26 grudnia 2023

Od Leviego do Bernarda

— Powinien pan być już gotowy. — Głos Madeline brzmiał jeszcze bardziej zrzędliwie, niż zazwyczaj. Patrzyła na niego spod okularów wzrokiem pełnym wyrzutu. Nie pierwszy raz zresztą. Mimo jej wysiłków, Levi najczęściej pojawiał się na wszelkich spotkaniach elegancko spóźniony. Lubił wchodzić na salę kwadrans po czasie wskazanym na zaproszeniu, sprawiając, że wzrok wszystkich skierowany był na jego osobę. To w pewien sposób pokazywało go jako człowieka zapracowanego i rozchwytywanego.

W rzeczywistości na wiele konferencji i innego typu typu kolegia spóźniał się celowo. Specjalnie odsuwał moment wyjścia z domu czy z biura do ostatniej chwili. Nie przepadał za tym aspektem swojej pracy. Zarządzanie ludźmi, przydzielanie im zadań oraz zbieranie pochwał przychodziło mu z łatwością, ale wysłuchiwanie nużących debat i raportów, popartych długimi prezentacjami, uważał za zwyczajną stratę. Gdyby nie to, że zwykle podawali dobrą kawę, pewnie zasnąłby ze znudzenia.

Jeśli jednak nauczył się czegokolwiek przez kilkadziesiąt lat życia, to było to sprawianie pozorów. Spojrzał na swoją asystentkę, posyłając jej uśmiech. Doskonale wiedział, że znowu dotrze na miejsce spóźniony, ale nie wydawał się tym faktem ani trochę przejęty. Niespiesznie zapiął spinkę przy mankiecie i zaczął wiązać krawat. Rozejrzał się po gabinecie, w którym panował przyjemny półmrok. Dostrzegł marynarkę zarzuconą na oparcie fotela i sięgnął po nią.

— Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy — odparł, nie przejmując się tym, jak Maddie pokręciła głową. Zarzucił na ramiona płaszcz, po czym odebrał od Maddie teczkę z dokumentami. Na pożegnanie podziękował, że kobieta została dłużej w pracy. Teoretycznie wcale nie musiała tego robić, ale znał ją. Dobrze wiedział, że wolała sama wszystkiego dopilnować, niż polegać na innych. Dlatego to on stał na czele firmy, a ona była tylko pracownikiem. Nie obawiał się zagrożenia z jej strony. Madeline brakowało zdolności przywódczych i charyzmy, by poradziła sobie jako szef. Nie bez powodu wybrał ją spośród pięćdziesięciu kandydatów, którzy ubiegali się o to stanowisko.

Kiedy przechodził przez przeszklony korytarz, spojrzał na własne odbicie. W wyprasowanym, czarnym garniturze prezentował się nienagannie. Westchnął z niezadowoleniem, słysząc chrapanie dobiegające z dyżurki. Rzucił pęk kluczy na biurko portiera i uśmiechnął się pod nosem, gdy mężczyzna gwałtownie podskoczył, wyrwany ze snu. Zanotował w myślach, że musi przekazać Madeline, by ta przygotowała wypowiedzenie dla tego obiboka. W jego firmie nie było pozwolenia na takie zachowanie.

Nieco poirytowany demon wyszedł z budynku. Przed nim czekało już zaparkowane służbowe białe auto. Levi wsiadł do środka i usiadł na tylnym siedzeniu. W drodze na bal charytatywny przejrzał listę gości oraz wypisał czek na fundację, która zbierała datki na rozwój młodych talentów. Nie miał ochotę się tam wybierać, ale wiedział, że dzięki temu może pozyskać nowych, bogatych klientów, więc sprawa była jasna. Wyjrzał przez okno, za którym prószył śnieg, spowijając wszystko białą, połyskującą poświatą. Nie znosił świąt, ale na szczęście to szaleństwo trwało tylko kilka dni.

Sięgnął po telefon, by go wyciszyć. Skrzywił się mimowolnie pod nosem, widząc kilkanaście powiadomień z życzeniami. Nie znosił, gdy ludzie wysyłali masowo wszystkim te same puste formułki, zwłaszcza, jeśli wiedzieli, że nie obchodzi świąt. Nie zaprzątał sobie tym jednak dłużej głowy, ponieważ auto zatrzymało się na parkingu. Powiedział kierowcy, że za dwie godziny będzie potrzebował go z powrotem i miał nadzieję, że uda mu się wyrobić w tym czasie. Chciał chociaż raz w tygodniu wrócić do domu o przyzwoitej godzinie.

Trzasnął drzwiami, po czym szybkim krokiem przeszedł kilka metrów, które dzieliło go od wejścia. Sala balowa została przystrojona z przepychem. Wszędzie lśniły złote ozdoby, a pomieszczenie wypełniały światła świec, które roztaczały zapach korzennych przypraw. Wokół kręciło się mnóstwo osób. Jedni wydawali się zagubieni w nowej sytuacji, inni nie kryli znudzenia. Levi poczęstował się kieliszkiem szampana, który był ohydny w smaku, ale butelka tego trunku kosztowała zapewne połowę wypłaty Madeline. Demon przez krótką chwilę obserwował zaproszonych gości. Większość z nich kojarzył z telewizji lub mediów społecznościowych. Z niektórymi miał okazję współpracować przy różnych projektach, więc wymienili krótkie uprzejmości.

Jeśli demon nie chciał kogoś spotkać, był to Lorian Summers, prowadzący kilku programów telewizyjnych. Parę miesięcy temu Levi pomagał elfowi w zorganizowaniu przyjęcia ślubnego na ponad trzysta osób. To okazało się jedno z największych wyzwań w jego karierze zawodowej. Celebryci często miewali dziwne pomysły, ale Lorian bił ich wszystkich pod tym względem o głowę.

— Levi! Jak dobrze cię widzieć… Ty znowu sam? — zagaił. Pytanie wydało się Leviemu niestosowne, ale wyuczony uśmiech nie spełzł mu z twarzy, nawet jeśli poczuł się obruszony.

— Tak się złożyło — odpowiedział zbywająco, biorąc duży łyk cierpkiego alkoholu. — A gdzie twoja małżonka? — Odbił piłeczkę, rozglądając się w pobliżu.

— Poszła po poncz dla mnie. Jeszcze raz dziękujemy za to, że zgodziłeś się nam pomóc. — W oczach elfa czaił się podstęp. Pewnie liczył na to, że dowie się jakichś nowych plotek na temat życia prywatnego, ale Levi nie zamierzał mu się zwierzać ze swojego życia prywatnego. Szybko przeprosił mężczyznę i zagadał do młodej artystki, której pracy wpadły mu w oko podczas jednego z pokazów mody. Chciał jej dodać otuchy, bo wyglądała na mocno zestresowaną, a sączenie alkoholu chyba bardziej jej szkodziło, niż pomagało w ukojeniu nerwów.

Nie wszystko co robił demon było podszyte złymi intencjami lub wyrachowaniem. Choć, nie da się ukryć, taką miał naturę. Z wiekiem coraz lepiej szło mu panowanie nad swoimi instynktami, ale bynajmniej nie próbował ukrywać swojej rasy. Nie wstydził się tego, kim jest, zwłaszcza, że niewiele mógł zdziałać, by to zmienić.

Szczęście w nieszczęściu, że Lorian był jedyną osobą, która postanowiła popsuć mu nastrój. Wygłosił zwięzłą przemowę i w błysku fleszy przekazał bon na fundację, co zebrani goście nagrodzili gromkimi brawami. Zapozował na ściance dla fotografów, którzy pojawili się na imprezie, po czym udał się do wyjścia. Szofer czekał na niego na parkingu. Gdy zobaczył swojego pracodawcę, od razu zakończył połączenie telefoniczne i schował telefon do kieszeni, po czym roztarł zziębnięte dłonie.

Pogoda na zewnątrz stopniowo się pogarszała. Warunki były coraz trudniejsze. Temperatura spadała, a opady śniegu wzmogły się przez czas, który Levi spędził na odgrywaniu pozorów. Poczuł ogarniające go zmęczenie dopiero w momencie, kiedy znowu mógł usiąść w rozgrzanym wnętrzu luksusowego samochodu. Westchnął ciężko, wciągając do płuc zapach skórzanego obicia i odświeżacza o waniliowym zapachu. Oparł tył głowy o fotel i przymknął głowę, mając wrażenie, że zaczyna go dopadać migrena.

Rozluźnił krawat i zdjął go przez głowę, po czym rzucił go na siedzenie obok. Rozpiął trzy guziki od góry koszuli i uchylił w okno, licząc na to, że to pomoże pozbyć się bólu głowy, ale obie próby spełzły na niczym.

— Muszę zatankować. — Ciszę przerwał głos szofera. Mężczyzna wydawał się spięty tym, że nie zrobił tego wcześniej. Spodziewał się, że Levi go za to zruga, ale nie miał na to ochoty. Skinął tylko głową, wpatrując się w migającą na czerwono kontrolkę. Mieli szczęście, że na tym zadupiu było jeszcze cokolwiek otwartego.

Levi wysiadł z auta i sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niego metalową papierośnicę z wygrawerowanymi inicjałami. Otworzył ją i wsunął sobie jednego papierosa między wargi. Obmacał wszystkie kieszenie, ale z irytacją spostrzegł, że musiał zostawić swoją ulubioną zapalniczkę w gabinecie. Czyż nie miał racji, mówiąc, że co nagle to po diable?

Wymruczał coś pod nosem, po czym ruszył w stronę stacji benzynowej. W środku świeciło pustkami, nie było widać ani żywej duszy. Podszedł do lady i oparł się o nią, kiedy wybrał tanią, plastikową zapalniczkę. Zręcznie obrócił przedmiotem w palcach, po czym zastukał nim w blat, jakby chciał w ten sposób pospieszyć pracownika, który na chwilę zniknął na zapleczu.

Widząc znajomą postać wyprostował się. Był zaskoczony widokiem Bernarda. Ze wszystkich znanych mu ludzi, jego najmniej spodziewał się w takim obskurnym miejscu. Lewa brew mężczyzny mimowolnie powędrowała ku górze. Zerknął na plakietkę z imieniem, by upewnić się czy się nie pomylił, ale wszystko wskazywały na to, że drogi starych znajomych znowu się skrzyżowały.

— Bernik, nic się nie zmieniłeś — rzucił swoim niskim, zachrypniętym głosem.

Levi zmienił się za to bardzo. Kiedy ostatnim razem się widzieli, używał innego ciała. Te może wyglądało inaczej, ale nadal reagowało w ten sam sposób na widok Bernarda. Kiedy już myślał, że się z niego wyleczył, musiał go znowu spotkać. Znowu stuknął zapalniczką o ladę, jakby chciał w ten sposób odgonić myśli.

— Nie poznajesz starego kumpla? — zapytał z udawanym oburzeniem, po czym posłał mu uśmiech. — Nadal palisz? — dodał, mając nadzieję, że uda im się zamienić kilka zdań przy fajce, jak za dawnych czasów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz