31 października 2024

Od Annikki – Halloween
鬼の目にも涙 (I)

Na polanie, otoczonej zewsząd lasem ciemnym, acz znajomym, stał dom. Mogący pomieścić niezbyt dużą rodzinę, z piętrem i małą oborą dla trzech kóz, pięciu krów i jednej starej klaczy, znajdował się nieco na uboczu w porównaniu do reszty domostw. Podobno stało się tak przez waśń, która podzieliła pierwszych osadników, ten nie chciał mieszkać koło tego, tamten źle dawnemu koledze życzył. Szczegółów nikt już nie pamiętał, choć wszyscy z rodziny pamiętali, kogo lubić nie mają. Dym ulatywał z komina, łagodna łuna świec padająca na okna przywoływała do środka. Dom wyglądał jak z sielskiego obrazka, przytulny, ciepły, spokojny.
Annikki zadrżała ze strachu.
Dokładnie przed tym uciekła – fałszywym poczuciem bezpieczeństwa i swobody, gdy te okazywane były jedynie tym osobom, które chciały się dostosować do utartych w społeczności ram. Z lasu pochodzimy, w las wrócimy. Ufaj tylko swoim. Wierz w moc natury. O wróżkach traktowało wiele baśni i podań, lecz Annikki była prawie pewna, że żadna z nich nie opisywała grzybowego kręgu więżącego samą fae w środku.
Wyboru nie miała, nogi same ruszyły w stronę werandy, coś jej mówiło, że tylko tam może iść, nieważne jak mocno się zaprze, jak silnie zatrzepoczą skrzydła, wrócić musiała do korzeni. Weszła powoli po dwóch schodkach, sięgnęła mosiężnej klamki, rozchyliła drzwi na tyle, by móc szybko wsunąć się do środka, niepostrzeżenie, z nadzieją, że matka nie przyłapie jej, nie złoi i nie zacznie wypytywać, gdzie się dziecko szlajało.
Mimo widocznego na zewnątrz dymu palenisko milczało, brudne od sadzy i popiołu, zapalone świece, które widziała w oknie, stały się bladą plamą na parapecie, zastygniętą w jakiejś abstrakcyjnej formie na krawędzi. Ciepło domu zniknęło, jak ręką odjął, bardziej przypominając to, co Annikki zapamiętała.
— Duch.
Nagły, wystraszony obrót na pięcie, ćmy spojrzenie wylądowało na postaci stojącej na schodach. Dziecko z rozczochranymi włosami i wciąż rosnącymi skrzydełkami patrzyło w jej stronę przez otwory w makabrycznej, drewnianej masce. Niedźwiedź szczerzył pomalowane na różne pogodne kolory kły, farba w niektórych miejscach nachodziła na zmarszczone wargi.
— Pierzchnij.
Głos znów rozległ się za jej plecami, Annikki obróciła się, dostrzegła kolejne dziecko, tym razem siedzące przy palenisku. Cienie na masce nadawały demonicznemu obliczu nowej, przerażającej głębi.
— Zły omen.
— Zniknij.
— Niechciany duch.
— Pierzchnij.
Były wszędzie – na stole, obok niej, za nią, przy drzwiach, z każdym mrugnięciem pustych ślepi przybywało, zabierając Annikki przestrzeń. Nie dorastały jej do ramienia, lecz i tak czuła się przytłoczona ich obecnością oraz głosami, chciała prosić, by przestały, tylko że zaciśnięte gardło nie słuchało, więc uklękła, zwinęła się, zmniejszyła…

— Annikki.
Zamrugała, przywołana nagle do rzeczywistości dłonią Karhu na swoim ramieniu. Ledwo przytomnym spojrzeniem powiodła po ekranie monitora, kursorze migającym przy zdaniu urwanym w połowie, zerknęła na dwa puste kubki po kawie, które nie uchroniły jej przed drzemką w pracy. W końcu spojrzała na Karhu, spoglądającego na nią troskliwie. Skinęła mu głową, zapewniając, że wszystko dobrze, nie musi martwić się napięciem w ćmowym ramieniu. Mężczyzna odszedł powoli od jej biurka, zasiadł przy swoim.
— Ciekawe, że to nie ty się zajmujesz tym artykułem — powiedział, nauczony doświadczeniem, że Annikki niewiele o podobnych incydentach chciała rozmawiać.
— Jakim? — zainteresowała się pobieżnie, poprawiając włosy, próbując dojść, na czym stanęła przy pisaniu. Dopiero gdy odpowiedź nie nadeszła, zmarszczyła brwi, rzuciła pytające spojrzenie Karhu. Ten wyraźnie czekał, aż podejdzie do niego i sama sprawdzi. Z westchnieniem zwlokła się z krzesła, przeczytała szybko widoczny na ekranie laptopa tekst.
Oczy błysnęły świeżą werwą.
— Pisz szybciej — zakomenderowała. Karhu otworzył, zamknął usta, zaskoczony.
— Co?
— Pisz. Szybciej.
— Ale…
— Do roboty — rzuciła — bo redaktor będzie zły.
Skąd nagła stanowczość, Karhu nie wiedział, ale wolał posłusznie zająć się skończeniem artykułu o senkawańskim ogrodzie w Stellaire przystrojonym na Halloween w upiorny sposób, by przypadkiem nie narazić się ćmie.


Artykuł nie wisiał na stronie tygodnika nawet minuty, gdy Annikki wysłała link do niego Hotaru, niezobowiązująco pisząc, że ktoś wyszedł z bardzo ciekawą inicjatywą. I tak od jednego luźnego słowa do drugiego, kręcąc się wokół tematu, ustaliły termin, kiedy chciałyby się przejść, zobaczyć ogród w niecodziennej odsłonie. Tego, że ćma uśmiechnęła się lekko do ekranu, widząc potwierdzenie Hotaru o swoim przybyciu, nikt chyba nie widział, ani tego zamyślenia w oczach, w którym pogrążyła się niespodziewanie.
Nie mogła zdecydować, czy do srebrnych trupich dłoni przypiętych do kołnierzyka koszuli i połączonych łańcuszkiem dobrać jeszcze czarny kapelusz wiedźmy, podarowany jej na zeszłej imprezie pracowej przez Karhu. Ostatecznie go założyła, choć decyzji żałowała przez całą podróż, czując się co najmniej głupio.
Po przyjściu przed bramę ogrodu poczuła się co najmniej żałośnie.
Między podążającymi ku atrakcji ludźmi płynął płatek śniegu, omyty zewsząd czernią i krwią na pomalowanych twarzach. Nie dało się jej przeoczyć, lecz poruszała się tak zgrabnie, delikatnie niczym powiew zimowego powietrza, że Annikki bała się choćby mrugnąć, by przypadkiem zjawa nie rozmyła się przed jej oczami. Hotaru znalazła wzrokiem postawione wysoko czułki, uśmiechnęła się, papierowa parasolka oparta na jej ramieniu zakręciła się lekko, zahipnotyzowała. Ćma przez chwilę w zszokowanym milczeniu przyglądała się pogodnej tancerce, nie dowierzając, że to przed nią właśnie stanęła śnieżnobiała persona.
— Miło, że przyszłaś — odparła wróżka, wydukawszy wcześniej przywitanie i zaproszenie kobiety do stanięcia w kolejce do ogrodu.
— Wydawało się to okazją, której nie powinnam przepuścić. — Kąciki ust Hotaru uniosły się figlarnie, tancerka zerknęła na ćmową głowę. — Ładny kapelusz.
Skrzydła zatrzepotały dziwnie mocno.
— Ładne… — zaczęła, lecz prędko zrozumiała swój błąd, gdy spojrzeniem przesuwała ponownie po śnieżnym hafcie, po czarnym obi i ciemnoniebieskim obijime (ostatnio odkryła te słowa), aż wreszcie i po twarzy, spiętych w kok włosach, ciepłych oczach przypominających jej o przyjemnym zapachu parującej herbaty. Elokwencja gdzieś uciekła, sprytne zdania nie przychodziło na język, chciało się powiedzieć, że cała Hotaru była śliczna.
— Mogę poprosić bilety? — odezwała się pracowniczka ogrodu, wybawiając Annikki od jej własnej głupoty.
Wszyscy, jak jeden mąż, kierowali się od razu główną ścieżką, nad którą wisiały girlandy pajęczyn zaczepione o konary uformowanych za młodu sosen. Ćma łagodnie pociągnęła za rękaw białego kimono, skinęła głową w stronę drobniejszej dróżki z kamieni prowadzącej między las bambusów. Hotaru w lot pojęła pomysł, przytaknęła. Spiczasty kapelusz i płatek śniegu wybiły się z tłumu, ruszyły własną drogą.
Czy Hotaru kiedykolwiek przestawała tańczyć? Wystarczyło tancerce jedno przejście między kamieniami, by uczynić z czynności zgrabny, płynny przeskok, jakby muzyka grała gdzieś z tyłu głowy, a bambusy stały się widownią. Światło obwiązanych na roślinach lampek, każda przyozdobiona małą czaszką, padało na parasolkę, cienie tańczyły wraz z Hotaru na jej kimono. Annikki miała wrażenie, że goni stworzenie z legendy, rzucające roziskrzone spojrzenie chochlika przez ramię.
Kamienna ścieżka prowadziła do niewielkiego zagajnika z senkawańską altanką. Czerwone filary podtrzymywały słomiany dach, a ławki zajmowały po bokach kukły duchów i demonów, wydające z siebie niepokojące śmiechy.
— I jak ci się podoba? — zapytała Hotaru, przystając przed altanką.
— Dobra akcja. Pewnie wesprze też finansowo ogród, może zrobią coś podobnego na zimę — rzuciła luźno, miodowy wzrok zatrzymał się dłużej na dachu budowli, konkretniej na lampionach, które spod niego zwisały. Pomalowane w różne halloweenowe wzroki, świeciły bladym, przyciągającym ćmę blaskiem. — A te ozdoby to są chyba najładniejsze…
Ruszyły dalej, wyszły spomiędzy bambusów i wylądowały przy cichym strumyku przecinającym ogród w połowie. Tutaj już część gości również dotarła, lecz nie przeszkadzało to w swobodnym przechadzaniu się ścieżką, która wiodła do czerwonego mostka.
— A ty co myślisz? — zwróciła się do tancerki Annikki. — Też ci się podoba?
— Bardzo mi się podoba. Jest dużo ozdób związanych z Senkawą, ale też pojawiają się motywy z novendyjskiej kultury, przez co powstała ciekawa mieszanka. — Hotaru uśmiechnęła się, wskazała dłonią na przeciwległy brzeg, gdzie z krzaków wystawały dwie papierowe postacie. Wiedźma w swym spiczastym kapeluszu pokazywała tej rogatej i o migdałowych oczach, jak latać na miotle. — Popatrz na przykład na to. Całkiem urocze.
Klon senkawański zniżał ku nim swe gałęzie, przeszły pod nimi, wspięły się na mostek, pozornie spokojny, oświetlony kolejnymi lampionami. Annikki chciała znów o coś zapytać, spojrzała na kroczącą obrok tancerkę akurat w momencie, gdy zza niskiej poręczy wychynął demon. Krwiście czerwona maska uśmiechała się groźnie, kły wystawały spod górnych warg, czarne, poskręcane włosy opadały na migające ślepia.
— Uwaga! — zdążyła zawołać, nim kukła nie przewiesiła się całkowicie przez poręcz, zawyła głośno, strasząc Hotaru.
Tancerka podskoczyła, prawie upuściła swoją parasolkę, ćma zaś jakże heroicznie wkroczyła do akcji, pstryknęła w bulwiasty nos straszydło. O dziwo, taktyka podziałała, zaczarowana kukła wycofała się do swojej kryjówki pod mostem z zamiarem czekania na kolejnego śmiałka, co przejdzie tuż koło niej. Annikki odwróciła się, słysząc śmiech Hotaru za plecami.
— Dziękuję — odparła tancerka, dumna bohaterka uśmiechnęła się lekko.
Na końcu mostku na szczęście nic już więcej na nie nie czyhało, lecz kto wie, co jeszcze kryło się w ogrodzie? To brzmiał jak właściwy moment, motywacja do odezwania się, zrobienia tego, nad czym ćma wahała się nieustannie.
— Wiesz… — mruknęła, obierając nową drogę przez park z drzewkami bonsai. — Może mam… um… pomysł, żeby już żadne takie stwory na ciebie nie wyskakiwały.
Parasolka zakręciła się na ramieniu, śnieżynka zerknęła na nią, uważnie słuchając.
— W moich rodzinnych stronach Halloween obchodzi się nieco inaczej niż tu, w Stellaire — podjęła wróżka. — U mnie bardzo dużo mówi się o duchach bliskich i całym tym aspekcie zatarcia się granicy między światem zmarłych i żywych. Tej nocy bardzo chętnie również te złe duchy przychodzą nawiedzać żywych, więc muszą się oni jakoś przed tym chronić. — Zatrzymała się, spojrzała na drugą kobietą. — Wyciągnij rękę przed siebie.
Hotaru z zaciekawieniem posłuchała, pokazała wróżce bladą dłoń. Annikki wyjęła z kieszeni drobiazg, ostrożnie owinęła nim nadgarstek tancerki, zapięła ozdobę. Bransoletka przy każdym ruchu wydawała z siebie cichy dźwięk przez małe dzwonki z mosiądzu wplecione między drewniane, czerwone koraliki. Oryginalnie powinna to być zasuszona żurawina, ale ta wersja prezentowała się równie ładnie.
Długo próbowała zrozumieć, co właściwie podkusiło ją do zrobienia skromnego upominku, ale właściwa odpowiedź przyszła dopiero teraz, w formie tego zaskoczonego spojrzenia i uśmiechu Hotaru.
— To jest swego rodzaju… talizman ochronny. Dzwonki mają odpędzać złe duchy i przyciągać te dobre. Bransoletki, które rzemieślnicy robili w mojej wiosce, były bardziej przesiąknięte magią, ale wierzę, że ta też się sprawdzi. — Ćmowe ramiona spięły się lekko, wzrok gdzieś uciekł. — I że tobie się spodoba. Bo nie musi, oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz