Pogoda stała się wreszcie idealna dla ciepłego, wilczego ciała – ani żar nie lał się z nieba, ani mrozy nie wyziębiały puchatych uszu, chłodny wiaterek dbał, by słońce nie nagrzało nadmiernie niczego, i rozwiewał wokół pomalowane jesiennymi barwami liście. Vi czuł się świetnie, radośnie wstając w ciemne poranki, które stanowiły dla innych przekleństwo, ubierając się w ulubione swetry, niezbyt grube, wzbudzające zaskoczone spojrzenia w metrze, gdy rzeźbiarz nie miał niczego więcej narzuconego na ramiona, a inni już wyciągali ciężkie kurtki.
Krótko mówiąc, rozpierała go energia przez te świetne warunki do zabawy, zaś wielki pluszak z niespożytkowaną dobrze energią, to wielki pluszak wyjący żałośnie w domu. Seymour był minimum raz dziennie wyciągany na spacery i muzyk błyskawicznie nauczył się rozpoznawać ten jakże niewinny, słodki, proszący ton, którym Vi wypowiadał jego imię, gdy po raz czwarty chciał wyjść. Śmiał się, tak cudownie i szczerze, a potem zabierał swojego Pluszaka, gdziekolwiek tylko ten chciał pójść, bo przecież jemu były czarodziej nigdy nie odmawiał.
Nikogo co prawda z parku nie wyganiali, Virgil na inne psy nie szczekał, ale jakoś tak samo wychodziło, że większość spacerowiczów wolała oddalić się od miejsca zabaw ponad dwumetrowego wilka, przezornie unikając wchodzenia mu w drogę. Vi, nawet pochłonięty ganianiem za piłką, z pewnością by nikogo nie skrzywdził, jednak ludzie nie wysnuwali prędko podobnych wniosków, widząc tę górę mięśni, łapy zakończone dużymi pazurami i lśniące przy szczeknięciach zębiska.
Oczywiście, Seymour do nich nie należał i stał pierwszy w kolejce do droczenia się z Virgilem.
Bawili się w zwykłe aportowanie, a muzyk jakoś tak cały czas przypadkiem wrzucał magicznie powiększoną tenisówkę w największe góry liści, dusząc się ze śmiechu, ilekroć Vi wpadał w nie z pełnym impetem. Szafirowe spojrzenie wodziło za swoim wilkiem, skrzyło się pogodnie, radosne jak u dziecka, rzeźbiarz zaś był przekonany, że tatuaże pulsowały żywo pod cienkim płaszczem, zdradzając dobry nastrój mężczyzny. Może ktoś popatrywał na niego dziwnie, może krzywił się na biegające wokół czarne bydle, lecz jakie to miało znaczenie, gdy oni dwaj nie widzieli niczego poza sobą. No i piłką.
Ogon merdał wytrwale, jednak Vi nie mógł ukryć tego wywieszonego jęzora i podrygującej rytmicznie klatki piersiowej, siły go opuszczały, ale wilcza dusza zwyczajne nie zgadzała się na zaprzestanie harców.
— No rzucasz? — odezwał się do Seymoura przez ich telepatyczną więź, przestępując z łapy na łapę. Im mniej energii miał, tym robił się bardziej niecierpliwy, bo jeszcze nogi się pod nim nagle ugną i co wtedy? Kto pobiegnie po ostatnią piłkę?
Vi trzymał uszy postawione na sztorc, mięśnie napięte, gotowe do drgnięcia i rzucenia się w każdym możliwym kierunku za piłką. Łobuzerski uśmiech przemknął przez twarz Seymoura.
— Zastanawiam się — mruknął były czarodziej, zakołysał się na piętach, przerzucił tenisówkę z ręki do ręki. Metaliczne oczy przylepiły się do piłki.
— Seymour! — szczeknął wilkołak, podskoczył lekko na łapach. Muzyk parsknął głośno, jeszcze głośnie, gdy Vi szczeknął ponownie, wiercąc się i denerwując.
— No bo nie wiem…
— Przestań! — Wilk machnął łeb, prychnął. — Daj piłkę!
Jego oburzenie tylko pogłębiało rozbawienie mężczyzny, Virgil tupnął łapą, zarazem sfrustrowany, jak również niemogący samemu wstrzymywać uciechy w głosie przez to zaraźliwie parskanie swojego Księżyca.
— Seymour! — zawył, zdecydowanym krokiem kierując się do byłego czarodzieja. Wilcze oczy zmrużyły się drapieżnie. — Seymour, rzuć tę piłkę!
Ale łobuz, wedle swojej natury, ani myślał go posłuchać, tylko trzymał ulubioną zabawkę i zginał się w pół od bólu brzucha. Vi wziął sprawy we własne łapy, przyatakował, by odbić piłkę – tym swoim ogromnym, puchatym łbem naparł na mężczyznę, wcisnął nos w dłonie, lecz nim udało się mu wypchnąć tenisówkę na ziemię, Seymour sam pacnął tyłkiem o jesienne liście, przeważony momentalnie przez wilka. Wilkołak prychnął, zamerdał ogonem na widok pokładające się ze śmiechu mężczyzny, aż w końcu sam ułożył się na trawie, łeb położył na brzuchu czarodzieja, wypychając resztki rozbawionego oddechu z niego.
Do domu wracali niespiesznie, rezygnując z miotły i powoli przechadzając się ulicami, aż dotarli na stare miasto, gdzie łatwo można było skręcić kostkę na pamiętających lepsze czasy kocich łbach i zjeść przesłodzonego gofra w turystycznej cenie. Jednak miejsce miało swój urok, z tymi niewysokimi rzeźbami zdobiący staroświeckie balkony, którym przyglądał się ciekawsko Vi. Dłonie trzymali ciasno splecione, wilcza ogrzewająca tę czarodziejską, kiwali nimi lekko w takt swoich kroków. Virgil szedł w bluzie, która chyba kiedyś wisiała tylko u Seymoura, były czarodziej w swetrze, który chyba kiedyś wisiał tylko u Vi. Już dawno przestało mieć to znaczenie – żadnego rozdzielenia w szafie nie było, a nawet jeśli na zakupach brali coś, co podobało się głównie jednemu z nich, w końcu i ten drugi wciskał ochoczo ręce w rękawy, na które wcześniej kręcił nosem.
Donośny śmiech i krzyki dzieciaków wypełniły wąskie schody, obaj obejrzeli się akurat w momencie, gdy zgraja podrostków w odblaskowych kamizelkach wpadła między ich, schylając głowy pod złączonymi rękami mężczyzn. Ostatni z drużyny prawie zahaczył o nich swoimi rogami, ale dał radę, dobiegł do reszty, już szukającej czegoś u góry schodów.
— Jakieś szkolne zabawy albo „jesień w mieście”? — Seymour przekrzywił lekko głowę.
— Na to wygląda.
— Co te dzieciaki w ogóle robią?
Jakaś dziewczynka z lisim ogonem krzyknęła tryumfalnie, uniosła w górę złożoną karteczkę. Dzieci obskoczyły ją, wszystkie naraz zaczęły czytać zdanie wypisane na papierze.
— Podchody, jak mi się zdaje. — Błysk wspomnień pojawił się w oczach, Vi się uśmiechnął. — Wiesz, byłem w to z Valeriusem niepokonany, jak jeździliśmy na różne obozy letnie.
Seymour parsknął, przyciągnął wilkołaka do siebie, pozwalając przejść zdyszanej nauczycielce, próbującej dogonić zgraję urwisów. Z pewnością kobieta dałaby radę przecisnąć się obok nich, jakby Vi zrobił ledwie krok w prawo, ale absolutnie nie narzekał na tę przezorność byłego czarodzieja, trzymającego go teraz blisko przy swojej piersi.
— Nie mów, że węszyliście.
— Oczywiście, że węszyliśmy. — Psota wkradła się w uśmiech. — Wszystkim wmówiliśmy, że w ludzkiej formie mamy całkowicie przeciętny węch i słuch, a kto nie uwierzyłby tym pięknym oczom? Wiadomo, czasami dawaliśmy innym znajdować wskazówki, ale bardzo często przypadkiem to ja i Val błyskawicznie wyciągaliśmy karteczki z dziupli.
Smukłe palce bezwiednie poprawiły czarny lok, odgarnęły go z oka.
— Ja bym cię od razu rozgryzł — odparł muzyk, całując Vi w nos.
— Tak?
— Mhm — Seymour zapatrzył się w niego czułym spojrzeniem — i bym cię krył przed wszystkimi, którzy by próbowali dowieść, że oszukujesz.
Słowa, tak kochane, momentalnie ociepliły serce, metaliczne oczy zamieniły się w dwa błyszczące, wielkie guziki, właściwe szczeniakowi. Virgil przytulił się mocniej do mężczyzny, ścisnął go w swoich objęciach.
— Szkoda, że nie jeździliśmy razem na te obozy — powiedział cicho, trochę niewyraźnie przez usta przyciśnięcie do wytatuowanego barku. Seymour wtulił się w jego szyję, milczał chwilę.
— Szkoda, że ja nie jeździłem na żadne — odparł, dźwięk dawnego żalu, a także jakiegoś nowego, zabrzmiał w głosie. — Może bym cię spotkał wcześniej.
Słyszał bicie ściśniętego na moment serca, instynktownie zawsze szukał wśród odgłosów codziennego życia tego charakterystycznego bicia, słyszał ciężkie westchnienie i czuł dłonie zaborczo trzymającego go przy sobie. Do Vi też od czasu do czasu wracały te gorzko-słodkie wyobrażenia rzeczywistości, w której znają się z Seymourem od dziecka, bawią razem, a potem zakochują, nie doznając tylu niepotrzebnych krzywd.
Otworzył szerzej oczy przez pomysł niespodziewanie rodzący się w jego umyśle.
Na to nie mieli już szansy, prawda. Kto jednak zabraniał im wciąż bawić się niczym dzieci?
Brygada w kamizelkach pobiegła gdzieś dalej, ukończywszy zadanie. Vi odsunął się kawałek, akurat tyle, by popatrzeć wesoło na Seymoura, przygryźć wargę z obawy, że zaraz język sam się rozwiąże i o wszystkim opowie. Były czarodziej zmarszczył przelotnie brwi.
— Co…
O nie, tym bardziej Seymour nie mógł go zacząć wypytywać, inaczej będzie po niespodziance. Vi zbliżył się na powrót, pytanie zaginęło gdzieś między złączonymi pieszczotą ustami, a wilkołak rozmarzył się w tym przyjemnym mrowieniu magii na swoich wargach.
— Kocham cię.
Szturchnięcie mokrym nosem, raz, drugi, trzeci. Vi zamruczał z wyrzutem, bo przecież widział, że Seymoura się uśmiecha, że tatuaże świecą jak świąteczne lapki i mężczyzna tylko się z nim droczy. Wilkołak pacnął puchatą łapą w materac, znów popchnął mężczyznę nosem, lecz efekt był podobny, były czarodziej tylko przesunął się po łóżku, oczy trzymał zawzięcie zamknięte.
No kurde!
Skomlenie wywołało śmiech, dłoń o twardych opuszkach od strun gitary nie wytrzymała, machinalnie ułożyła się na wilczym pysku, podrapał lekko sierść. Jednak wilkowi to nie wystarczyło, potrzebował obudzonego w pełni Seymoura, więc popchnął go raz jeszcze. I to teraz tak ostatecznie.
Były czarodziej miał czas może na rzucenie jednej krótkiej kurwy, nim poleciał na podłogę. Wilk zastygł z uniesionym łbem.
— Przepraszam! — rzucił Vi, prędko zmieniając formę na ludzką, by sięgnąć za skraj łóżka, wyciągnąć na nie z powrotem muzyka. — Przepraszam!
Tradycji stało się zadość, można by rzec, Seymour obudził się w swoje urodziny przez guza, zaraz potraktowanego chaotycznymi pocałunkami, składanymi wszędzie, gdzie mogłoby boleć, mężczyzna zaś, ułożony teraz w poprzek łóżka, śmiał się cicho pod nosem, przyjmując lawinę przeprosin oraz buziaków, sam również bez oporów brał z wilczego ciepła, ile chciał, błądząc dłońmi po śniadej skórze.
Usta dotarły do policzków i nosa, z rozkosznym uczuciem wtuliły się w czarodziejskie wargi. Vi pogładził blade policzki twardymi opuszkami.
— Hej, solenizancie — szepnął, czując, jak oboje lgną do siebie, jak plączą im się nogi, a piersi napierają na siebie.
— Solenizanta zrzuca się z łóżka? — zapytał zaczepnie Seymour.
Solenizant został błyskawicznie uciszony głębokim pocałunkiem.
— Coś mówiłeś? — zamruczał słodko Vi, zerkając spod powiek na ukochaną twarz. Seymour uśmiechał się ledwo przytomnie, przebiegł dłońmi od wilczych łopatek do talii.
— Nie — odpowiedział, potulnie kręcąc głową, pozwalając się rozpieszczać z rana.
Plan na ten wyjątkowy dzień był bardzo konkretny i Virgil dokonał wszelkich starań, by nic się nie wydało przedwcześnie, a udana niespodzianka wywołała ten pogodny, szeroki uśmiech na ustach Seymoura, ten specjalny i widziany tylko przez jego wilka. Vox zaangażował się w pomysł bez chwili wahania, więc gdy pora zrobiła się już odpowiednia, bliska wieczora, Ignis wysłał krótką wiadomość do przyjaciela, każąc mu w te pędy zasuwać do studia na urodzinowe piwo, Vi zaś bardzo łagodnie zachęcił Seymour do puszczenia go, przecież film mogą zatrzymać, dokończyć potem.
Tylko że potem Virgila już nie było w mieszkaniu.
— Vi?
Wilkołak powinien otworzyć drzwi, jeszcze zanim Seymour wyciągnął klucze, albo chociaż stać w przedpokoju. Mieszkanie jednak tonęło powoli w półmroku, pozbawione odgłosów pazurów skrobiących o podłogę i tego kochanego ciepła, które otaczało Virgila. Lekka obawa zbudziła się gdzieś z tyłu głowy, Seymour bez zdejmowania butów postąpił w głąb salonu, zapalił światło. Obawę zastąpiło zaintrygowanie.
Vi wiedział, że ciche mieszkanie i karteczka na stole nie zrobią najlepszego wrażenia na byłym czarodzieju, często skupiającym się na tych ciemnych, dołujących myślach. Dlatego też cały stół zasłano powycinanymi z błękitnego, szarego i czerwonego papieru serduszkami, wycięto również kilka razy urodzinowy tort i miotłę, a do jednego z krzeseł przyklejono rysunek pluszowej, wilczej mordki. Seymour uśmiechnął się kątem ust, wziął do ręki zapisaną znajomym pismem kartkę.
— Psia kawiarnia — mruknął pod nosem muzyk, przyglądając się z coraz szerszych uśmiechem zdjęciu. — Dobra, Pluszaku, zagrajmy.
Kawiarnię zamknięto godzinę temu, więc obszar poszukiwań kolejnej wskazówki obejmował właściwie tylko przód lokalu. Seymour pokręcił się chwilę przed drzwiami, zerknął na grube donice z drzewkami ustawione przed wejściem, złowił wzrokiem starannie złożoną w malutki kwadracik kartkę przyklejoną do cienkiego pnia.
— Studio. — Połączył błyskawicznie kropki, jak tylko przestał czytać raz po raz zdania wypisane przed wskazówką. Ostrożnie włożył kartkę do kieszeni, tam, gdzie siedziała już pierwsza, i wskoczył ponownie na miotłę.
Podobnie jak mieszkanie, studio, jeszcze niedawno wypełnione żartami zespołu oraz toastami, teraz było całkowicie puste, światła zgaszono, poduszki na kanapach poprawiono i równo ułożono. Nic w sumie dziwnego, że w tym porządku i ciszy tak mocno rzucało się w oczy serduszko ustawione z butelek ulubionego piwa Seymoura na blacie barku. Wszystkie były pełne, poza jedną, stojącą w środku, z kulką papieru spoczywającą na dnie.
Nigdy nie sądziłem, że uznam piwo moim ulubionym zapachem i smakiem, ale potem zaczęło kojarzyć mi się z Tobą. Jesteś wszystkim, co jest najbardziej przeze mnie lubiane. Wyślij mi zdjęcie, jak wypijasz jedną z tych butelek, a ja dam Ci dalsze wskazówki.
Zadanie poważne, w końcu byle jakiego selfie Seymour nie zamierzał wysyłać, musiało być koniecznie takie, żeby Pluszak dostał zwiechy przed telefonem. Bez zastanowienia otworzył piwo magią, włączył lampkę przy barku, poprawił luźny kucyk.
Pozowanie pochłonęło pół zawartości butelki, wybieranie dobrego zdjęcia drugie pół, ostatecznie Seymour wysłał trzy, nie mogąc się zdecydować, a Vi na pewno doceni dodatkowy materiał.
Kropki w komunikatorze latały dobrą minutę niezdecydowane ku uciesze mężczyzny.
Chwilę później pojawił się filmik, Seymour uśmiechał się lekko do telefonu.
— No więc to ja, robiący dziesięć kółek, bo tak kazałeś, chociaż nie mam pojęcia… — Wzrok gdzieś uciekł, zamyślenie trwało kilka sekund, muzyk trzepnął się telefonem w czoło. — Kurwa, dziesięć kółek, bo dziesiątego mam urodziny. Moment jebanego przebłysku geniuszu, Seymour, naprawdę.
Wskazówka może i wydawała się mało konkretna, lecz czarodziej ze swoim wilkiem rozumieli się doskonale nawet w takich krótkich wiadomościach. Seymour zamknął studio i pomknął do niewielkiego parku, gdzie raz przysiadł na gałęzi wysokiego drzewa i nie dawał się przekonać do zejścia. Vi biegał wokół pnia, szczekał i drapał pazurami tak mocno, że kora została całkowicie zdarta, a muzyka bolała twarz i brzuch od śmiechu.
Seymour podleciał do wskazanego drzewa, okrążył je z dwa razy, nim dostrzegł świstek papieru zwisający na niebieskiej wstążce z pozbawionej liści gałęzi.
Idź do północnego wyjścia, potem 800 metrów prosto
Virgil miał szczerą nadzieję, że wyliczył te metry równo, bo przecież z tym Silverthornowym tokiem myślenia nigdy nic nie było wiadomo i jeszcze Seymour próbowałby wbiec w ścianę, gdyby okazało się, że osiemsetny metr jest kawałek przed skrzyżowaniem, idealnie na krawędzi jakiegoś budynku.
Obliczenia się na szczęście zgadzały, Seymour przystanął, dotarłszy do niebieskiego serduszka wymalowanego kredą na chodniku, rozejrzał się. Dalsze instrukcje widniały na szarej, chropowatej ścianie.
Teraz w prawo i później pierwsza również w prawo
Muzyk ruszył żwawym krokiem, parsknął i uśmiechnął się mimowolnie, widząc napis przy wspomnianej pierwszej w prawo.
A kto ma taki piękny uśmiech?
Podbiegł kawałek, wyminął grupkę lekko podpitych przyjaciół.
I miękkie serce?
— Kurwa — burknął, wracając się pospiesznie po znakach, by zrobić każdemu z nich zdjęcie.
Teraz w lewo 💙
Teraz to Seymour już naprawdę biegł, chcąc koniecznie odnaleźć swojego Pluszaka i wyściskać go tak, że powietrza mu zabraknie. Od razu zrozumiał, gdzie musiała być wskazówka – kredowe instrukcje poprowadziły go do jednej z jego ulubionych restauracji, w której serwowano bezkonkurencyjnie najlepsze mule. W międzyczasie Vi napisał, żeby Seymour wszedł na chwilę i zamówił niewielką lampkę wina.
Palce niecierpliwie bębniły po blacie stołu, Seymour rozglądał się, szukał wzrokiem czarnych loków, zastanawiając się, czy to już tutaj miał dotrzeć, czy zaraz Vi wyskoczy skądś na niego. Ale gdy kelner zjawił się z kieliszkiem, problem momentalnie się rozwiązał. Wokół szklanej podstawy obkręcono karteczkę, zaś ją samą przewiązano wstążką, taką samą, jak ta w parku.
Seymour wylądował cicho przed drzwiami wejściowymi, spojrzał po ciemnych oknach. Rzeczywiście, w domu nikogo nie było, posesję spowijała głucha cisza. Już wyciągał dłoń do klamki, lecz wtem intensywny zapach go powstrzymał, zapach smażonych krewetek oraz czosnku. Mężczyzna zawahał się, spróbował wyczuć, skąd woń pochodzi.
Ogród.
Na tył domu dało się przejść po jego bokach, Seymour niespiesznie skierował się w tamtym kierunku, miękka trawa wygłuszała kroki, ale Vi od razu usłyszał, że jego gość właśnie przyleciał. Uśmiechnął się, trwając w swojej kryjówce, pod ścianą domu w cieniu werandy.
Martwił się, że muzyk zauważy go za szybko, były to jednak obawy bezpodstawne – przygotowana w ogrodzie niespodzianka całkowicie pochłonęła uwagę mężczyzny. Skąpana w mroku posesja jaśniała w jednym tylko punkcie, gdzie z koców, krzeseł i wbitego pośrodku konstrukcji kija stworzono przytulny namiot, źródło zapachów obiecujące ciepło w chłodny, jesienny wieczór. Na przykrytych pluszowym materiałem krzesłach paliły się lampki, światło tych wyłożonych w środku odbijało się w paru półmiskach i leżących przy nich widelcach.
Vi nacieszył się tym zdziwieniem malującym się na szlachetnym obliczu, nim cichutko podszedł od tyłu do swego Księżyca, otoczył go w talii ramionami.
— Seymour — zamruczał tuż przy jego uchu.
Szybki obrót w jego objęciach, Seymour już stał do niego przodem, chwytał śniadą twarz w dłonie, szczerzył się radośnie.
— Vi! Wiesz, że cię kocham?
Wilkołak zaśmiał się ciepło, wtulił w bladą skórę, pachnącą magią i drewnem miotły.
— Wiem…
Szybko skradziony pocałunek z jego warg przerwał zdanie, wywołał znów śmiech.
— Kocham cię — odezwał się czule Seymour, trącając jego nos własnym. — Jesteś moim najcudowniejszym i najsłodszym Pluszakiem.
Czułościom nie było końca i gdyby Vi nie oprzytomniał w pewnym momencie, przypominając sobie o stygnącym jedzeniu, może w ogóle by do kocowego namiotu nie dotarli. Musnął wargami jeszcze policzek swojego czarodzieja, uśmiechnął się.
— Udało ci się ukończyć podchody, więc czas na nagrodę — odparł, prowadząc mężczyznę za rękę w głąb ogrodu. Odwrócony plecami, nie miał jak zauważyć tego figlarnego spojrzenia.
— Przecież już mam nagrodę — zamruczał Seymour, łapiąc za szlufkę spodni rzeźbiarza i zatrzymując go, by płynnym, wręcz wyuczonym już ruchem wsunąć dłoń pod jego koszulkę, dotknąć rozgrzanej skóry.
— Seymour! — parsknął, przytrzymał wytatuowany nadgarstek. — Jeszcze inną nagrodę!
Były czarodziej jeszcze chwilę coś mruczał, że on żadnej innej nagrody nie potrzebuje, ale dał się ugłaskać i posadzić w namiocie. Krewetki czekały na niego grzecznie w półmisku, obok stała świeża sałata, zimne piwo, wszystko dopiero co zabrane z kuchni, bo akurat tak się złożyło, że państwo Moerisowie wyjechali gdzieś na dłuższy weekend, a Vi miał idealny pomysł na to, jak się pustym domem zaopiekować.
Może tylko na chwilę udało się usiąść rzeźbiarzowi na jednej z poduszek, zaraz Seymour wciągnął go na swoje kolana, całkowicie w nosie mając wszelkie argumenty, że będzie im niewygodnie jeść, jak przecież w takim ustawieniu jest najwygodniej na świecie. Vi słuchał wrażeń muzyka z urządzonych podchodów, podjadając naszykowany obiad i uśmiechając się do siebie samego, ilekroć ciepły uśmiech opuszczał pierś mężczyzny, a oczy skrzyły się tak, jak robiły to przy muzyce i swoim wilku. Grzejnik elektryczny ocieplał namiot, lecz to nie przez niego było tak przytulnie w środku, tak miło i przyjemnie.
W brzuchach zostało akurat miejsca na tartę śliwkową, w płucach Seymoura akurat powietrza, by zdmuchnąć świeczki, każda reprezentująca jeden rok życia. Gdy drobne ogniki zgasły, mężczyzna uśmiechnął się do Virgila, nawet nie mając pojęcia, jak ślicznie wyglądał w łagodnym świetle lampek.
— Chcesz usłyszeć o moim życzeniu?
Vi zmarszczył lekko brwi.
— Ale wtedy się nie spełni… — zauważył, niepewny, gdzie ten łobuzerski uśmiech zmierza.
— Już się spełniło — odparł Seymour, parsknął na widok lekko przekrzywionej, wilczej głowy. Ułożył jedną dłoń na tej wilczej, drugą pogłaskał śniady policzek. — Życzyłem sobie, żeby być szczęśliwym z tobą i zobacz – jesteś tu, a ja dokładnie tak się czuję.
Patrzył na niego, pozbawiony słów, bo jak wyrazić całą tę słodycz, całą miłość zalewającą nagle wnętrze, jak opowiedzieć dobrze o sercu urzeczonym uczuciem, którym było obdarowywane. Vi, zawsze potrafiący przekazać swoje emocje w wypowiedzi, przy Seymourze odkrywał, że na pewne głębie miłości nawet on nie miał dobrej nazwy. Pochylił się, pocałował swój najukochańszy Księżyc, zupełnie nie mając kontroli nad tą ręką, co ścisnęła materiał bluzy czarodzieja, przyciągnęła go bliżej.
— Mam jeszcze coś dla ciebie — odezwał się cicho między całusami.
— Ja bardzo dobrze wiem, co masz dla mnie. — Seymour z uśmiechem musnął jego wargi.
— To też — wymruczał wilkołak, na oślep namacał w kieszeni spodni niewielkie pudełko, bo oderwać się od muzyka było tak trudno. W końcu dał radę, uniósł drobny prezent tuż przed szafirowe oczy. — Wszystkiego najlepszego, Seymour. Mam nadzieję, że ci się przydadzą.
Seymour pokręcił głową, ale czułość wypełniała całe jego spojrzenie, gdyż tyle razy mówił, że nic mu Vi nie musi dawać, a wilkołak dalej to robił. Otworzył pudełko, spojrzał na skromną zawartość.
Trzy kostki do gitary leżały równo ułożone w niewielkim kółeczku, każda nieco inna od drugiej. Drobne, ozdobne lampki nie stanowiły najlepszego źródła światła, jednak wciąż pozwalały zachwycić się głębokim, szafirowym odcieniem kostek, zmieszanym z jaśniejszym błękitem i błyszczącymi wieloma drobinami metalem, magiczną kompozycją mieszającą się ze sobą i tworzącą coś całkowicie unikalnego. Smukłe palce Seymoura bezwiednie wyciągnęły się po prezent, obrysowały kształt wyżłobiony płytko na żywicznej powierzchni – wilczą łapkę. Vi chyba poprawiał formę z pięć razy, nim uznał, że jest zadowolony z efektu.
— Z tej jednej możesz zrobić naszyjnik albo breloczek, jak wolisz. — Wskazał na kostkę z niewielką dziurką na swoim najkrótszym boku. — Pasują ci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz