Halloween, czyli takie święto, które przez jego przeciwników nazywane jest dniem, kiedy piekło wygrywa, było jednym z moich ulubionych dni w roku. Mało kto nie obchodził tego święta nawet w symboliczny sposób ustawiając dynię przed drzwiami swego domostwa, co sprawiało, że wszechobecne kościotrupy, pajęczyny czy inne dziwadła nadawały magicznego klimatu najbliższej okolicy. Kochałam celebrować każde, nawet najmniejsze święto, więc pod koniec października zawsze chodziłam niesamowicie podekscytowana. Szkoda, że nikt z moich współlokatorów nie podzielał mojego entuzjazmu.
Piwnica należąca do naszej, jak to lubię nazywać, pato-kawalerki była nieco za mała by pomieścić graty każdej z sześciu osób, więc po zaciętej rywalizacji w Monopoly udało mi się wygrać większość półek, które przez całe trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku dźwigały na sobie ciężar wielkich pudeł z dekoracjami na każde większe i mniejsze święto. Mimo, że Halloween trwało (ku mojemu zawiedzeniu) tylko jeden dzień, pierdoły i bibeloty zajmowały niemal tyle samo miejsca ile ozdoby na święta, które trwały po dni trzy i więcej. Naprawdę niesamowicie cieszył mnie fakt, że w naszej kamienicy była winda i chcąc wziąć więcej niż jedno pudło na raz nie musiałam się wcale bardzo namęczyć.
Głośny i upierdliwy kaszel wydobywający się z gardła Franka, tego normalnego, ludzkiego współlokatora, był oznaką tego, że nim cokolwiek zamierzałam umieścić w naszym mieszkaniu musiałam (niestety bez niczyjej pomocy) zetrzeć kurz z każdej jednej rzeczy. Nie moją winą było, że ten biedak miał alergię na brud, a powinien był się z tym liczyć, zwłaszcza gdy wynajmowało się pokój z losowymi stworzeniami. Na szczęście miałam na tyle luźny grafik, że bez problemu mogłam spędzić kilka godzin oczyszczając, układając i planując układ każdej, nawet najmniejszej rzeczy. Może i przeszkadzałam każdemu, kto chciał sobie coś ugotować, ale to nie był mój problem.
Może i trochę się w tym wszystkim rządziłam, utrudniając dostęp do kuchni czy też każąc robić slalom na korytarzu, ale mimo tego i tak wszyscy żyliśmy w zgodzie i wiedziałam, że dyniowe babeczki wynagrodzą wszystkim ból i cierpienie, które spotkało ich trzydziestego dnia października. Może i nikt nie chciał przyznać, ale w głębi duszy wiedziałam, że każdy był zachwycony dekoracjami, bo gdyby nie one to żadna piekielna impreza by się nie odbyła w takim klimacie w jakim powinna. Kochałam przyjęcia i zawsze niczym Pinkie Pie z My Little Pony byłam tą od ich rozkręcania. Jeśli na moim grobie miałby znajdować się jakiś tytuł, krótkie wspomnienie czy cokolwiek innego, powinno pisać coś w stylu „żegnaj nasza królowo”.
Dwadzieścia cztery godziny przed północą dnia trzydziestego pierwszego wybiły, kiedy kończyłam dekorować swoją sypialnię. Każda roślinka miała w sobie jakiś upiorny gadżet - kapelusz czarownicy, świecącą lampkę w kształcie dyni, a te większe obwiązane były sztuczną pajęczyną i lampkami w duchy. Byłam świadoma, że tak naprawdę niemalże następnego dnia musiałam to ściągnąć, ale efekt był najważniejszy, a ja byłam naprawdę bardzo z niego zadowolona. Teraz, kiedy oficjalnie rozpoczął się dzień duchów wiedziałam, że muszę rozpocząć zabawę. Zabawę w straszenie.
Gdzie najlepiej zasiać sidła super-ultra-strasznego pranka, który miał doprowadzić do podniesienia pulsu u drugiej osoby? Opcje były dwie: kuchnia i łazienka, jednak ta druga odpadała, gdyż niespecjalnie miałam ochotę na zobaczenie nagiego tyłka jednego ze swoich współlokatorów. Udałam się więc do kuchni, a tam dość szybko wpadłam na pomysł nastraszenia kogoś: wystarczyło zmienić się w pająka, a gdy ofiara weźmie ją do ręki chcąc obejrzeć niesamowicie realistyczną dekorację, wystarczyło niewinnie poruszyć jedną z ośmiu nóg i zmienić się z powrotem w ludzką postać. Plan prosty, więc wszystko musiało się udać. Prawda?
Mimo późnej pory wiedziałam, że nie wszyscy jeszcze śpią. Usiadłam na blacie, mocno się skupiłam i po chwili byłam przeuroczą tarantulą. Dziwnie mi się patrzyło na świat czterema parami oczu, ale szybko się do tego przyzwyczaiłam. Używanie ośmiu nóg też nie należało do najprostszej czynności, ale mimo dość koślawych ruchów szybko ustawiłam się obok chlebaka. Teraz pozostało mi tylko czekać; na szczęście jednak nie minęła nawet minuta, a potencjalna ofiara w postaci Franka pojawiła się w kuchni. Bez słowa zaczął robić sobie kanapki, nucąc niedawno usłyszaną w radiu melodię pod nosem, a gdy położył nóż do masła obok mnie stało się coś czego nie przewidziałam.
Zaczęła swędzieć mnie piąta noga. Serio, skąd ja mogłam wiedzieć, że pająka też może coś swędzieć? Odruchowo poruszyłam dwoma innymi odnóżami, co musiało wyglądać dość komicznie, ale na pewno nie dla osoby, która raczej spodziewała się sztucznych dekoracji. Skupiłam się na ulżeniu sobie w cierpieniu, jednak nie spodziewałam się, że Frank zamiast krzyczeć chwyci za swojego laczka i będzie chciał roztrzaskać mnie na części pierwsze. Dzięki większej ilości oczu udało mi się uniknąć dość precyzyjnego ataku, a pół sekundy później uciekałam na lodówkę, bo kapeć sprawiedliwości śmigał nad moją głową w bojowych okrzykach „yś!”. Kiedy znalazłam się w tymczasowo bezpiecznej pozycji skupiłam się na tyle, by wrócić do ludzkiej postaci.
- Cin? Co ty robisz na lodówce? Przecież tam poszedł ten wielki i obrzydliwy pająk! - wykrzyczał Frank.
- Stary! To byłam ja! Chciałeś mnie zabić! - wydyszałam zmęczona ośmionożnym sprintem.
- Co tu się dzieje? - spytali jednocześnie pozostali nieśpiący współlokatorzy.
- Ta ruda małpa chciała spowodować u mnie zawał serca - westchnął mężczyzna teatralnie łapiąc się za klatkę piersiową. - Dobrze wiesz, że panicznie boję się pająków.
- Biorąc pod uwagę twoją zawziętość przy walce... - przewróciłam oczami. - Nie miej mi tego za złe! W końcu dzisiaj sobie można na to pozwolić. Tak jak pierwszego kwietnia co druga samica jest w ciąży, a drugiego już nie.
Karcące spojrzenia osób znajdujących się w kuchni sprawiły, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ale na szczęście koniec końców nikt nie był na nikogo zły. Ucieszyło mnie to, bo przecież zostały jeszcze dwadzieścia trzy godziny na straszenie innych. Może mogłam jako pająk schować się w misce na cukierki dla dzieci? Byłyby na pewno niesamowicie zdziwione, gdy zamiast ulubionego słodycza złapały za futerkową nóżkę przerażającego stworzenia.
Plan był świetny i wiedziałam, że musiałam to zrobić, mimo, że od kilku tygodni chciałam święto duchów spędzić w odrobinę inny sposób. Niedaleko naszej kamienicy znajdował się opuszczony dom, w którym, jak to opowiadają rodzice niegrzecznym dzieciom, jak można by się spodziewać - straszy. Krąży legenda, mówiąca, że ostatniego dnia października można dowiedzieć się, kto i dlaczego doprowadza pociechy do moczenia pościeli wieczorami. Kto, jak nie Cinnie, najodważniejsza z najodważniejszych miał dowiedzieć się, czy to wszystko to prawda? Dlatego też korzystając z dość młodej nocy, zarzuciłam na siebie płaszcz i nie tłumacząc się nikomu opuściłam nasze pato-mieszkanie, kierując się w stronę (dum dum dummmm) ów posiadłości.
Tuż za rogiem zmieniłam się w czarnego kota; chociaż od zawsze czułam się bezpiecznie w mieście, nie chciałam ryzykować żadnych pranków, napojonych romantyków czy też mitycznych osób, które środki odurzające miały rozdawać za darmo na ulicy. Cel był prosty - w osłonie cienia przetruchtać do tajemniczego, strasznego domu. Nie minęło pięć minut, gdy stałam pod jego bramą, a po pięciu sekundach stałam już za nią. Gdybym miała dyktafon, nagrałabym coś w stylu „Misja: straszny dom, trzydziesty pierwszy października roku obecnego. Ja, Cinnie Aethel, właśnie znajduję się na posesji najpierwsza ze wszystkich.”. Całe szczęście, że nie byłam żadną dziennikarką i też nie zamierzałam udokumentować tej wyprawy, bo tak naprawdę kogo by to obchodziło? Musiałabym być kimś, a byłam tylko (i aż) testerką produktów zwierzęcych, nie byłam na tyle istotna dla sławy publicznej by ktoś odsłuchiwał później ów dzienników z własnej i nieprzymuszonej woli. Był cień szansy, że ten ktoś stworzyłby później z tego serial na Netlixie, ale zastanawiając się nad tym dłużej… nie zdziwiłabym się, gdyby seria nosiła chwalebny tytuł „Najgłupszy sposób na śmierć, proszę uważajcie na siebie”.
Gdy stanęłam pod wrotami, które były z dwa i pół, może trzy razy większe ode mnie, wróciłam do swojej ludzkiej postaci. Bez wahania złapałam za klamkę i, z niemałymi trudnościami, nacisnęłam ją, a po chwili drzwi z niezwykłą lekkością i z głośnym skrzypieniem ustąpiły mnie, otwierając przejście do strasznego domu. Ponownie przybrałam postać czarnego futrzaka, w końcu koty chodzą niemalże bezszelestnie, a to dawało mi przewagę nad tym, co mogłoby mnie przestraszyć.
Główny hol był naprawdę przeogromny, co kawałek znajdowały się kolumny podtrzymujące strop, a co parę metrów pojawiały się kolejne przejścia do pozostałej części budynku. Czułam się niczym w dungeonie, na końcu którego miał znajdować się skarb, ale jedyne co miałam wtedy w głowie to było sprawdzenie, czy legenda mówiła prawdę. Kto lub co mogło tu straszyć? Może zabito tu kiedyś jakąś rodzinę w śnie i teraz szukają mordercy by się zemścić? A może jest to jakaś pranksterska grupa i robią filmiki z tego, jak dzieciaki uciekają w popłochu? Tak czy tak, nie zamierzałam wracać dopóki nie dowiedziałam się prawdy.
Zwiedzałam uważnie każdy korytarz i każde pomieszczenie po kolei - z holu przeszłam do głównej sali, na której pewnie odbywały się bale, biorąc pod uwagę ilość stołów i krzeseł; stamtąd udałam się do pokoju służby, kilku łazienek i biblioteki, aż w końcu udało mi się trafić do przeogromnej kuchni. Oczami wyobraźni widziałam siebie w takim miejscu gotując i piekąc smakołyki na różne imprezy, nawet przez myśl przeszło mi, że fajnie byłoby mieszkać w takim miejscu razem ze współlokatorami. Każdy miałby więcej miejsca na swoje graty, każdy miałby własną łazienkę, no co prawda zeszłoby naprawdę sporo czasu nim wysprzątalibyśmy ten lokal, ale dla chcącego nic trudnego. Nie byłoby problemów z gotowaniem w tym samym czasie, nikt nikomu nie zajmowałby kibelka w kluczowym momencie rano, ale po dłuższych oględzinach należałoby naprawdę sporo pieniędzy włożyć w wyposażenie i unowocześnienie każdego jednego sprzętu i mebla.
Przeciągnęłam się leniwie na chłodnych kafelkach kuchennej posadzki, wciąż w kociej postaci. Chociaż byłam w tym starym domu już od dłuższego czasu, atmosfera miejsca nie przestawała wywoływać u mnie lekkiego dreszczu ekscytacji. Ciekawość była silniejsza niż ostrożność, a może to po prostu towarzysząca Halloween adrenalina nie pozwalała mi wrócić do domu. Przez moment miałam ochotę zwinąć się w kłębek na blacie, może nawet zdrzemnąć się w tej starodawnej, klimatycznej kuchni, ale nagle usłyszałam przeciągły jęk dochodzący gdzieś z głębi piwnicy. Zmrużyłam oczy i napięłam wszystkie mięśnie, próbując lepiej wyłapać dźwięk. Jęk brzmiał jak coś między wyciem wiatru a odległym szlochem. Poczułam, jak serce zaczyna mi szybciej bić, ale ciekawość wygrała – postanowiłam podejść bliżej schodów prowadzących do piwnicy.
Stawiałam łapy tak delikatnie, jak tylko mogłam, by nie wydać ani jednego dźwięku. Schody, prowadzące w dół, były ciasne i pokryte pajęczynami, które wyglądały na nieużywane od lat. Skrzywiłam się lekko – nigdy nie przepadałam za pająkami, nawet jako tarantula, a te pajęczyny wyglądały na dość groźne. Gdy stanęłam na krawędzi schodów, jęk stał się głośniejszy. Dochodził gdzieś z głębi piwnicy i brzmiał teraz jak płacz – pełen cierpienia, jakby w ciemnościach siedziała jakaś uwięziona dusza. Zrobiłam nieśmiały krok w dół, a gdy tylko postawiłam łapę na kolejnym stopniu, usłyszałam ciche skrobanie, jakby pazury przesuwały się po ścianach. Zamarłam, a moje serce biło jak szalone. Skrobanie zaczęło narastać, a do płaczu dołączył chichot – cichy, jakby przytłumiony, ale ewidentnie szyderczy.
„Nie, nie, to na pewno tylko wiatr... na pewno,” próbowałam uspokoić samą siebie, ale dźwięki były zbyt wyraźne, zbyt przejmujące, by mogły być tylko złudzeniem. Cofnęłam się powoli, nie spuszczając oczu z ciemnej czeluści piwnicy. Kiedy dotarłam z powrotem do kuchni, przemieniłam się szybko w ludzką postać i, nie zastanawiając się, rzuciłam się do drzwi. W pośpiechu niemal potknęłam się o własne nogi, ale udało mi się wydostać na zewnątrz. Przebiegłam przez bramę posesji i dopiero gdy znalazłam się bezpiecznie w pobliskiej alejce, zaczęłam powoli odzyskiwać spokój.
Z drżącymi rękami otworzyłam drzwi do naszej kamienicy i po cichu zakradłam się do mieszkania, nie chcąc obudzić współlokatorów. Myśl o tym, co słyszałam, odbijała się echem w mojej głowie, ale czułam, że nie jestem gotowa, by opowiedzieć o tym komukolwiek. To było zbyt dziwne, zbyt realne. Być może, uznałam, lepiej, żeby nikt się o tym nie dowiedział, a szczególnie Frank, który pewnie uznałby to za kolejną okazję do żartów. Wślizgnęłam się do swojego pokoju i od razu rzuciłam się na łóżko, wciąż odczuwając napięcie, jakie wywołała piwnica. Kiedy zamknęłam oczy, próbowałam nie myśleć o tym dziwnym chichocie ani o skrobiących pazurach. Mimo że byłam pewna, iż tylko próbowałam przestraszyć samą siebie, sen nie przyniósł ukojenia – cały czas miałam wrażenie, że coś z piwnicy wciąż mnie obserwuje.
Obudziłam się, czując, że coś jest nie tak. Zazwyczaj po kocim śnie od razu wracałam do ludzkiej postaci, ale tym razem było inaczej. Przeciągnęłam się leniwie, ale coś było nie tak – moje łapy nagle się nie zgadzały. I to nie w drobnej, nieistotnej ilości. Podniosłam się ostrożnie, a moje oczy rozszerzyły się ze strachu, kiedy zauważyłam, że mam nie cztery, ale osiem nóg. Tak, osiem. Przerażona, próbowałam przemienić się w człowieka. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech, po czym skoncentrowałam się na ludzkiej formie, ale... nic. Żadnego przyjemnego drżenia w ciele, żadnego przywracania rąk zamiast łap. Tylko te potworne, niekończące się łapy. Serce zaczęło mi walić, a jednocześnie czułam, że robi mi się duszno. To na pewno wina tego strasznego domu! Pewnie coś mnie przeklęło w piwnicy, gdy byłam tam w nocy. Miałam wielką ochotę wrócić tam teraz, żeby dowiedzieć się, co jest przyczyną mojego stanu, ale bałam się bardziej niż kiedykolwiek. Piwnica wydała mi się nieco zbyt przerażająca na wyprawę na kocich – a raczej ośmiu – nogach.
Próbując się uspokoić, zaczęłam się przygotowywać na Halloween, chociaż czułam, że moja głowa wciąż pełna była niedawnych zdarzeń. Moje dekoracje wyglądały, jak powinny – pięknie i upiornie, a wszyscy współlokatorzy wreszcie podzielali mój nastrój. A ja, mając do dyspozycji naturalnie upiorną kocią formę z dodatkowymi łapami, mogłam stwierdzić, że do tego dnia pasowałam idealnie. Zdecydowałam, że nie ma sensu się smucić. Nawet z ośmioma nogami mogłam się bawić i postraszyć kilka osób. Może później spróbuję ponownie przemienić się w człowieka, ale teraz chciałam się po prostu cieszyć tym jedynym w swoim rodzaju świętem.
W mieszkaniu panował gwar, wszyscy świetnie się bawili. Próbowałam wmieszać się w tłum, a co zabawniejsze, moja nowa forma pasowała wręcz idealnie do atmosfery imprezy. Współlokatorzy i ich znajomi przebrali się w różne stroje – od zombie po wampiry, a ja, mały czarny kot z ośmioma nogami, stałam się atrakcją wieczoru. „Ale realistyczna ta dekoracja!” słyszałam co chwilę, gdy przemykałam pod nogami gości. Na chwilę zapomniałam o swoim problemie, śmiałam się nawet w duchu, widząc ich reakcje. W końcu, komu przeszkadza kilka dodatkowych nóg, gdy wszyscy są przekonani, że to charakteryzacja? Jednak gdy impreza zaczęła dobiegać końca, a goście się rozchodzili, poczułam ponownie to niepokojące uczucie w żołądku. Wiedziałam, że coś trzeba z tym zrobić. Zaczęłam rozważać wszystkie możliwe rozwiązania, aż przyszedł mi do głowy szalony pomysł.
„A co, gdyby wrócić tam do piwnicy?” – pomyślałam. „Przekonać to straszydło, żeby mnie odczarowało?”
Próbując przekonać samą siebie, że to świetna idea, opuściłam mieszkanie i skierowałam się w stronę strasznego domu. Zimny wiatr owiewał mnie po futrze, a ścieżka do starej posiadłości wydawała się ciemniejsza niż poprzednio. Po drodze kilka razy zatrzymałam się, myśląc, że usłyszałam dziwne odgłosy, ale nie chciałam rezygnować. Musiałam zrobić wszystko, żeby pozbyć się tych nieszczęsnych nóg.
Dotarłam na miejsce, czując jednocześnie lęk i determinację. Kiedy przeskoczyłam przez niski płot i znalazłam się na posesji, zobaczyłam, że w jednym z okien migocze słabe światło. Moje serce zabiło mocniej – wyglądało na to, że nie jestem sama. Wślizgnęłam się do środka, starając się nie robić hałasu. W końcu, krok po kroku, dotarłam do piwnicy, a moje serce biło jak szalone. W ciemnościach dostrzegłam migoczący płomień świecy, a przy niej siedział... człowiek.
Zerknął na mnie z delikatnym uśmiechem, a ja nagle poczułam wielką ulgę. Kiedy spojrzałam na niego uważniej, od razu rozpoznałam twarz: to był Mieciu, lokalny pijaczek, który zwykle włóczył się po osiedlu i zagadywał do przypadkowych osób. Nazywaliśmy go czasem „wujek Mieciu”, ale nigdy nie sądziłam, że będę go potrzebować bardziej niż kogokolwiek innego.
– Mieciu?! – wykrzyknęłam w kociej formie, na co spojrzał na mnie rozbawiony. Najwyraźniej nie zaskoczyło go, że widzi gadającego kota. – Mieciu, co ty tu robisz?!
– Kocie, no wiesz, że ta piwnica to moje ulubione miejsce – odparł leniwie, upijając coś ze swojej wyszczerbionej butelki. – Nikt mi tu nie przeszkadza, tylko czasem jakieś dzieciaki przyłażą.
Przełknęłam ślinę, starając się brzmieć jak najbardziej poważnie.
– Słuchaj, Mieciu... Czy wiesz może, kto mógłby rzucić na mnie jakieś dziwne zaklęcie? Mam osiem nóg i nie mogę wrócić do ludzkiej formy!
Mieciu wybuchnął śmiechem, aż musiał otrzeć łzy z oczu.
– Ale bajki mi tu opowiadasz, dziewczyno! – odparł, kręcąc głową. – Ja to tylko siedzę i piję sobie spokojnie, a nie rzucam żadnych zaklęć.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mieciu nie wydawał się ani trochę przejęty moją sytuacją, a ja poczułam, jak mój entuzjazm nagle wyparowuje. Byłam w strasznym domu, próbując przekonać pijanego Miecia, że moje osiem nóg to nie żart, tylko prawdziwy problem.
Westchnęłam, a on poklepał mnie łapą – albo raczej próbował, bo wciąż byłam kotem i zrobiłam szybki unik.
– No, kocie, może to po prostu Halloween cię tak urządziło, co? – mruknął ze śmiechem, wzruszając ramionami.
Rozczarowana, bez słowa opuściłam piwnicę i szybko wróciłam do mieszkania. Czułam się bezradna i zmęczona, więc jedyne, na co miałam ochotę, to położyć się spać. Może, jeśli zamknę oczy i przetrwam resztę Halloween w tej absurdalnej formie, rano wszystko wróci do normy? Położyłam się w swoim kąciku, przymykając oczy, choć czułam się bardziej dziwnie i bezsilnie niż kiedykolwiek.
Kiedy rano się obudziłam, pierwsze, co poczułam, to... dłonie! Podniosłam ręce, które wreszcie były znowu rękami, i odetchnęłam z ulgą. Moje ciało w końcu wróciło do normalnej formy, a ja poczułam wielką radość. Zrobiłam kilka prób przemiany w kota i z powrotem – każda udała się bez problemu. Z ulgą spojrzałam na kalendarz. Był pierwszy listopada. Wyglądało na to, że magia Halloween wyczerpała się razem z jego końcem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz