Normalnie Ignisa wkurwiały dwie rzeczy – debilne pomysły Norberta i obecność Dantego. W zimie dochodził do tego jeszcze śnieg i wszechobecne zimno. Wtedy genashi burczał pod nosem, narzekał na konieczność noszenia puchatej kurtki i ogólnie beznadziejną pogodę, lecz było to chyba bardziej narzekanie tak dla sportu i zasady, a nie dlatego, że genashi nie mógł się bez niego obyć. Biorąc pod uwagę to, że kontakt ze śniegiem mógł zrobić mężczyźnie realną krzywdę, nawet nie wydawało się to takie przesadzone.
Tamtego dnia śnieg i chłód zostały bezpiecznie na zewnątrz, Dantego nie było, Norbert zaś miał zupełnie fajne pomysły, takie trafiające w naturalną dla chłopaków potrzebę zrobienia czegoś dobrego. Ignis więc był typowym Ignisem, kręcił się trochę po studio, sączył coś mocniejszego, pogwizdując jakieś wesołe melodyjki i mrucząc coś pod nosem. Palce bębniły co jakiś czas po blacie, mężczyzna kiwał się lekko w takt słyszanej tylko przez siebie muzyki. Sporo się uśmiechał, poirytowania próżno było szukać, udzielał mu się nastrój Yule.
Muzycy Voxa siedzieli w studio, rozłożeni na swych zwyczajowych miejscach wśród kanap i foteli, podając sobie z rąk do rąk pudełka z płytami. Edycje kolekcjonerskie, limitowane, których nie dało się już dostać nigdzie w sklepach, wzbogacone dodatkowo o starannie złożone autografy zespołu, miały trafić na świąteczną aukcję charytatywną, stać się źródłem radości dla fanów i małą cegiełką podreperowującą kiepski stan sprzętu medycznego w dziecięcych szpitalach. Koszulki już podpisali, na aukcję poszło też trochę rzeczy osobistych, worek kostek gitarowych i jedna, specjalnie kupiona na tę okazję gitara, która też już pyszniła się zamaszystymi autografami.
Norbert nie byłby Norbertem, gdyby nie wymyślił czegoś jeszcze i tym razem zdarzył się cud – Ignis wcale nie kręcił nosem. W sumie to żaden z chłopaków nie kręcił nosem, kiwając głową na sugestię i od razu podsuwając jakieś swoje pomysły.
— Experience, panowie — powiedział wtedy Norbert, kładąc swoją nieśmiertelną teczkę na blacie. — Ktoś płaci grube pieniądze, a w zamian może spędzić z wami trzy godziny na takiej aktywności, jaką wymyślicie.
— Ty, Norbi, normalnie łeb — odezwał się Raam. — Ja mogę kogoś zabrać na siłownię, albo możemy razem coś ugotować i zjeść, będzie fajnie.
— Tylko nie przywal nieszczęśnikowi patelnią, jak ci krzywo marchewkę pokroi.
Asura prychnął, obruszył się.
— Nie no, będę miły, spokojnie… A wy co byście wystawili?
— Granie w gry — odpowiedział od razu Arieth.
— Rozmowy o życiu nad herbatą — dodał Ioannis.
— Wspólny lot na mojej miotle.
— A naprawiłeś ją po ostatnim?
Seymour odpowiedział środkowym palcem, Norbert zaś zerknął na Ignisa.
— Zaskoczysz nas?
— Nie tym razem — odparł genashi, odkładając kolejną podpisaną płytę. — Lekcja gry na instrumencie albo śpiewu.
Manager skinął głową, znów wziął w dłonie teczkę, niemal niezauważalnie westchnął z ulgą.
— No to mamy załatwione. — Lekki uśmiech zagościł na twarzy. — Poszło łatwiej, niż myślałem.
Szczegóły szybko ustalono, na oficjalnej stronie zespołu pojawiła się stosowna informacja, wieści obiegły media społecznościowe, a wśród fanów zawrzało. Może początkowo w planach mieli śledzenie tego, jak gitara radzi sobie na aukcji, ale bardzo szybko ich uwagę zaprzątnęły owe experience, jak to Norbert ładnie nazwał.
— Mam nadzieję, że nie trafię jakiegoś totalnego grubasa, bo się nie zmieścimy na tej miotle — mruknął Seymour, zerkając Ariethowi przez ramię i śledząc odświeżane co jakiś czas kwoty, które licytujący rzucali, podbijając stawkę.
— Uszy do góry, może trafisz jakąś cycatą laskę — spróbował pocieszyć go Raam, gitarzysta odpowiedział lekkim skrzywieniem ust.
Licytacje zaczęli od symbolicznego funta, lecz kwoty wystrzeliły w okamgnieniu, w ledwie parę godzin przebijając pułap osiągalny dla przedstawiciela klasy średniej. Kolejnego dnia zmiany były rzadsze i wolniejsze, ale ludzie przebijali się o większe kwoty, nie o parę funtów, i pod koniec tygodnia zdawało się, że na placu boju zostało już tylko paru zainteresowanych.
— Przekażę Karpiowi, ile u mnie kosztuje jedna lekcja — mruknął z zadowoleniem Ignis, obserwując liczbowy absurd własnej licytacji. — Może ruszy tłuste dupsko, przyłoży się bardziej i za rok będzie dało się go słuchać.
— A jak tobie idzie z nauką napierdalania?
Ignis już miał odpowiedzieć, gdy…
— Z nauką czego, przepraszam bardzo?
Norbert wychynął właśnie ze swego gabinetu, widocznie skończywszy już rozmowę telefoniczną z tym, z kimkolwiek tam rozmawiał, no i oczywiście, że usłyszał tę część wypowiedzi, której usłyszeć zdecydowanie nie powinien. Ignis zamarł.
— Napierdalania szalików na szydełku. — Seymour zareagował w okamgnieniu. — Nie wierzę, że Ignis nie pochwalił ci się żadnym swoim dziełem.
Gdyby wzrok mógł spopielić…
Brwi Norberta podskoczyły, czoło udekorowana zdziwiona harmonijka.
— Ignis, szydełkujesz?
— Tylko jak mnie co poniektórzy nieźle wkurwią — odparł genashi, mordując drugiego gitarzystę spojrzeniem.
Norbert potarł w zamyśleniu podbródek, jakoś umknął mu trzymający się za twarz i boki Raam, zerkający na wszystkich ze szczerym zdziwieniem Arieth i uśmiechający się podejrzanie Ioannis.
— To sporo szalików — skonstatował w końcu manager. — Czemu nie wystawiłeś ich na aukcji?
— Bo…
— Bo się chłopak wstydzi.— Seymour wyszczerzył zęby. — Nie naciskaj go, bo się w sobie zamknie.
— Ignis się wstydzi?
— Możemy zostawić te szaliki? — spytał genashi, wycofując się pół kroku. — Idę grać.
Chwila moment, Ignis zniknął w korytarzu, trzasnęły drzwi do sali prób.
— Widzisz? I się w sobie zamknął.
Dzień wcześniej Ignis upolował nieco czasu Ioannisa, wypytał go o przeróżne rzeczy, a były malarz, tak jak zawsze, okazał się bardzo pomocny. Sam genashi, choć miał jakieś pojęcie o malarstwie, ograniczał się w nim jedynie do bycia odbiorcą, więc niuanse warsztatu i potrzebnych materiałów kompletnie mu umykały. Nie miał pojęcia, jakie pędzle najlepsze są do jakich farb, czym najlepiej jest szkicować, jak wygląda zagruntowanie płótna, ani czym się różni papier do szkiców i malowania, od takiego zupełnie zwykłego, który można było znaleźć na półce w markecie. Plus jeszcze do tego wszystkiego dochodziły osobiste preferencje w wyborze medium, a preferencje te, w przypadku Maeve, Ignis na poły zgadywał, na poły starał się użyć przepastnej wiedzy Ioannisa, by jakoś je zrozumieć.
Były malarz był więcej niż chętny do tego, by poradzić coś w kwestii prezentu dla malarki, pochwalił też sam pomysł Ignisa mówiąc, że prezenty od serca, takie osobiste, zawsze są najlepsze. Ignis się z tym zgadzał, sam też wolał dostać coś, co widać było, że wybrano, poświęcając prezentowi wystarczająco uwagi i przemyślenia, martwił się tylko tym, czy Maeve spodoba się prezent dany od jego serca.
Genashi siedział przy kuchennym stole, starannie startym, by na pewno nie było na nim żadnych zabłąkanych plam i by nic nie wybrudziło wybranego prezentu. Gruby zeszyt, wypełniony kartkami z papieru o wysokiej gramaturze, miał być podobno zdolny do tego, by przyjąć każde medium, nie fałdować się pod akwarelami i nie osypywać, jeśli szkicowałoby się na nim węglem. Ignis zaufał pod tym względem Ioannisowi, licząc na to, że nawet, jeśli jego prezent od serca nie przypadnie do gustu, to chociaż papier okaże się w porządku.
Ignis zerwał chroniącą szkicownik folię, otworzył go na którejś z kolei stronie, wziął do ręki pióro.
Gdy notował w swoim nieśmiertelnym, zmaglowanym i przypalonym zeszycie, charakter pisma Ignisa pozostawiał wiele do życzenia, stanowiąc bardziej zbiór szlaczków i chaotycznych hieroglifów, możliwych do odczytania jedynie przez tego, kto je napisał, lecz to nie było tak, że Ignis nie potrafił ładnie pisać. Potrafił, jeśli chciał, a w tym momencie bardzo chciał, toteż pojawiająca się na czystym papierze linijka tekstu mogła z daleka uchodzić za wydrukowaną. Pismo miał lekko pochylone, litery zaokrąglone, choć wszelkie ogonki pisał zamaszyste, trochę większe i ostrzejsze, niż by pasowały, patrząc po tych mniejszych literach.
Tekstu nie musiał sobie zawczasu przygotowywać, nie musiał niczego sprawdzać, każde słowo zbyt dobrze pamiętał. Na losowych stronach szkicownika, tak lekko z boku, by nie przeszkadzały w rysowaniu, pojawiały się pojedyncze wersy piosenek – różnych, powstałych w różnych czasach, należących do odmiennych gatunków, mających jednak jeden wspólny mianownik – mianowicie to, że poruszyły w jakiś sposób serce genashiego. Powiedzieć coś, to nieraz było dla Ignisa trudne, lecz jeśli mógł posiłkować się muzyką, wtedy zadanie stawało się nieporównywalnie łatwiejsze, słowa płynęły naturalnie, niosąc emocje, które mężczyzna pragnął przekazać. Dłoń zawahała się tylko na moment, gdy gdzieś z tyłu głowy znów zagościła wątpliwość, czy prezent od serca, jego serca, będzie na pewno dobrze przyjęty, nim Ignis odepchnął od siebie te myśli.
— Wszystkiego mieć nie można, ale przynajmniej papier będzie dobry.
Nazwisko człowieka, który wylicytował lekcję muzyki z Ignisem coś muzykowi mówiło. Kołatało się pod czaszką, lecz nie tak, jak nazwisko, które przeczytało się gdzieś w gazecie, widziało na reklamie czy w internecie. Nie, ono drapało wśród wspomnień, tych dawniejszych, zagrzebanych przez Ignisa pod warstwą zimnego już popiołu, wraz z dawnym imieniem i starannie zaplanowanym przez rodziców przeznaczeniem.
— Znam go — mruknął pod nosem, gdy Norbert przekazał mu, z kim ma się spotkać.
— Nic dziwnego, to znany przedsiębiorca. Wysoko na liście najbogatszych Novendyjczyków przed trzydziestką.
Jakby Ignis zwracał uwagę na takie listy w przeciągu ostatnich dziesięciu lat.
Całość wyjaśniła się szybko, gdy tylko nowy, lśniąco srebrny samochód zajechał umówionego dnia pod studio, a szofer wysiadł, otworzył swemu szefowi drzwi, wyleciał z osłaniającym przed padającym śniegiem parasolem.
Augustin Passereau stanowił marzenie każdego fotografa. Ubrany klasycznie lecz szykownie, naturalnie i bez wysiłku przybierał wystudiowane, profesjonalne pozy. Do tego ta nieoczywista uroda – gdyby był biedny, byłby po prostu brzydki, lecz Augustin miał pieniędzy, jak śniegu w Medwi, więc wynajęty stylista zrobił z niego człowieka o zapadającej w pamięć aparycji, niebanalnego i charakterystycznego.
Mężczyzna przeszedł odważnym krokiem przez ten krótki fragment chodnika prowadzącego do samych drzwi, przywitał Norberta mocnym uściskiem dłoni i uśmiechem wybielonych, wyprostowanych wysiłkami ortodonty zębów, następnie wkroczył do środka, nie zwróciwszy większej uwagi na wciąż drepczącego za nim z parasolem szofera.
Norbert stanął na wysokości zadania, zajął się i szoferem i biznesmenem, po paru wstępnych uprzejmościach i podziękowaniu za wsparcie aukcji charytatywnej, Ignis został sam na sam z Augustinem, w samym sercu studio.
Na tę okazję chłopcy uprzątnęli trochę ten zwyczajowy, muzyczny rozpierdol, więc w wyłożonym gąbką pomieszczeniu były już tylko schludnie ustawione instrumenty i parę krzeseł, nie walały się jednak żadne rzeczy osobiste, kable nie plątały się pod nogami, papierzyska wylądowały w karnym stosiku w rogu. Ignis westchnął, posłał Augustinowi uśmiech, otworzył usta, by zacząć już coś mówić, gdy…
— Scaldorze — odezwał się biznesmen, Ignis zaś uczynił wiele, by się nie zjeżyć ani nie skrzywić.
Pamiętał Augustina jak przez mgłę. Widzieli się dokładnie jeden raz, na jakimś większym przyjęciu, na które wywlekli go jego rodzice, lecz Ignis już nawet nie protestował. Miał wtedy siedemnaście lat, ostatnie tygodnie dzieliły go od osiągnięcia pełnoletności, młody genashi skreślał już dni w kalendarzu, niczym więzień, wyczekując dnia wolności. Godził się już na wszystko, usypiał czujność rodziców, słowa spływały po nim, usta zastygły w tym sztucznym uśmiechu. Augustin, młodszy od niego o te parę lat, jawił się mu wtedy jako dziecko, tamtego wieczora lekko wkurwiające, bo zaczepiające go i pytające o durnoty. Chyba o durnoty, bo z rozmowy Ignis nie zapamiętał oczywiście nic, zapomniał twarzy ustrojonego w drogi garnitur gówniarza, potrzebował czasu, by sobie go w ogóle przypomnieć.
— Wszyscy mówią do mnie po prostu Ignis — rzucił niezobowiązująco.
Augustin obdarzył go lekkim uśmiechem, zerknął w stronę jednego z krzeseł.
— Możemy usiąść?
Ignis skinął głową, obaj przysiedli.
— Nie wiem, na ile mnie pamiętasz — zaczął biznesmen.
— Przyznam, że słabo, wybacz. To było… dawno, kiedy ostatni raz się widzieliśmy.
— Tak myślałem.
Mężczyzna odbiegł gdzieś wzrokiem, Ignis oparł dłonie na kolanach, podjął temat, przeszedł do meritum.
— Augustin… Nie przyszedłeś tu po lekcję muzyki.
Mężczyzna pokręcił głową, ten sztuczny uśmiech nabrał innego zabarwienia, jakby szczerości, może podszytej smutkiem, może czymś innym.
— Nie wiem. Może po lekcję muzyki, może czegoś innego, bo… Ach, co ja będę kręcił. — Podniósł spojrzenie, przechylił lekko głowę. — Chciałem porozmawiać. Spytać o rzeczy.
— Mów i pytaj — Ignis rozłożył dłonie.
W toku swojej domowej „edukacji” młody Scaldor nauczył się profesjonalnego owijania w bawełnę i przemycania treści wyłącznie między wierszami, rzucania gróźb z uśmiechem na ustach i poklepywania po plecach, jednocześnie badając, gdzie najlepiej wbić nóż. Augustin na pewno też był ekspertem w tej trudnej sztuce, lecz teraz grał w zaskakująco otwarte karty i Ignis nie wiedział, czego po tym wszystkim oczekiwać. Ale cokolwiek by to było, zamierzał sobie poradzić, co mógł mu w końcu zrobić, którego na dobrą sprawę widział raz w życiu.
— Chciałem spytać o sekret twego sukcesu.
Ignis odchylił się lekko na krześle, tym razem to on uniósł brwi.
— Sekret?
— Ignis… — imię brzmiało dziwnie w ustach drugiego mężczyzny. — Miałeś wszystko.
— Powiedzmy — odparł genashi.
Patrząc obiektywnie, faktycznie, mężczyzna miał w życiu wszystko. Rodzice zadbali o edukację, zamierzali przekazać świetnie prosperującą firmę, Ignis nie musiałby nawet wiele robić, całość szła sama. Mógł mieć spokojne, wygodne życie, nie przemęczając się nadmiernie, oddelegowując wszystkie swoje prace do dobrze opłaconych doradców i konsultantów, skupić się jedynie na odcinaniu kuponów i radości z życia.
— I wszystko to rzuciłeś w diabły!
— Rzuciłem.
Biznesmen pokręcił głową.
— Ale dlaczego? Co chciałeś udowodnić rodzicom?
Ignis obdarzył go uśmiechem, tym razem szczerym, choć okraszonym cieniem politowania.
— Odważne założenie, że chodziło o udowadnianie czegokolwiek moim rodzicom.
— To o co chodziło?
Augustin wydawał się tak skupiony na odpowiedzi, tak pewny tego, że Ignis całą swą karierę muzyczną rozwijał tylko po to, by utrzeć komuś nosa, że wydawało się to wprost nierealne.
— Wiesz co… — Ignis wstał, sięgnął po swą legendarną gitarę. — Kręgosłup to ty masz tak w poprzek, że ja tego nie ogarnę słowami.
Augustin popatrzył na niego, nie rozumiejąc.
— Jaki kręgosłup?
— Metaforyczny — odparł Ignis, przebiegając palcami po strunach. Jedna wymagała lekkiego dostrojenia, nic więcej.
— To znaczy?
— Nie żyję nikomu na przekór — odparł genashi. — Nikomu na złość, nikomu nie próbuję niczego udowodnić.
— Dlaczego?
— Żyję tak, jak chcę. Zgodnie ze swym sercem. — Uśmiech zatańczył na wargach, dłonie naturalnie przebiegły po strunach. — Siedź i słuchaj.
— Będziesz mi teraz grał?
— Będę do ciebie mówił — odparł Ignis. — Lepiej, niż bym to uczynił słowami.
Magia wniknęła między nuty, dźwięki rozbłysły płomienistym światłem. Ignis, tak jak różnie radził sobie ze słowami, tak w muzyce przekazywał swe uczucia co do joty, sięgnął swej przepastnej magii, pożogą otoczył serce Augustina. Chłodne i wykalkulowane, nie rozumiało porywów ani potrzeb duszy, wyryte w jej wnętrzu przeznaczenie, to prawdziwe, lecz nie zaplanowane, stanowiło jakiś przedziwny wybryk i fanaberię. Lecz gdy Ignis pociągnął biznesmena w melodię i uczucia, gdy pokazał mu inny świat, niemożliwy do opisania cyferkami wtedy… Wtedy magia ukazywała to, co nienazwane, niepojęte i nieopisane, a ten umysł, nawykły do prostych, liczbowych komunikatów, otwierał się na coś odmiennego. Czy miało to pomóc Augustinowi? Tego Ignis nie wiedział. Ufał jednak muzyce i swemu sercu. Cokolwiek miało się wydarzyć, tego właśnie chciała Sztuka.
Dłonie biegły po strunach, usta splatały czarodziejskie wersy, czas zaś, te przeznaczone trzy godziny, zdawały się nie płynąć, na wieczność zaklęte w wyłożonym gąbką pomieszczeniu.
— Też mam coś dla ciebie — odezwał się Ignis, na moment odrywając się od podziwiania otrzymanego obrazu i próbując zdjąć z kolan wtulającego się w niego kota.
Genashi sięgnął do rzuconej gdzieś obok kostki, odpiął udekorowaną naszywkami i podpisami klapę, z panującego w środku chaosu wydobył jakieś zawiniątko. Muzyk wiedział, że środowisko wnętrza jego plecaka nie jest do końca przyjazne delikatnym rzeczom, więc prezent, prócz papieru i kokardy, owinął też w kawałek materiału, by na pewno nic się tam nie pozaginało i nie porysowało. Materiał został w plecaku, prezent muzyk wyciągnął w stronę Maeve.
— Mam nadzieję, że w miarę może być.
— Daj kobiecie odpakować, Zapałka, nie wierć się tak.
Maeve parsknęła krótkim śmiechem, trąciła łokciem Dantego, ten tylko wyszczerzył zęby w niewinnym uśmiechu, nim wrócił uwagą do prezentu.
Papier rozchylił się lekko, poddawszy się smukłym palcom, ukazał szkicownik.
— Och, takich właśnie używam! — Maeve uśmiechnęła się, odwinęła resztę papieru, obróciła w dłoniach szkicownik. — Dziękuję, na pewno mi się przyda!
To chyba taki bezrefleksyjny instynkt, żeby otworzyć świeży, czysty zeszyt, przekartkować go, po prostu przesunąć kciukiem po wachlarzu kartek. I to próbowała właśnie zrobić wróżka, nim Ignis położył dłoń na okładce, posłał Maeve lekki uśmiech.
— Cieszę się, że ci się podoba — odparł. — Potem… potem będzie czas, żeby wszystko dokładniej obejrzeć. Nie stygnie nam tam czasem herbata?
Dante rzucił mu bardzo wkurwiające spojrzenie znad okularów.
— Racja, herbata. Jak wystygnie, to Zapałka nam się tu przeziębi, straci swój bezcenny głosik i co wtedy zrobimy?
— Dobrze, już dobrze, wstawię nam nowy dzbanek — powiedziała Maeve, wstając. — Chodźcie, pomożecie mi.
Nowy szkicownik wylądował na blacie pobliskiego stolika, tuż obok rozświetlonego stroika, a cała trójka udała się z powrotem do kuchni, walczyć ze wrzątkiem, suszem i plastrami pomarańczy.
Yule było dla Ignisa gorącym czasem wypełnionym intensywną pracą. Dobrze, że święto zajmowało dobre parę dni, inaczej muzyk do reszty przestałby spać. Można było jednak odnieść wrażenie, że bez względu na to, ile wolnych dni składałoby się na Yule, Ignis byłby tak samo zapracowany, lecz w całym tym młynie, na pewno znalazłby czas na to, by odwiedzić swego nauczyciela muzyki.
Od pierwszego Yule spędzonego poza domem rodzinnym, czy raczej, jak Ignis o tym myślał – od pierwszego Yule na wolności – święto to nabyło dla niego nowego, poprawnego znaczenia, gdy mógł spędzić je w magicznym ogrodzie pana Macleoda.
Czas płynął tam inaczej, w środku dnia potrafiła przyjść noc, poranek wypadał wtedy, gdy wiekowy fae sobie tego życzył, niebo zaś mogło być błękitne i przejrzyste, nawet, kiedy prószył śnieg. Normalnie Ignis wylądowałby u lekarza, gdyby wziął kulę śniegu w gołe ręce, lecz ten magiczny śnieg w ogrodzie nie robił mu krzywdy, pozwalając mężczyźnie cieszyć się wszystkim tym, czego normalnie nie mógł doświadczyć.
Pamiętał, jak na samym początku swej wyboistej kariery muzycznej miał wyrzuty sumienia, bo wciąż polegał na pomocy pana Macleoda, czasem zachowując się jak dziecko i przychodząc do niego z problemami, których człowiek w jego wieku nie powinien już mieć. Odpuszczenie trochę i danie sobie przyzwolenia na to, by popełniać błędy i przyjmować pomoc trochę mu zajęło, a gdy w końcu dotarł do tej równowagi w sercu, świat jakoś się tak wyprostował, jego barwy pojaśniały.
Pan Macleod nazywał to miejsce ogrodem, choć Ignisowi przypominało bardziej las, ze wszystkimi tymi rosnącymi wokół drzewami, z tamtym jeziorkiem, do którego trafiał tylko pan Macleod, z polaną, do której tylko on mógł zaprowadzić, i z tym starym jesionem, stanowiącym samo serce niezwykłego miejsca. Drzewa drzemały pod śnieżną pierzyną, odległy firmament zdobiły srebrne gwiazdy, lecz wśród opasłych pni było jasno, niemalże jak w dzień, gdy barwne, nierzeczywiste światła, igrały między gałęziami. Może Ignisowi tylko się wydawało, że większość drzew jest iglastych, nie liściastych, tak jak zawsze, ale mógł się mylić. W końcu ogród wyglądał inaczej za każdym razem, gdy genashi do niego wchodził.
Rzucanie się ciepłymi śnieżkami i próby ulepienia bałwana miały w sobie dziecięcą radość i beztroskę, która jakoś tak dziwnie pasowała zarówno do dorosłego, postawnego mężczyzny w powyciąganym T-shircie, jak i do dużo drobniejszego i smuklejszego nauczyciela. Dla Ignisa aktywność miała trudny do wyjaśnienia, słodko-gorzki posmak, bo przecież jako dziecko nigdy nie zdarzyło mu się bawić w śniegu, a jako dorosły nie miał nawet okazji tego nadrobić, zawsze stojąc z boku, gdy reszta zespołu dokazywała, ciesząc się pogodą. Bywały momenty, gdy mężczyzna czuł lekkie ukłucie zazdrości, nie mogąc zanurzyć nawet stopy w morzu, albo musząc chować się u boku Ioannisa, by na pewno nikomu nie przyszło rzucić w niego śnieżką, tak dla żartu, potem jednak przypominał sobie, że wszystkiego mieć nie można i powinien skupić się na tym, co miał.
A miał naprawdę dużo – nie musiał się nawet nad tym głębiej zastanawiać, by wiedzieć, że przeszedł daleką drogę, od chudego nieznajomego w za dużym T-shircie, po muzyka rozpoznawanego na ulicy na tyle powszechnie, by potrzebował zaklętego artefaktu chociażby po to, by pójść w spokoju po bułki.
Bałwan stanął pod ozdobionym magią drzewkiem, Ignis klapnął w śniegu, podziwiając wspólne dzieło. Wzrok spłynął na siedzącego zaraz obok nauczyciela, uśmiech sam pojawił się na ustach.
— Może dzisiaj skrzypce? — zagaił, na co fae skinął głową.
W ogrodzie czas nie płynął, noc przychodziła w trakcie dnia, a słońce wschodziło w południe. Jednak jedna rzecz płynęła w tym leśnym spokoju tak, jak powinna, nie zmieniona żadną magią, a były to niesione łagodną melodią emocje. Ignis zapadał się między dźwięki, znikał wśród akordów, łącząc się z muzyką, pozwalając jej zaleczyć wszelkie rany w duszy, wzmocnić serce, zmyć z niego niepewność i obawy. Nic więcej nie istniało, nic się nie liczyło, był tylko on i melodia, przelewająca się wśród strun, czarująca smyczek, łącząca myśli Ignisa z sercem pana Macleoda. To było dokładnie to, czego potrzebował i czego pragnął. Niczym nieograniczona muzyka porywająca ze sobą wszystko to, co Ignis miał w swym wnętrzu. Nie patrząc, nie oceniając, pozwalając strumieniowi emocji iść przed siebie, oczyszczając serce i duszę. Mężczyzna uśmiechnął się, pochylając nad swym instrumentem. Jak mógł życzyć sobie czegokolwiek, gdy miał już wszystko?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz