W ramach przygotowań do Yule, każdy w rodzinie Spellmanów miał swój zestaw zadań do wykonania – trzeba było przecież zrobić zakupy, zająć się wypieczeniem pierniczków, ogarnięciem świątecznych dekoracji, prezentów dla dalszej części rodziny, gruntownymi porządkami i mnóstwem innych rzeczy, których harmonogram znała chyba tylko Hermiona. Merlin niespecjalnie lubił się z odkurzaczem i szmatami, po sklepach też nie lubił chodzić, za to całkiem nieźle szły mu dekoracje i kuchenne rewolucje, choć biorąc pod uwagę to, ile trzeba było wszystkiego zrobić, to po pewnym czasie i wypieki go męczyły. Była jednak jedna rzecz, która Merlina nigdy nie męczyła i mógł się nią zajmować od świtu do nocy.
Robienie świątecznych kartek.
Yule było czasem, gdy można było szaleć z designem, poświęcić czas na staranne wypisanie życzeń i powycinać z papieru masę fajnych rzeczy, żeby potem skleić je w naprawdę pomysłowy sposób. Otwierasz kartkę, a tam choinka sama się rozkłada? Pojawiają się barwne świece? Bałwanek? Merlin nie potrzebował magii, by dokonać czegoś takiego – internet obfitował w tutoriale i pomysły na odlotowe kartki, a młody czarodziej najchętniej wypróbowałby je wszystkie. Nie było ku temu lepszej okazji, niż Yule, gdy Merlin mógł legalnie spędzić cały dzień przy biurku, tonąc w taśmach washi, papierze kolorowym, barwnych kartonach i brokatowych pisakach, by wydziergać kartki dla wszystkich cioć, wujków, kuzynów, przyjaciół rodziny i chyba połowy Stellaire.
Co roku towarzyszył mu w tym Salem. Magiczny kot chętnie wylegiwał się na specjalnie dla niego wyznaczonej części biurka Merlina, popatrując na powstające powoli dzieła, doradzając coś w kwestii treści życzeń czy samego ich kaligrafowania. Młody czarodziej co prawda nie dysponował funduszami do tego, by nabyć profesjonalny zestaw do kaligrafii, ale miał zestaw stalówek po pradziadku i wystruganą przez tatę obsadkę – razem z chałupniczo przygotowanym atramentem dawały sobie świetnie radę, wystarczyło się tylko przyzwyczaić i pozostać uważnym.
W każdym razie, Salem towarzyszył Merlinowi, a skoro Salem towarzyszył, to Falkor też postanowił popatrzeć, co też robi jego ulubiony czarodziej. Niestety jednak, mały smok nie miał w sobie tyle gracji i pomyślunku, co mówiący kot, więc kiedy wskoczył Merlinowi na biurko, zrobił to z całą swoją smoczą energią, zrzucając z blatu wszystko, co na nim było, i rysując stare drewno ostrymi pazurami. Nie pierwszy raz smok dokonał absolutnej destrukcji w domu, lecz odkąd Falkor coraz więcej rozumiał, za każdym razem po takiej rozróbie, zwierzak czuł się winny, spuszczał łeb, kładł po sobie kolce i skrzydła, i drobił łapkami, popiskując przepraszająco. Nie dało się na niego gniewać, nie dało się mu niczego zabraniać, więc efekt był taki, że Merlin poprzestawiał meble (jeszcze musiał w ogóle ogarnąć wieczny bajzel w pokoju), by wstawić do pokoju stolik, przystawić go do biurka i położyć na blacie małe posłanie dla Falkora. Dzięki temu smok mógł mu zapuszczać żurawia w kartki z jednej strony, Salem z drugiej, zniknął konflikt o miejsce koło Merlina.
Było popołudnie, gdy Merlin wycinał kolejną choinkę, podrygując nogą w takt lecącej z laptopa świątecznej muzyki. Salem drzemał spokojnie, zwinąwszy się w puchaty rogalik, Falkor zaś popatrywał z zaciekawieniem na starannie zakręcony słoik z brokatem. Przezorny zawsze ubezpieczony – Merlin nie zostawiał niczego otwartego, jeśli tego nie używał. Szybko się tego nauczył, gdy parę dni temu Falkor zeżarł mu cały klej w sztyfcie i przez resztę popołudnia puszczał mordercze cichacze, z którymi nie radziła sobie nawet ta cynamonowa świeczka.
Młody czarodziej przykleił wyciętą choinkę, przyozdobił ją cekinowymi bombkami, dodał złociste łańcuchy i wielką gwiazdę na samym szczycie. Jeszcze parę drobnych poprawek, jeszcze parę detali i…
— Gotowe — powiedział Merlin z zadowoleniem, podnosząc kartkę i odkładając ją na bok, by na pewno wszystko do końca wyschło i związało. — To teraz życzenia.
Wypisywanie kartek zaczął od ogarnięcia dalszej rodziny. Miał trochę cioć i kuzynów, których praktycznie nie widywał, bo mieszkali nie wiadomo gdzie i Merlin tylko mgliście kojarzył, że gdzieś tam jest jakaś boczna gałąź Spellmanów i Le Fay'ów, lecz nic więcej. Oni dostali jedne z tych rymowanych życzeń z internetu, bo tak, jak Merlin był kreatywny jeśli chodzi o kartki, tak z pisaniem życzeń nieznajomym było różnie. Potem przyszedł czas na kartki dla bliższej rodziny, tu z życzeniami poszło nieco wolniej, ale i lepiej, bo takiej na przykład cioci Morganie, to Merlin wiedział, co napisać. Potem polecieli wszyscy znajomi rodziny, a potem Merlin zajął się swoimi znajomymi. Kartki dla Guinevere, Bernadette i Hawthorna szybko znalazły się w kopertach, i w końcu czarodziej przeszedł do pozostałych – tych, których zapoznał w mijającym roku.
Wyciągnął zaschniętą już dobrze kartkę ozdobioną chmurkami, rozwianymi wiatrem śnieżynkami i gałązkami ostrokrzewu. Rozłożył ją, przyłożył pióro pradziadka do papieru.
Souelowi podziękował za tak wytrwałe nauczanie go magii powietrza i za pomoc z całą tą kabałą z Lucjaną. Życzył kolejnych sukcesów w osiąganiu mistrzostwa w magii powietrza, no i tego, żeby Souel porządnie wypoczął w trakcie tych paru dni wolnego z okazji Yule, bo zdecydowanie wyglądał na kogoś, kto bierze na siebie za dużo.
Kolejna kartka, tym razem w śmieszne bałwanki i mnóstwo leśnych zwierzątek, wylądowała na biurku. Merlin zakasał rękawy, wziął się za pisanie.
Życzenia do Song Ana zaczął od tego, że nie spodziewał się, że ich znajomość może zacząć się od smoka na drzewie i połamanej drabiny. Życzył młodzieńcowi, by Yule spędził wesoło, by udało mu się skosztować wszystkich świątecznych specjałów i żeby uważał na siebie, bo oblodzone chodniki potrafią być zdradliwe.
A potem przyszedł czas na tę pstrokatą kartkę w różowe choinki i błyszczące złotem bombki. Dantemu Merlin ponownie podziękował za szelki, choć Falkor rósł jak na drożdżach i młody czarodziej spodziewał się, że jeszcze rok i będzie potrzebował nowych. Życzył krawcowi powodzenia w życiu osobistym i więcej współpracy z Voxem, bo w sumie co lepszego mogło człowieka w życiu spotkać.
Ostatnia z kartek wylądowała w kopercie, Merlin odchylił się na krześle, przeciągnął z pełnym satysfakcji westchnieniem.
— To teraz trzeba tylko wysłać.
Jasne, że ubieranie choinki to zawsze była przygoda.
Choinka nigdy nie mieściła się im w salonie, zawsze ubierali więc tę jodłę przed domem – rosła akurat tak, że dobrze było ją widać z okien dużego pokoju i z większości sypialni. Z biegiem czasu drzewo rosło coraz wyższe, gałęzie miało coraz bardziej rozłożyste, łatwo mieszcząc na nich przybywające z roku na rok masy dekoracji, niestrudzenie tworzonych przez gang młodych Spellmanów. Stare, krzywe ozdoby – te, które Merlin robił w przedszkolu – rozpadły się już częściowo, i z tego łańcucha ze słomek i papierowych kokardek, to zostały może jakieś pojedyncze fragmenty. Ludziki z łupin orzechów też się już trochę porozklejały, Merlin starał się je ratować nowym klejem, podobnie jak łańcuch z kółek, który niby mama otoczyła specjalnym urokiem, czyniąc papier odpornym na śnieg i wodę, ale zaklęcie chyba puszczało z upływem czasu i teraz część kółek się poodbarwiała i rozmoczyła.
Co nie znaczy, że nie było czego wieszać.
Urania, Klio i Terpsychora zajęły się rozplątywaniem lampek choinkowych. Jodła wymagała dobrych kilku kompletów, by rozświetlić ją na tyle, by Polihymnia stwierdziła, że w miarę wystarczy i nie będzie kręcić nosem, do tego zawsze było tak, że po wyjęciu lampek z pawlaczy, przynajmniej parę żarówek okazało się przepalonych i trzeba było je wymienić. Gdy Merlin cierpliwie naprawiał stare ozdoby, pozostałe z sióstr próbowały powyciągać bombki, pozawieszać je między gałązkami, odbierały też od Merlina ponownie posklejane, papierowe gwiazdki, włóczkowe bałwanki, i całe to mrowie robionych kiedyś na plastyce śnieżynek. We wcześniejszych latach rodzice starali się jakoś koordynować swe pociechy, czuwać nad tym, by wszystkie ozdoby wylądowały tam, gdzie powinny i gasić w zarodku wszelkie rodzące się spory, lecz z roku na rok było coraz spokojniej i teraz, gdy większość gangu Spellmanów osiągnęła pełnoletność, strojenie drzewka obywało się bezkrwawo.
Wieczór powoli przechodził w noc, siostry chuchały już w przemarznięte palce, gdy tata umocował w końcu wielką gwiazdę na samym szczycie drzewka. Wprawnie rzucony czar ustabilizował ozdobę i przyszedł moment, by komisyjnie zapalić światełka. Cała rodzina wyległa przed dom – Merlin narzucił na siebie luźno kurtkę, wcisnął pod nią Salema, Falkor zaś zajął miejsce zaraz koło młodego czarodzieja, popatrując z zaciekawieniem to na Merlina, to na udekorowane drzewko. Zimno nadciągającej nocy i leżący wokół śnieg zdawały się w żaden sposób nie przeszkadzać młodemu smokowi, choć rodzina martwiła się trochę, że skoro smok jest gadem, to może i zapadnie im w sen zimowy i będzie hibernował. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, Falkor był tak samo aktywny, jak zawsze, jeśli nie bardziej, bo chyba udzielało mu się całego to zaaferowanie i podniecenie nadciągającym Yule.
Zapalenie światełek zawsze należało do mamy. Hermiona stanęła pod drzewkiem, ostatni raz rzuciła gospodarskim okiem na rozwieszone ozdoby i łańcuchy, następnie zaś władczo wyciągnęła dłoń w stronę wysokiej jodły. Magia popłynęła, budząc do życia zaklęte lampki, rozświetlając mrok nadciągającej nocy ciepłym, pozłocistym światłem. Przez zebraną przed domem rodzinę przetoczyło się zgodne „Ach!”, gdy blask światełek opadł na lśniące bombki, prześlizgnął się po mieniących się łańcuchach, zmieniając zwykłe drzewko w coś prosto z baśni. Falkorowi aż oczy się zaświeciły, smok wydał z siebie ni to westchnienie, ni to jakiś inny, trudny do identyfikacji dźwięk.
— Tylko nie poluj na bombki — przykazał mu Merlin, Falkor zaś prychnął, przestąpił z łapy na łapę, ale zdawało się, że chyba przyjął zakaz i zamierzał się słuchać. — Jesteś mądrym smokiem, tylko trochę nicponiem. Ale z choinką to serio nie łobuzuj.
Młody czarodziej sięgnął, pogłaskał smoka po łebku. Choinka to był pikuś – niedługo reszta rodziny zjeżdżała się na Yule i to dopiero miał być sprawdzian dla Falkora.
Jako że Hermiona i Rincewind mieli największy dom, rodzina zjeżdżała się właśnie do nich. By wszyscy się zmieścili, trzeba było zrobić lekkie przemeblowanie na górze, w sypialniach, które miały przyjąć dodatkowe osoby, a także większe przemeblowanie na dole, by zwyczajowy, kuchenny stół, był w stanie pomieścić wszystkich gości. Wyjęto ozdobny, biały obrus, Hermiona wyciągnęła też ozdobne talerze, a tata spędził większość dnia przy kuchni, grzejąc i przygotowując kolejne potrawy.
Zimowe słońce zachodziło abstrakcyjnie wcześnie, więc zmrok już zapadł, gdy pierwsi goście pojawili się przed domem. Dodatkowe miotły schowano do schowka, latający dywan zwinięto i zabezpieczono za kanapą, Melpomena pomogła zaparkować zaczarowany powóz cioci Morgany i kolektywnie zdziwiono się, gdy jeden z wujków przyjechał zwykłym samochodem.
Salem czynił honory, witając wszystkich w salonie, zapraszając do stołu, zabawiając konwersacją i przyjmując liczne komplementy, że naprawdę do twarzy mu z tą szykowną muszką. Falkor też przyciągał uwagę, wszyscy chcieli pogłaskać smoka, koniecznie musieli dotknąć skrzydeł i ogona, pytali się, czy gryzie i zieje ogniem, czy brudzi w domu i czy robi jakieś sztuczki. Sam smok początkowo próbował bronić domu, lecz liczba intruzów okazała się zbyt wielka, a potem wyszło na to, że ciasteczkami łatwo tego samozwańczego obrońcę przekupić i dostąpić zaszczytu pogłaskania łuskowatego grzbietu. Początkowo Falkor kręcił się wokół nóg Merlina, potem zaś liczba gości, głasków i uśmiechów go przytłoczyła, gad zwinął się swojemu czarodziejowi na kolanach i schował mu łeb pod pachą, prezentując światu kościsty grzbiet i tyłek. Na ciocię Morganę nawet nie chciał patrzeć, sycząc gniewnie gdy tylko słyszał jej głos, lecz gdy podchodziła bliżej, smok milkł i kulił się, jeszcze bardziej włażąc na Merlina, zaciągając mu świąteczny sweter i szukając schronienia.
Jedzenie pojawiło się na stole, rozmowy popłynęły, tata starał się zawrócić każdą z nich z dala od kwestii politycznych. Było trochę pytań o studia i o szkołę, potem narzekanie, że wszędzie drogo, potem Rincewind sprawnie przerzucił konwersację na sport, bo zaraz by było, że wszystko wina rządu, potem ponarzekano na stan służby zdrowia i łupanie w krzyżu, w końcu ciocia Morgana wywróciła oczami, temat przeniósł się na nowe trendy w magii przywołań, pozostałe ciocie podchwyciły coś o alchemii, stamtąd gładko przeszło do dyskusji o wypieku ciast. Trudno powiedzieć, dlaczego konwersacja skręciła na tematy przeróżnych przesądów i wróżb, tych niepopartych ani mocą onejromancji, ani obliczeniami astrologicznymi.
— Podobno w noc Yule, o północy, zwierzęta przemawiają ludzkim głosem — odezwała się jedna z kuzynek. — Ciekawe, czy Falkor postanowi się odezwać.
Melpomena parsknęła śmiechem.
— Głupoty i bajki. Jasne, że się nie odezwie, Falkor przecież nie mówi.
A potem zaczęli rozmawiać o jakichś innych rzeczach, ale napchany jedzeniem Merlin już nie do końca słuchał. Zajęto się w końcu prezentami, zrobił się lekki chaos, gdy w strzępy poszły tony papieru i paczek, i gdy zapanowała ogólna radość z kolejnej pary skarpet, Merlin zaś przebierał w górze kolorowych taśm washi w tęcze i jednorożce. Nawet Falkor dostał nowe zabawki, lecz smok, po dobrych paru godzinach poznawania nowych osób, rozmów i bycia głaskanym, nadawał się już tylko do tego, żeby położyć go spać.
Merlin zaniósł go więc na górę, sapiąc trochę na schodach, rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie w stronę rozświetlonego światełkami, pełnego ludzi salonu. On też męczył się w końcu długimi rozmowami, a na ciasto już nie mógł patrzeć, choć przecież było pyszne. Lecz mimo tego zmęczenia i potrzeby, by chociaż chwilę posiedzieć w ciszy i samotności, Merlin lubił takie spotkania i czuł w piersi przyjemne ciepło, gdy rodzina się zjeżdżała, a dom był jeszcze bardziej wypełniony ludźmi, niż zazwyczaj. Było coś magicznego w tym poczuciu, że jest się częścią dużo większej grupy, nawet jeśli nie z każdym Merlin miał okazję spędzić tyle czasu, by faktycznie go poznać. Miał wrażenie, że cokolwiek by się nie działo, jakkolwiek by się w życiu nie potknął, gdzieś tam jest ta sieć powiązań gotowa w jakiś sposób przyjąć i zamortyzować ten jego upadek. Nawet ciocia Morgana próbowała przecież pomóc ze smokiem, nawet jeśli różnie to w końcu wychodziło.
Gwar rozmów stał się odległym echem, gdy Merlin wszedł do siebie do pokoju, nosem zapalił światło i zaniósł Falkora na jego posłanie. Smok umościł się na nim z pełnym ulgi westchnieniem, łypnął na swojego czarodzieja i zwinął się w kłębek. Merlin przykucnął przy nim, pogłaskał zaspany łebek.
— Dobranoc, Falkor.
— Dobranoc. — Smok przymknął oczy. — Merlin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz