04 grudnia 2023

Od Bashara do Dantego

Spotkania nie zawsze musiały być nadto oficjalne – takie zwykłe przejście się gdzieś, gdzie chodziło się niemal codziennie, tylko po to, by załatwić jakieś swoje sprawy, potrafiło tak bardzo zmienić wydźwięk, gdy tę pozornie codzienną rzecz robiło się z drugą osobą. I taką właśnie czynnością było zwyczajowe pójście Bashara na targ, gdzie lekarz co tydzień robił zakupy. Teraz jednak towarzyszył mu w tym Dante – syren dzielnie niósł bawełniane siatki, gotowe na to, by przyjąć w siebie wszystko, co tylko Bashar dla siebie wybierze.
Dla samego Bashara chodzenie na targ może nie było koniecznością – w końcu w supermarkecie też mógł dostać wszystko to, czego potrzebował, na dodatek szybciej i wygodniej – jednak demon, przez długie tysiąclecia swego istnienia, przywykł do tego, by niektóre rzeczy wykonywać bez pośpiechu, kładąc większy nacisk na jakość oraz interakcję z drugą osobą. Bo co prawda supermarket był szybszy, jednak masowość sprzedawania wszelkich produktów odzierała je z jakości i indywidualności, nie mówiąc już o tej bezosobowej interakcji z pracownikiem na kasie.
Bashar zabrał więc Dantego na bazarek, gdzie miał swoją własną grupę sprzedawców, których znał i lubił, i którzy chętnie sprowadzali dla niego rzeczy, które ciężko było dostać świeże i dobre, w zadowalającej cenie. Było to coś, czego nie robił dla innych i co stanowiło odsłonięcie prywatnej, skrytej części życia lekarza, bo przecież nie było wcale tak, by na targ zabierał Grace czy doktora Newrona, choć oboje bardzo lubił.
Sobota obdarzyła ludzi miłą i przyjemną pogodą – słońce świeciło na tyle, by było ciepło, nie zaś niemiłosiernie gorąco, chmury odleciały gdzieś daleko, wiatr zaś zadowalał się wylegiwaniem wśród koron drzew, nie interesując się czapkami i paltami, pozwalając ludziom w spokoju zerkać na wyłożone na stoiskach towary.
Dante szedł spokojnie u jego boku, popatrując na wszystko to, co kupcy sprzedawali, ze swą miejską strzałą przypiętą bezpiecznie na zewnątrz bazarku, tam, gdzie stał ten niemożebnie długi stojak na rowery. Bo nie jeden Dante postanowił przybyć na zakupy rowerem, choć większość miała przytroczone przepastne juki i koszyki, zdolne pomieścić kilogramy owoców i warzyw nabytych na targu.
Bashar miał w planach powieźć syrena przez tłum klientów, wprost ku swym ulubionym stoiskom, lecz oczywiście, że Dante nie mógł dać się po prostu grzecznie prowadzić. Uwaga mężczyzny momentalnie rozpłynęła się między stoiskami, wzrok przeskakiwał od produktu do produktu, w końcu Dante skręcił, kierując się ku rybom. Bashar podążył za nim, w myślach już zmieniając przepisy na następny tydzień, by miast kurczaka albo wołowiny pojawiły się w nich krewetki, albo łosoś. Świeże ryby, do tego pasty albo marynaty, wszystko to interesowało Dantego, kusząc przyjemnym i smakowitym zapachem. Bashar się nie dziwił – on sam był bliski kupna każdego wyłożonego produktu, od świeżych główek kalarepy, po te pyszne dżemy robione według sekretnej receptury jakiejś babci, przekazywanej z pokolenia na pokolenie w jakiejś rodzinie.
— Dante, poczekaj! — rzucił za nim, lecz syren nie dosłyszał, zbyt mocno pogrążony w tym lekkim, bazarowym chaosie.
— Dante!
Bashar złapał syrenią dłoń, splótł z nią palce, mężczyzna w końcu odwrócił się do niego.
— Poczekaj.
Syren popatrzył na niego, popatrzył na trzymającą go dłoń, uśmiechnął się lekko.
— Już czekam — odparł, przebiegając wzrokiem to ku twarzy Bashara, to ku ich dłoniom. — Grzeczny jestem, nigdzie nie uciekam.
Lekarz obdarzył go uśmiechem.
— Chodź, tam dalej jest stoisko i mają duży wybór krewetek.
I poszli, Bashar trzymając pewnie większą, silniejszą dłoń, prowadząc Dantego ze sobą, przystając przy każdym napotkanym straganie. Zazwyczaj lekarz szedł tam, gdzie były sprowadzone przez niego produkty, lecz tego dnia postanowił, że może na wyprawę na bazarek poświęcić więcej czasu. Tego dnia wyjątkowo nigdzie się nie spieszył.


Bashar szybko nauczył się, kiedy był sezon na nowe ubrania, kiedy ludzie chcieli szytych na miarę kreacji i kiedy Dante absolutnie tonął w pracy, biegając na kolejne przymiarki, dyskutując z klientami i siedząc przy maszynie do szycia, starając się podołać kolejnym zamówieniom. Krawiec był widocznie bardziej zmęczony, na ich randkach nadal uśmiechał się i żartował, lecz w postawie brakło nieco tej energii i werwy, a uśmiech nie był tak szeroki. Bashar nie nawykł do bycia biernym w jakiejkolwiek relacji, szybko przejmując stery i inicjatywę, więc gdy Dante mimochodem wspomniał, że w jego pracy zaczyna się gorętszy sezon i gdy widział, że krawiec jest po prostu zmęczony, nie potrafił pozostać obojętnym.
Tamtego dnia mieli spotkać się w ustalonym miejscu, lecz Bashar miał nieco inne plany.
Pod Guzikami w Herbacie pojawił się odpowiednio wcześnie, wyszykowany, trzymając w dłoniach bukiet świeżych kwiatów. Dante wypadł z zakładu w pośpiechu, skierował się ku przypiętemu rowerowi, nie od razu spostrzegł czekającego na niego lekarza. Lecz gdy jego wzrok padł na znajomą sylwetkę, syren zatrzymał się wpół kroku, jasne brwi uniosły się, nim uśmiech wypłynął na przystojną twarz.
— Panie doktorze, dzień dobry — powiedział, zostawiając rower, podchodząc bliżej.
— Dzień dobry — odparł Bashar, również czyniąc te parę kroków, spotykając syrena wpół drogi. — Wiem, że to dla ciebie gorący czas, więc pomyślałem nad małą zmianą planów.
Wyciągnął w jego stronę bukiet kwiatów, Dante przyjął je, policzki podbarwiły się uroczym różem.
— Tak, wszyscy czegoś chcą — powiedział, zanurzając nos w purpurowych płatkach. Wzrok zmiękł nieco, ramiona otoczyły bukiet. — Długo na mnie czekałeś?
— Nie, tylko chwilę — odparł Bashar, posyłając mężczyźnie uśmiech. Troska brzmiąca w tym pytaniu odezwała się ciepłem w sercu. — Chodź ze mną, Dante — powiedział, sięgając ku bokserskiej dłoni.
Mężczyzna uśmiechnął się, skinął głową, zapomniał o rowerze. Palce splotły się instynktownie, Bashar aż sam się zdziwił, jak niewiele czasu upłynęło, odkąd postanowił dać syrenowi szansę, i jak to bycie razem szybko stało się dla niego naturalne.
A potem poprowadził go w stronę parku. Dante oczywiście odebrał od niego torbę, zdziwił się przelotnie, że tym razem lekarz wziął inną, że jest dużo cięższa i czy pan doktor się nie podźwigał czasem. Bashar zaśmiał się, przejął kwiaty, by się nie pogniotły, wspomniał coś o tym, że ma dla krawca małą niespodziankę, na co ten uśmiechnął się jeszcze szerzej, rumieniec znów pojawił się na policzkach.
Tajemnica ciężkiej torby szybko się rozwiała, gdy dotarli do urokliwego miejsca nad stawem, Bashar zaś dobył koca i przekąsek. Kratka wylądowała na trawie, obaj mężczyźni przysiedli, Dante troskliwie ułożył kwiaty zaraz obok, nim uciekł wzrokiem w stronę starannie zapakowanych pudełek. Oczywiście, że lekarz przygotował coś z ulubionym przez syrena granatem – wieczko odskoczyło, zapach rozkwitłej przyrody ustąpił przed słodyczą naleśników, wciąż jeszcze ciepłych, niedawno zdjętych z patelni i przechowanych w pudełku termicznym.
— Pomyślałem, że z tym nawałem pracy możesz nie zdążyć zjeść niczego nim pójdziemy na wystawę — zaczął, dołączając do częstującego się naleśnikami Dantego. Coś mu mówiło, że z posiłkiem Dante mógł nie zdążyć, ale kupna bukietu kwiatów na pewno by sobie nie odpuścił.
Krawiec uśmiechnął się, zagarniając cały widelec nasion granatu, przegryzając go kawałkiem naleśnika. Podziękował, wzrok odrywał się od sylwetki lekarza tylko po to, by pomóc upolować kolejne kawałki owocu. A potem rozmowa popłynęła gładko, skręcając między różnymi tematami, Bashar zaś doszedł do wniosku, że na tę wystawę mogą przecież pójść też innego dnia.


— Ale dlaczego nagle urazy w sporcie? — spytał Paul, łyżka zamarła w pół drogi do ust.
Jedynym, do czego cały ten pion HR się przydawał, było organizowanie bezpłatnych szkoleń i kursów, które gdyby Bashar chciał przerobić na własną rękę, zrujnowałyby mu do reszty portfel. Dopóki nikt go do nich nie zmuszał (jak chociażby to pamiętne szkolenie z organizacji własnego czasu, które demon strawił w całości na czytaniu książek), wszystko było w porządku i lekarz czasem nawet zaglądał do oferty.
— Czemu nie? — odparł Bashar, wzruszając ramionami.
— Ale to tak dość daleko od onkologii… Kiedy ci się coś takiego przyda? Nie pracujesz przecież z atletami, nie dyżurujesz na żadnych zawodach sportowych…
— Ale może kiedyś przyjdzie mi to robić.
— Kiedy?
Bashar uśmiechnął się kątem ust.
— Kiedyś. A poza tym — podjął, wracając do jedzenia — na dyżur przychodzą różne osoby, muszę sobie z nimi radzić. Tak często są to urazy podobne do tych, których można się nabawić uprawiając jakiś sport. Upadki z roweru, niefortunne potknięcia, złamane nogi – wszystkiego tego można nabawić się idąc ulicą, można też się tak urządzić uprawiając sport, prawda?
— Jakaś racja w tym jest — westchnął doktor Newron. — Ale dlaczego właśnie akurat teraz? Odniosłem wrażenie, że jesteś ostatnio dość zajęty i po pracy zawsze gdzieś się spieszysz…
— Racja, ostatnio mam nieco więcej zajęć, ale to nie powód, żebym nie rozwijał swoich kompetencji.
Paul pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
— Żeby ci te wszystkie dodatkowe zajęcia nie wyszły bokiem. Przecież wszyscy wiedzą, że lubisz brać na siebie za dużo, a ordynator tylko z tego korzysta.
Bashar parsknął śmiechem.
— Nie, na tych moich dodatkowych zajęciach to on raczej nie skorzysta…


Wieczór, podła dzielnica, lecz Bashar nie zwracał nawet uwagi na te ledwie palące się, obdrapane latarnie czy pobazgrane fasady budynków. Wracał już do domu, odprowadzany tym razem nie przez spojrzenia czających się po bramach meneli, ale przez Dantego, idącego spokojnym krokiem u jego boku, delikatnie splatającego swoje silne, wyrobione palce z tymi smukłymi, lekarskimi. Drugą ręką Dante prowadził swój wierny rower, błyszczący pogodną, różową barwą, nawet w tym chorobliwie żółtym świetle przestarzałych latarni.
Jakoś tak obaj instynktownie zwalniali, gdy zbliżała się pora rozstania, Bashar sam to zauważył w swoim zachowaniu. Jeszcze jeden zakręt, dotarli na właściwą ulicę. Jeszcze parę klatek schodowych, stanęli pod tą jedną. Jeszcze tylko słowa pożegnania i rozstanie.
Bashar miał nieco inne plany.
Dante odprowadził go do samych drzwi, stanął jeszcze na chwilę, błądząc trochę spojrzeniem i kończąc ostatnią wypowiedź, nim obdarzył Bashara uśmiechem, zaczął dziękować za wspólnie spędzony czas. Bashar przerwał mu, ścisnął mocniej syrenią dłoń.
— Potrzymaj mi na chwilę kwiaty — powiedział, nim wychylił się, wsunął bukiet do koszyka wspartej na podpórce, miejskiej strzały. Zdziwienie odmalowało się na twarzy Dantego.
— Bashar? Coś się stało?
Demon nie odpowiedział. Zamiast tego stanął naprzeciwko Dantego, chwycił obie jego dłonie, nim pociągnął go lekko za sobą. Zrobił niewielki krok w tył, stanął na tym pokruszonym schodku prowadzącym do klatki schodowej, niwelując nieco różnicę wzrostu obu mężczyzn. W przyćmionym świetle rubin lśnił blaskiem bardziej miękkim, niż zazwyczaj. Bashar puścił ręce Dantego, lecz nie oderwał dłoni od ciała, przebiegając opuszkami w górę, muskając lekko nadgarstki, przedramiona i łokcie, niespiesznie obrysowując obojczyki, nim dłonie powędrowały w górę, musnęły policzki, sięgnęły okularów. Mała pauza, by Dante pojął jego zamiary, by miał szansę zaprotestować, a gdy protest nie nadszedł, Bashar ściągnął okulary, odsłaniając te charakterystyczne, syrenie oczy, i schował bezcenne szkiełka do małej kieszeni kurtki na piersi mężczyzny.
Zaraz jednak dłonie wróciły do twarzy Dantego, ciepłe i delikatne, czułym gestem ujęły pobliźnione policzki, kciuki przesunęły się powoli po skórze. Bashar dał sobie czas, by pozwolić im obojgu zatracić się w tym momencie, by każda sekunda, każdy dotyk się liczyły, by zapadły w pamięć na zawsze. Łagodny uśmiech zdobił jego twarz, oczy błyszczały ciepłem, wargi zaś ułożyły się w imię, wypowiedziane z rodzącym się w sercu uczuciem, głosem cichym, przeznaczonym dla jednych tylko uszu.
Powoli zbliżył twarz do jego twarzy, uśmiechnął się nieco szerzej, czując syrenie dłonie niepewnie sięgające jego bioder. Niespiesznie spuścił wzrok ku lekko rozchylonym wargom, nim powrócił nim do tych niezwykłych oczu, nim jedna z dłoni nie odgarnęła złotych loków, nie musnęła delikatnie ucha. A potem Bashar przechylił lekko głowę, przymknął oczy, usta złączyły się w tak wyczekiwanym pocałunku.
Wpierw ledwie wtulił wargi w syrenie usta, ciepłem i miękkością rozgrzewając je ku dalszym karesom, jednocześnie lgnąc całym ciałem do bokserskich mięśni, pozwalając syrenim dłoniom przebiec na jego plecy, przyciągnąć się jeszcze bliżej. Potem dopiero zatonął mocniej w słodkiej rozkoszy, pieszcząc i smakując ust, miękko pogłębiając pocałunek, pozwalając jednocześnie dłoniom sięgnąć dalej, zatonąć w tej jedwabistej, złotej grzywie. Żaden ruch nie był pozostawiony przypadkowi, nie był wyrazem fizycznej żądzy, lecz potrzeby serca, przelania drzemiących w nim emocji w serce tego drugiego.
Może mgnienie oka minęło, a może były to długie wieki, nim Bashar powoli oderwał się od syrenich warg, znów spojrzał w te zamglone emocjami oczy, miękkim gestem pogładził policzek.
— Dobranoc, Dante — szepnął czule. — Śpij dobrze. Jedź bezpiecznie i napisz do mnie, gdy będziesz już w domu.
Dante skinął głową półprzytomnie, uśmiech wypłynął na usta, oczy nie potrafiły oderwać się od Bashara.
— Napiszę. Ty też śpij dobrze — powiedział w końcu, z ociąganiem pozwalając Basharowi się odsunąć, wziąć swe kwiaty i zniknąć w ciemnościach obskurnej klatki schodowej.
Bashar wszedł na górę, otworzył drzwi mieszkania, odłożył kwiaty na stół, nim podszedł do okna, zerknął na Dantego. Syren chwiejnie wsiadł na swój rower, zygzakiem odjechał w boczną alejkę, zniknął za rogiem. Może dzięki temu Bashar nie dostrzegł, jak mężczyzna radośnie bierze zakręt, jak grawitacja przeważa i syren ląduje w końcu na bruku, wciąż uśmiechając się od ucha do ucha.


Kolejny dzień pracy, kolejne bycie z pacjentami. Bashar pożegnał ostatniego z nich, posłał uśmiech, gdy niespecjalnie było mu do śmiechu – zmęczenie dawało się we znaki, gdzieś w tle czaił się nadciągający ból głowy – lecz właśnie tego pacjent potrzebował, właśnie tego wymagało lekarskie serce. Drzwi zamknęły się, Bashar jeszcze przez moment pozwolił sobie po prostu posiedzieć w fotelu, przymknąwszy oczy, odetchnąwszy głębiej, nim wstał, zaczął zbierać długopisy, porządkować biurko. Zerknął do szuflady, czy wciąż miał jeszcze zapas cyrografów, zerknął na swój wierny ferrometr i parę innych urządzeń, za pomocą których mógł niepostrzeżenie i niewinnie zgarnąć od pacjenta parę kropli krwi, spojrzał, czy nadal miał zapas bloczków z receptami i tych do wypisania notatek na temat przedziwnych kuracji, które w cudowny sposób leczyły niczego niepodejrzewających ludzi. A potem zebrał swoją torbę, wyszedł, zamknął gabinet i udał się do szatni przy pokoju socjalnym.
Lekarski fartuch wylądował w szafie, starannie zawieszony na wieszaku, plakietka z nazwiskiem znalazła się na półce. Bashar wymienił to wszystko na ten cienki płaszcz, choć po chwili zastanowienia po prostu przewiesił go sobie przez łokieć, i tak wyszedł ze szpitala.
Ławka tuż przy wyjściu, ta, na której rodziny pacjentów najczęściej siedziały w stresie, wypalając kolejne papierosy, albo chodząc w kółko, tudzież naradzając się w miejscu, gdzie pracownicy szpitala nie słyszeli, była pierwszym miejscem, na które padł wzrok Bashara.
— Panie doktorze, dzień dobry!
Dante zerwał się z ławki, obdarzając Bashara szerokim uśmiechem i starannie dobranym bukietem kwiatów. Lekarz odpowiedział uśmiechem, przyjął kwiaty, lecz nim skomentował przekazane nimi myśli, zbliżył się pół kroku, stanął na palcach, wspierając się na silnym barku, sięgnął syrenich ust w pocałunku.
— Dzień dobry — odparł, wracając uwagą do bukietu. — Wybrałeś dziś bardzo piękne kwiaty, dziękuję — powiedział, muskając opuszkami barwne płatki, w końcu zerknął znów na Dantego, przechylił lekko głowę. — Dante? Wszystko w porządku?
Mężczyzna obdarzył go jeszcze szerszym, nieco nieprzytomnym uśmiechem.
— Pewnie. Nigdy nie było lepiej.
Bashar parsknął śmiechem.
— To co, idziemy na tę wystawę?
— Idziemy na wystawę? — Dante autentycznie się zdziwił. — Tak, na wystawę. Idziemy na wystawę. Totalnie.
Żeby pan doktor tyle się śmiał, zamiast marszczyć brwi i narzekać na administrację, to jeszcze nikt w szpitalu nie widział, ale oto się to właśnie wydarzyło. Bashar chwycił bokserską dłoń, pociągnął Dantego w stronę stacji metra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz