31 października 2024

Od Bernarda – Halloween

– Dużo zespołów zrodziło się z tragedii – Jingyi pociągnęła nosem, ustawiając tabliczkę między nimi, w kółku zrobionym ze złączonych kolan i stóp. Sanji zmarszczył brwi.
– No niby tak. Ale nie nasz.
Deseczka, pomalowana na trupią biel, prawie świeciła się, kontrastując ciemnym rękawiczkom, które miał na sobie gitarzysta. W motelu piździło, ale i tak spanie w kurtce pod kołdrą było lepsze, niż spędzanie nocy w vanie. Wszystko, tylko nie noc w aucie. Gdyby kręgosłup Bernarda mógł narzekać, dawno wydałby dwie książki o tym, jak bardzo jest zmęczony i maltretowany przez swojego właściciela.
Artur poklepał planszę, wystukując na niej nierówny rytm. Nie bez powodu był wokalistą.
– Nudziarze jesteście. Jest Halloween, musimy wywołać ducha. Do dupy byłoby święto, gdybyśmy tego nie zrobili.
– I musimy specyficznie wywoływać ducha jakiegoś zespołu? – Bernik miał trochę tego wszystkiego dosyć. Lubił święto strachów jak każdy inny nastolatek, ale wolał spędzać je nawalony na imprezach, w głupim przebraniu, albo oglądając maraton żałośnie wyprodukowanych horrorów. Jako dzieciak uwielbiał nękać sąsiadów, obrzucony glonami i piaskiem, zawodząc jak utopiec. Straszne historie przy latarkach też było całkiem śmieszne, ale takie akcje działały tylko na bachory. Nie na ludzi, którzy zaraz mieli osiągnąć pełnoletność. Zawalanie nocy, bo ich nowa koleżanka wierzy w jakieś spirytystyczne moce? Że może wywołać duchy z innych wymiarów? To nie brzmiało, jak fajne Halloween. Może gdyby miał osiem lat. Ale nie teraz. Jingyi powoli naciskała mu na odcisk, chociaż znali się tylko kilka miesięcy, może i mniej. Już sam fakt, że była wampirem-wegetarianką był podejrzany. W oczach Bernarda ratowała się tylko tym, że przy basie było z niej niezłe zwierzę.
Chociaż w sumie, i tak było to lepsze i ciekawsze, niż gnicie przy stole pełnym żarcia. Tak z reguły spędzał Noc Zaginionych. Dlatego jako nastolatek szybko odsunął się od męczących, rodzinnych tradycji, chcąc świętować Halloween jak wszystkie fajne dzieciaki z Novendii. No ale to nie znaczyło, że miał teraz nagle zacząć wierzyć we wszystkie bujdy, które chwaliła i czciła Jingyi. Niby brzmiały interesująco, ale tylko w teorii. Wywoływanie duchów nie mogło mieć żadnego skutku, bo… bo to głupie bujdy i zabobony, i tyle. Ile by dał za flaszkę…
Bernard odpalił szluga od jednej ze świeczek, które Jin porozstawiała wokół ich kręgu. Oczywiście, że motel na totalnym zadupiu miał dawno powyrywane czujniki dymu. Lepiej dla nich, jeżeli świeczki spalą dywan.
Artur szturchnął go kolanem, rzucił oskarżające spojrzenie.
– Nie bierzesz tego na serio.
– Nie – Bernik wzruszył ramionami. Pierwszy wyjazd SZCZENIAKA na trasę – ledwo co oficjalną, bo koszulki i płyty (nagrane w garażu) nadal sprzedawali z bagażnika, a za scenę robiły im puste kluby – powinien być świętowany. Ucieczka od natrętnych rodziców, od szkoły, od wszystkiego. Rozpoczęcie ich nowego życia. A oni chcą bawić się w wywoływanie duchów – Wolałbym się iść najebać, ale ładnie poczekam, aż odstawicie szopkę i wtedy pójdę.
Artur pokazał zęby, zrobił ruch, jakby chciał go ugryźć, ale zamiast tego pociągnął go za włosy.
– Aleś grzeczny.
Przekomarzanie przerwała Jingyi, głośnym i wymownym odchrząknięciem.
– Skupcie się, idioci. To ważne.
Wszyscy pochylili się nad oujią, kładąc dwa palce na deseczce, którą Jin postawiła na samym środku. Wampirzyca zamknęła oczy, zanuciła jedynie sobie znaną melodię, wyciągnęła głowę w górę.
– Usłyszcie mnie, duchy przeszłości, duchy wszystkich odłamków, tych nam znanych, i tym, o których nikt jeszcze nie słyszał. Usłyszcie moją prośbę i odezwijcie się do nas!
Cały zespół wstrzymał oddech. Przez chwilę Bernard prawie słyszał, jak wosk ze świeczek skapuje na dywan. Nagle, żarówka zamigotała, zasyczała, i padła. W pokoju nastała ciemność.
– Kurwa, bezpieczniki jebło.
– Zamknij się Bernik, to duchy – dłonie Ruh zadrżały.
– Błagam, naprawdę z was takie naiw–
Ale zanim Bernard mógł skończyć zdanie, ściany pokoju zadrżały, zza okien huknął wyjący wiatr, i Jingyi wciągnęła powietrze z sykiem.
Deseczka zaczęła poruszać się po planszy. Powoli przesunęła się w stronę TAK i słońca namalowanego w rogu.
Osztywmordę – szepnął Sanji na wdechu. Bernard zacisnął zęby. Ktoś z nich, pewnie Jin albo Artur, robiło ich wszystkich w bambuko. Pewnie chcieli wyśmiać Bernika. Który wcale się nie bał. Ani trochę.
Jin zwróciła głowę na planszę, uśmiechnęła się szeroko. Dość rzadko się uśmiechała, przynajmniej w obecności Bernika, więc było to dosyć przerażające. Szczególnie w połączeniu z halloweenowymi okolicznościami.
– Skąd przybywajcie, duchy?
Deseczka zatrzęsła się pod ich wszystkimi palcami, po czym ruszyła powolnym ruchem po oujii.
– N…Ne-…Czym do chuja jest New Jersey?
Artur uciszył Bernika, kładąc mu palec na usta. Jin rzuciła mu piorunujące spojrzenie i nachyliła się nad tablicą tak, że zasłoniła twarz (i połowę ouijy) swoimi różowymi włosami.
– Zwracaliśmy prośbę o duchy związane z muzyką. Jesteśmy zespołem i szukamy inspiracji wśród naszych przodków. Czy jesteście artystami?
Deseczka zatrzęsła się. Chwile stała w miejscu, dygocząc lekko, po czym z oporem przesunęła się na róg. TAK.
– Czy macie dla nas jakieś rady, o mądre duchy? – Jingyi zatrzepotała rzęsami, Sanji zmienił pozycję z kucków na klęczenie. Wszyscy wbijali wzrok w oujie tak intensywnie, jakby miała się zaraz na ich oczach zapalić. Deseczka ruszyła się pod palcami zespołu, zaczęła literować kolejne słowa. Bernard otworzył usta ze zdziwienia. Papieros wypadł, wypalając dziurę w dywanie.
– Nie no, Jin, ty chyba sobie ż–
Artur znowu go uciszył, tym razem syknięciem i kolanem w żebra, które wypluło z Bernarda resztki oddechu. Bernard nie wierzył własnym oczom. No bo czemu niby ouija miałaby mówić im, że wampiry nigdy was nie skrzywdzą, kiedy całą tę szopkę zorganizowała wampirzyca.
Wszyscy nadal z nieprzerwaną uwagą obserwowali tablicę. Jakby wierzyli tym głupotom. Jin na pewno to wszystko sfabrykowała. Bernard nie chciał wierzyć w żadną inną opcję po tym, co powiedziała tablica.
– Co jeszcze, co jeszcze? – Ruh wepchnęłu ramię w Jin, trzęsąc się jak osika.
Ouija zadrżała pod ich rękami, deseczka nagle zrobiła szybki zwrot w stronę NIE, żeby tylko zatrzymać się tuż przed słowem, i zjechać w dół, do linii cyferek.
– Dziewięć… jeden… Dziewięćset jedenaście?
Nagle, jak na zawołanie, wszystkie świeczki zgasły. Na raz. Okno, wcześniej szczelnie zamknięte, otworzyło się z hukiem. Zasłony spadły z haków, przeleciały nad głowami skulonego zespołu, uderzyły w drzwi z impetem. Ouija zatrzęsła się i wyrzuciła oparte na niej dłonie z deseczką. Podskoczyła, jak kopnięta niewidzialnym butem, i przewróciła się. Wszyscy odskoczyli jak poparzeni, zerwali krąg. Wtedy świeczki znów się zapaliły, jak gdyby nigdy nic.
Bernard wstał z dywanu, otrzepał kolana i sięgnął po niedopałek. Twarz Ruh była tak blada, jakby (sama, bez ciała) wyszła właśnie z zabiegu wybielania skóry. Ale jakby nie doczyściłu corpse paint sprzed wieczora. Artur, z naturalnie jasną cerą, zzieleniał.
– A ty gdzie się wybierasz?
Bernik wzruszył ramionami. Odpalił niedokończonego papierosa od jednej ze świeczek.
– Słyszeliście, co powiedziały duchy. 9-11. Jest jeden za rogiem. Ktoś oprócz mnie chce piwo?
Wyszedł z pokoju bez kolejnego słowa. I wcale nie krzyknął, kiedy za drzwiami wpadła na niego chmara nietoperzy, która pojawiła się z chujwiekąd. Bo korytarz był pusty, nie miał żadnych okien ani drzwi na strych, czy do piwnicy. Jakby wyskoczyły z jakiegoś nieistniejącego portalu, który pojawił się i w sekundę zniknął. Jebać to wszystko.
Nie, następnego Halloween zdecydowanie nie będzie spędzał na trzeźwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz