— Dante.
Silna dłoń ścisnęła mocniej talię Bashara, syren oparł się o lekarskie biodro.
— Tak? — zapytał słodko.
— Musisz mnie puścić, żebym mógł odkroić górę — odparł mężczyzna, kątem oka zerkając na swoje Słońce. Świeżo naostrzony nóż zawisł nad idealnie poprowadzoną linią wokół czubka okazałej dyni.
Dante wydymał wargi, zmrużył oczy.
— Nieszczególnie idealny scenariusz.
Wycinanie dyń zdecydowanie poszłoby sprawniej, gdyby kogoś nie wzięło na tulenie się w każdej możliwej (i tej mniej) chwili, ale przecież Bashar nie miał serca, by Dantemu tego odmawiać. W swoim własnym, miłym i powolnym tempie uporali się z wydrążeniem dyń, wycięciem roześmianych mordek i ustawieniem gotowych latarenek. Jedna pilnowała mieszkania na klatce schodowej, druga doglądała stołu i przysłuchiwała się planom czynionym na swoje zebrane w misce wnętrzności.
Herbata powoli znikała z dzbanka, gdy rozmowa trwała w najlepsze. Wspominali poprzednie jesienie, mówili o najpiękniejszych miejskich i dzikich krajobrazach zasypanych pomarańczowymi liśćmi, które przyszło im zobaczyć, Bashar opowiadał o dzieciach przychodzących zawsze pod jego drzwi, by zgarnąć najsmaczniejsze cukierki, Dante żartował z absurdalnych strojów widzianych na imprezach. Lecz nawet wzmianka o klubach, nawet mrok późnej pory za oknem nie przypomniał tak sprawnie syrenowi o jego umówionym wyjściu na miasto, jak Bashar. Dante, niepomny na resztę świata przy swojej miłości, zerknął na godzinę, podskoczył na krześle, po czym pobiegł do szafy, klnąc pod nosem, zaś w tym pędzie nie miał czasu, by zauważyć błysk w rubinie i nieco szerszy, sprytny uśmiech Bashara.
Strój nie był szczególnie wyszukany – czarne, skórzane spodnie tworzyły dość proste połączenie z rozchełstaną, białą koszulą w nie wpuszczoną, lecz na Dantem najbardziej oczywiste dopasowanie ubrań stawało się dziełem sztuki, od którego nie dało się oderwać wzroku, a co dopiero gdy polane ono było złotem. Syren rozsunął mocniej poły koszuli, farba zalśniła na jego szerokim torsie, rękach i twarzy, upodabniając go do boskiego stworzenia chwilę temu wyciągniętego z balii pełnej płynnego złota i błogosławieństwa. Zamachał włosami, pachnącymi rozkosznie lokami, błyszczącymi się od spadającego co jakiś czas na ziemię brokatu. Piękno słońca biło od jego ciała i grzywy, niebo przebijało się w krnąbrnych oczach – boski wysłannik, który więcej ludzi sprowadzi na drogę grzechu niż prawa.
Cały czas poświęcony przez syrena na przygotowywanie się Bashar spędził w fotelu, wysunąwszy go nieco na korytarz, by móc w swej nonszalanckiej pozie oglądać, jak ukochany biega od łazienki do sypialni, stroi się w multum biżuterii. Czasami błękit łączył się z rubinem, szybko i przelotnie, ale wystarczyło im tylko tyle – kącik pomalowanych błyszczkiem ust wędrował w górę, palce dłużej siłowały się z zapięciem kolczyka, przeciągając chwilę. Chciał patrzeć, jak ta przerzucona przez kolano lekarska noga kiwa się mocniej, niespokojnie.
Grube obcasy zastukały w końcu o podłogę, Dante zbliżył się pełnym gracji krokiem do Bashara.
— Co myślisz? — zapytał, reagując błyskawicznie na życzenie mężczyzny wypowiedziane samym spojrzeniem. Zwinne wykonał obrót, prezentując się z każdej strony.
— Jak zawsze nieziemsko piękny — zamruczał lekarz, rozpierając się mocniej na fotelu, nie odrywając wzroku od syrena.
Zawadiacki półuśmiech rozkosznie się poszerzył, wabiąc, prowokując. Krok, jeden, drugi, Dante pochylił się nad fotelem, oparł dłonie o podłokietniki, rozmarzył się w pocałunku.
— Wrócę pewnie po północy — powiedział cicho, choć pochylił się jeszcze mocniej, jakby kierować się chciał na kolana Bashara, nie do drzwi.
— Nie zmęcz się za szybko.
Krótkie prychnięcie, zmarszczenie brwi, wyjrzenie spod powiek. Pytające spojrzenie przestudiowało bladą twarz, nie odkryło niczego.
— Czemu?
Coś w tej zadbanej dłoni przesuwającej się po jego szyi na kark, wplatającej się w złote loki sprawiło, że dreszcz spłynął od góry w dół po umięśnionym ciele.
— Żebyś na pewno miał siłę na całą zabawę — odpowiedział niewinnie Bashara, drugą ręką wygładzając koszulę na szerokim ramieniu i posyłając Dantemu uśmiech, którego nie znał nikt poza nim. Syren nie wiedział, kto przez kogo wyląduje w piekle.
Nigdy nie ukrywał, że chaos klubowych zabaw i wibrująca w dusznym powietrzu energia szaleńczo dobrze przemawiają do jego niewyżytej natury, potrzebującej od czasu do czasu znaleźć się w tym niekontrolowanym żywiole krzyków i tańców, dać mu się ponieść i zmęczyć. Bo tak, jak niektórzy musieli przejść się do biblioteki, czy zamknąć w swoich czterech ścianach dla spokoju, tak Dante musiał się wyżyć na głośnych imprezach. I Bashar to doskonale rozumiał, bez najmniejszego problemu pozwalał syrenowi hasać po różnych klubach, a Dante był w pełni świadom faktu, że podobne miejsca nie wydawały się lekarzowi równie przyjemne. To, że syren pójdzie sam na imprezę halloweenową gdzieś na mieście, nie stało się nawet tematem wspólnej dyskusji – sprawa dla obojga była oczywista i normalna, bezgraniczne zaufanie miało jasny na to wpływ.
Chłopaki z Voxa i Vi umówili się razem z nim na wypad, ale debile zasiedziały się nad jakimś kawałkiem w studiu, oświadczyli, że się solidnie spóźnią. Dante prychnął, widząc wiadomości. Nie odpowiedział na nią – ruszył po prostu do wejścia do klubu, nie mając w planach stać jak kołek na ulicy i marznąć. Przebrani w najróżniejsze makabryczne stroje balowicze nocy strachów wlewali się do środka, a on ruszył wraz z falą, czując, jak jego ciało rozluźnia się i dopasowuje do znajomego rytmu.
Bas huknął mu w uszy, zawibrował w piersi, obił się o żebra. Miast skrzywić się, zaskoczyć nagłym hałasem, Dante zaśmiał się pod nosem, wielbiąc to uczucie, jakby cały klub żył w nim – nogi drżały mu od dziesiątek tupiących nóg, choć sam się nie ruszał, w tłumie ramiona falowały do melodii piosenki, choć on im nie kazał tego czynić. Coś było w tej atmosferze, co sprawiało, że jeszcze przed podejściem do baru Dante zdawał się odurzony.
Chciał się wyszaleć, owszem, lecz skoro towarzystwo planowało przyjść później, miał trochę czasu do spożytkowania, nie musiał się spieszyć, a dorwanie się do tego różowego drinka z gałkami ocznymi, który widział w niejednej już ręce, kusiło okropnie. Dotarł do baru, wcisnął się chyba przypadkiem w kolejkę, ale niezbyt się tym przejął. Barman z oszczędnym skinieniem przyjął jego zamówienie, chwilę potem syren wychylał już szklankę do połowy, oparłszy się o kant czarnego blatu, ozdobionego światełkami z czaszkami i duchami.
Klubowicze oglądali się na niego, wskazywali palcem, odwracali twarze, kryjąc uśmiechy i szeroko rozwarte oczy. Całe życie znajdował się w centrum uwagi, czując się z ciężarem wielu spojrzeń na sobie równie swobodnie, co w wodzie, nie peszyło go to, nie dziwiło. Lecz ten wzrok był inny. Był rozkosznie znajomy.
Wpierw myślał, że tylko coś mu się wydaje, że to umysł pragnie odtworzyć to uczucie sprzed wyjścia z domu, gdy rubin podziwiał go w całości, próbując nasycić się samym widokiem. Przecież jakim cudem mogło być inaczej… Jednak sekundy, zwykłe sekundy biegły szaleńczo, a wrażenie się utrzymywało, po nie więcej niż minucie nie potrafił już tego spokojnie wytrzymać. Poprawił się, stanął inaczej, by objąć spojrzeniem większą część sali. Przez tylko jedną osobę tracił tak panowanie i się niecierpliwił.
— Bashar — wymsknęło się samo spomiędzy jego warg, gdy go znalazł siedzącego na odległej kanapie.
Patrzył prosto na niego… Nie, ten świecący w klubowym półmroku rubin nie patrzył po prostu, on brał go całego wzrokiem, oświadczał wszem wobec, do kogo syren należy, do czyjego stolika podejdzie. Zaraz po tym, jak odzyska władzę w nogach.
Czarna kredka podkreślała oczy, czyniła z nich kocie, drapieżne ślepia, hipnotyzujące go swym intensywnym spojrzeniem. Dante tonął w nim, mimo że stał po praktycznie drugiej stronie klubu, zbyt oszołomiony, by się ruszyć – podziwiał te luźno zaczesane w tył włosy, drobne rogi wystające z nich zaczepnie, zachwycał się czarną koszulą, rozpiętą jeszcze mocniej niż jego, i bordowymi spodniami, kolorze równie władczym, co przyjęta przez mężczyznę poza.
— Bashar — sapnął znów, bo tylko to pozostało w jego głowie.
Lekarz uśmiechnął się lekko. Chodź do mnie. Spięte mięśnie Dantego wręcz wrzuciły go w tłum, prosto w stronę swej miłości.
Klub, ukochane szaleństwo, dudnienie muzyko – wszystko przestało istnieć, gdy Bashar również podniósł się z kanapy, samemu nie mogąc znieść rozdzielenia. Ciągnęli się za grubą linę łączącą serca, byle szybciej, byle prędzej być przy sobie, w tym jedynym właściwym stanie. Dante szedł prosto przez tłum, nie wahając się barkiem spychać ludzi, liczył się tylko Bashar i drżące z pragnienia bliskości dłonie.
Mając go na wyciągnięcie reki, syren złapał wąską talię, stanowczym gestem przyciągnął do siebie mężczyznę, złączył czoła, oddechy. Bashar chwycił jego ramiona, zakręcił się na nogach, wprowadził ich w lekki, taneczny obrót.
Pytania odeszły równie prędko, co się pojawiły, gdyż czy którekolwiek z nich miało w tej chwili znaczenie? Chciał mu powiedzieć tylko jedno.
Bashar usłyszałby, gdyby teraz syren się odezwał, ale to było za daleko, nieznośnie daleko. Ogromna siła drzemiąca w dłoniach ścisnęła ukochanego, Dante zbliżył usta do jego ucha, musnął złoty kolczyk.
— Uwielbiam cię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz