny autobus. Posłały sobie jeszcze jedno, przelotne spojrzenie, nim po prostu wbiegły do środka, zajmując wolne miejsca na samym tyle. Była to w końcu bardzo dobra, strategiczna pozycja, z której mogły w spokoju obserwować wszystko i wszystkich.
– No tooo…jak wygląda demon? – Oktawia nachyliła się do Żabci i szepnęła jej do ucha. – Polski demon. Myślić, że jeździ takim na wakacje? Na ten Hell?
Żanetka przez chwilę się zamyśliła, nim z powagą w głosie stwierdziła, że na pewno tak jest i muszą tylko dobrze się wszystkim przyglądać, a na pewno trafią na demona.
– Na pewno się ukrywa. Ma czapkę albo coś takiego, żeby ukryć rogi…Patrz, on wygląda jakoś dziwnie.
Oktawia powędrowała spojrzeniem w to samo miejsce, w które wpatrywała się Żabcia. Wspomniany mężczyzna faktycznie wyglądał…niecodziennie. Jakoś tak elegancko i nie na miejscu, odstając od poubieranych w skąpe stroje plażowiczów. A do tego na głowie miał komicznie za duży kapelusz. Jakby próbował coś pod nim ukryć.
– I długa swetr. – dodała belgijka – Może ma ogon?
Oktawia wstrzymała oddech, cudem powstrzymując się od tego, żeby po prostu do niego nie podejść i nie zerwać mu nakrycia głowy, obnażając przed wszystkimi ostre jak dwa noże rogi. Ale podobno tak nie wypadało, bo ktoś mógłby zadzwonić po policję i wtedy nici byłyby z przyzywania demonów. Tyle dziewczyna zdążyła się już nauczyć. Nadzieja zniknęła jednak równie szybko, co się pojawiła, gdy nieznajomy na chwilę zdjął kapelusz, żeby zetrzeć pot z czoła. Obie kobiety westchnęły rozczarowane, kiedy zdały sobie sprawę, że ich demon był jedynie żałosnym, pozbawionym gustu mężczyzną. Żeby zobaczyć jednego z nich nie musiały pakować się do nawiedzonych autobusów, w Częstochowie było ich na pęczki.
Przejechały tak całą resztę trasy, aż do samego końca rozglądając się w poszukiwaniu potencjalnych piekielnych pomiotów, ale nikt nie przykuł już ich uwagi. Z autobusu wyszły więc wyjątkowo rozczarowane i smutne, czego Oktawia w żaden sposób nie potrafiła ukryć.
– Oni oszukały nas. Amai, jak można tak?
Żabci zrobiło się jej chyba trochę żal, bo niemal natychmiast złapała ją z ramię i pociągnęła za sobą w stronę najbliższej, kolorowej budki, z której unosił się bardzo słodki, znajomy zapach. Żabcia o coś ją zapytała, ale Oktawia była zbyt zajęta żałobą po niespotkanych demonach, żeby skupić się na sensie pytania. Skinęła jedynie potwierdzająco i już po chwili w jej dłonie wciśnięto przyjemnie ciepłego gofra z cukrem pudrem.
– Wiesz, że Belgowie wafle wymyśleli?2 – rzuciła, siadając na najbliższym murku
Siedziały tak przez chwilę w całkowitej ciszy (jeśli nie licząc miejskiego zgiełku i wrzasków ze strony wszystkich turystów), próbując zrozumieć, co poszło nie tak. Były przecież w odpowiednim miejscu, w końcu kto normalny wybrałby numer 666 dla linii autobusowej, która nie jest nawiedzona? Skoro miejsce nie było przyczyną ich niepowodzenia, to coś innego im przeszkadzało.
– Żanetka! – Oktawia poderwała się nagle, zwracając tym samym uwagę kilku przechodniów. – Noc, a nie dzień. – Przez chwilę dziewczyna czuła się, jakby zapomniała wszystkich polskich słówek, których się dotychczas nauczyła. – My musimy to w noc zrobić.
Pomimo braków językowych, Żabcia od razu domyśliła się, co Oktawia miała na myśli. No tak, to było przecież tak oczywiste, że jeśli chcą wywołać demona, to nie powinny robić tego w środku dnia, tylko poczekać do zmroku. Belgijka miała ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię i już nigdy więcej nie nazwać się fanką kina grozy. Spróbowała jednak wziąć się w garść, żeby zachować resztki pozorów, że wciąż jest najbardziej zajebistą kobietą w życiu Żanetki. Bo na tym zależało jej najbardziej. Na sympatii Żanetki. Oktawia odciągnęła ukochaną na ubocze, żeby przypadkiem żaden ukrywający się demon ich nie podsłuchał.
– My musimy to jak w horrorze zrobić, Żanetka. Potrzebujemy sól, świeca i… – Oktawia zamyśliła się na chwilę, nie mogąc przypomnieć sobie właściwego, polskiego słowa. – Lucifer.
– Lucyfer to będzie potem, jak już go wywołamy. – Żabcia zmarszczyła brwi, nie do końca rozumiejąc, o co jej chodzi.
– Nie, nie, nou... – Oktawia westchnęła, wykonując dłońmi bardzo teatralny gest odpalania zapałki o brzeg opakowania. – Lucifer.
– Zapałki? – Słysząc słowa dziewczyny, Oktawia energicznie kiwnęła głową. – Nazywacie zapałki Lucifer?
Żabcia wydawała się tym faktem jednocześnie zaciekawiona i zszokowana. Po chwili wyciągnęła jednak z kieszeni małą, przypominającą trochę pistolet zapalniczkę.
– Może być?
Oktawia stwierdziła, że chyba nie zrobi to większej różnicy i zapalniczka powinna zadziałać dokładnie tak samo jak zapałki, zwłaszcza jeśli wygląda tak świetnie jak ta. Może demony się ich przestraszą i same wyjdą, pomachując białą flagą. No, to teraz musiały tylko poczekać na właściwy autobus i nie dać się złapać. Według rozkładu do odjazdu ostatniego autobusu miały dobre kilka godzin. Weszły więc do pierwszej lepszej Żabki (Oktawia bardzo lubiła ten sklep, bo nazywał się tak samo, jak jej dziewczyna i uważała to za bardzo słodkie. Sama Żanetka za to miała zupełnie inne odczucia, wyzywając ich od pasożytniczych franczyzobiorców i złodziei. Cokolwiek to znaczyło), kupiły po piwie i usiadły z dala od wścibskich oczu, przez które mogłyby mieć problemy za picie w miejscu publicznym.
Kiedy autobus w końcu zdecydował się przyjechać, Oktawia i Żanetka były już po zdecydowanie więcej niż jednym piwie. Jak same stwierdziły, procenty pozwolą im otworzyć trzecie oko i przekroczyć barierę pomiędzy światami. Obie dziewczyny wtoczyły się więc na tył, na całe szczęście, pustego autobusu. Warunki były wręcz idealne - nieprzenikniona ciemność, nawiedzona linia i brak obcych, którzy mogliby zakłócić przebieg rytuału. Odczekały więc chwilę, pozwalając kierowcy w pełni skupić się na drodze, nim wyjęły z plecaka kupione wcześniej świece. Były zapachowe, jakaś sosna, czy inne drzewo, bo innych nie mogły znaleźć. Podczas gdy Oktawia zajęła się rozstawianiem ich w pozornie stabilnych miejscach, Żabcia rozsypała na podłodze odrobinę soli, formując nieco koślawy krąg. Biorąc pod uwagę warunki, w jakich pracowały, wyszedł i tak całkiem nieźle. Nie był nigdzie przerwany, a to było w tym wszystkim najważniejsze.
– Zapalniczka. Odpalisz? – Oktawia wskazała palcem na najbliższy knot świecy
Żabci nie trzeba było dwa razy namawiać. Od razu odpaliła wszystko, o co poprosiła ją Oktawia. Płomienie zadrżały, rzucając słabą poświatę na tracący powoli swój kształt okręg solny.
– Musisz go teraz przywołać – Żanetka rzuciła z pełną powagą.
– Ale co ja mam powiedzieć?
– Powiedz cokolwiek po niderlandzku, może odpowie.
W sumie nie był to aż taki głupi pomysł. Oktawia wielokrotnie słyszała w filmach, że złe duchy da się wyegzorcyzmować mówiąc coś po łacinie. Niderlandzki niby łaciną nie był, ale może polskie demony i tak na niego zareagują.
– Laat ons zien dat je bestaat!3 – Nic lepszego nie przyszło jej do głowy.
Nic się nie wydarzyło. Oktawia powtórzyła więc inkantację, tym razem głośniej, niż wcześniej. Nadal nic. Polskie demony otwarcie wzgardziły niderlandzkim, a belgijka ani trochę się im nie dziwiła. Może miały jakichś francuskojęzycznych przodków i podobnie jak druga połowa jej ojczystego kraju odmawiali brudzenia sobie rąk germańskim językiem. Żanetka na szczęście była dużo bardziej zaradna niż jej dziewczyna i szykowała już plan B. W autobusie zawył komputerowy głos tłumacza google, czytający coś po łacinie. Oktawia nie zrozumiała ani słowa i nie zdążyła nawet poprosić o ponowne odtworzenie, gdy autobusem nagle rzuciło. Ostry zakręt, a może ingerencja demona, sprawił, że stworzony w pośpiechu ołtarzyk rozpadł się na dobre. Świeczki zgasły i przeturlały przez cały autobus, pozostawiając za sobą jedynie plamy gorącego wosku, a sól (zarówno ta tworząca krąg, jak i ta, która jeszcze chwilę wcześniej była w fabrycznym opakowaniu) rozsypała we wszystkich najmniejszych zakamarkach. Autobus zatrzymał się nagle na jednym z przystanków, a z kabiny kierowcy wyłonił się rosły mężczyzna.
– Czy to demon?
– Nie, chyba nie. Oktawia, czas spierdalać. – Żanetka zdawała się w pełni świadoma sytuacji, w jakiej się właśnie znalazły.
Kierowca dostał się jednak do nich szybciej, niż one były w stanie uciec. Nie zmarnował nawet chwili, nim wydarł się na nie wiązanką kompletnie niezrozumiałych słów. Wnioskując jednak po minie Żanetki i tonie głosu nieznajomego, cała ta sytuacja nie wróżyła dla nich niczego dobrego. Nim zdążyły się choćby odezwać, spróbować wyjaśnić sytuację, obie zostały mocno złapane za ręce i wyrzucone z autobusu w akompaniamencie wiązanki przekleństw. Drzwi pojazdu zamknęły się za nimi, a kierowca tak po prostu odjechał, zostawiając je w samym środku niczego. Żanetka pokazała mu środkowy palec na pożegnanie. Oktawia była wściekła, a jeszcze bardziej denerwowało ją to, że nie potrafiła zrozumiale wyrazić tego słowami. Nie dość, że okropnie je potraktowano, to jeszcze okazało się, że autobus wcale nie był nawiedzony. Banda oszustów i niszczycieli dobrej zabawy.
– Po co dają linii numer 666 skoro nie ma tam demonów? Jest tak dużo cyfr, mogli wymyślić cokolwiek innego.
Oktawia przeklęła siarczyście (jedna z językowych rzeczy, które bardzo szybko podłapała) i podeszła do rozkładu jazdy wywieszonego na przystanku.
– Twoja stara, nie demon.
Nie myśląc nad tym długo, dziewczyna wyciągnęła z torebki czarną pomadkę, jedyna jakkolwiek pisząca rzecz, którą przy sobie miała. Maznęła aplikatorem kilka razy, podmuchała, żeby pomadka szybciej zaschnęła i nałożyła jeszcze drugą warstwę. Żabcia przysunęła się bliżej niej, owijając rękę wokół jej talii, żeby podejrzeć spontaniczne dzieło.
– Teraz jest to lepiej. Bardziej pasuje.
Na rozkładzie, zamiast trzech szóstek, widniał teraz lekko koślawy numer 669. Żanetka zaśmiała się jedynie i przyznała jej rację. Do przyczepy letniskowej nie miały wcale tak daleko, bo zaledwie kilka przystanków, więc zdecydowały, że nie będą czekać na żaden autobus nocny, tylko po prostu wrócą pieszo. Oktawia ujęła dłoń Żabci i splotła ze sobą ich palce. Komunikacji miejskiej miały już po dziurki w nosie, a nocne spacery nieszczególnie je przerażały. W najgorszym wypadku po prostu kogoś pobiją i uciekną, tak jak wtedy w Częstochowie. Zdecydowały też, że po drodze przemalują jeszcze kilka najbliższych rozkładów. Tak o, dla zasady.
Od największego nadnaturalnego rozczarowania minęły już całe trzy dni, a początkowy, demoniczny niedosyt minął równie szybko, jak się pojawił. Żanetka i Oktawia miały znacznie ciekawsze rzeczy do roboty, niż zamartwianie się niedoceniającym ich starań kierowcą autobusu i nieistniejącymi złymi duchami.
Oktawia przeciągnęła się i wtuliła w leżącą na ręczniku Żabcię. Słońce prażyło jak nigdy wcześniej, przez co belgijka czuła się bardzo senna, jakby ktoś wycisnął ją z resztek sił do życia. Nie można było powiedzieć tego samego o drugiej z nich. Żanetka zdawała się przyzwyczajona do podobnej pogody i najpewniej, gdyby nie jej na wpół żywa dziewczyna, już dawno pociągnęłaby ją za sobą prosto do morza. Na razie musiała się jednak nacieszyć własnym telefonem i przeglądanymi w losowej rotacji aplikacjami.
Drgnęła, jakby miała ochotę nagle się odwrócić, ale w ostatniej chwili zreflektowała się, że zrzucenie z siebie głowy Oktawii nie byłoby najlepszym pomysłem.
– Patrz na to!
Ekscytację w głosie Żabci dałoby się usłyszeć z kilometra. Belgijka zmrużyła oczy, próbując skupić wszystkie nieuśpione jeszcze przez słońce szare komórki. Słowa zlewały się w jeden wielki blok tekstu, którego przeczytanie zajęło jej znacznie dłużej, niż powinno. Zrozumiała mniej więcej połowę, skupiając się na najważniejszych słowach kluczach. Protest przeciwko linii 666. Piekło. Demon. Niemoralność. Chuligan, który przemalował numer na 669 ma rację. Ponowne uruchomienie w nowej wersji. Oktawia spojrzała pytająco na Żanetkę, jakby czekając na potwierdzenie, czy dobrze zrozumiała, co właściwie czyta.
– No krótko mówiąc, wywołałyśmy przypadkiem jakieś protesty. Ludzie narzekają, że 666 to numer prosto z piekła i powinien zostać zmieniony. – starała się mówić powoli – I to nasze 669 się przyjęło i teraz będą robić z tego nowy, oficjalny numer tej linii. Fajnie, co?
– Widzisz? Jesteśmy dobre obywatelki. Teraz nie będą nikogo dłużej oszukiwać. – belgijka parsknęła śmiechem.
Żanetka również się zaśmiała i mocniej objęła Oktawię ramieniem.
Notes
-
Tak zwani Bokkenrijders, będący ważną częścią folkloru krajów Beneluxu. Można powiedzieć, że są pewną wariacją typowej wiedźmy na miotle, wywodzącą się ze słynnej XVIII-wiecznej grupy przestępczej. Ich również palono na stosach. ↩
-
po 1 gofry to wafle po niderlandzku, a po 2 ciekawostka językowa: po niderlandzkim “że” (dat) czasownik ląduje na samym końcu zdania. Tak jak tutaj. ↩
-
“Pokaż nam, że istniejesz!” ↩
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz