Ignis wrócił do mieszkania absolutnie zajebany tymi cholernymi torbami z ciuchami, a że tam, gdzie mieszkał, miał miejsce na muzykę, ale nie na graty, to na wstępie nie miał nawet, jak usiąść wygodnie na tyłku i odpocząć. Właściwie od razu musiał zająć się przemeblowaniem w szafie.
Klnąc pod nosem, wybebeszył rachityczny mebel, wyleciała z niego cała garść starych, wytartych już i odbarwionych koszulek. Te, na których miał autografy ulubionych wykonawców, jeszcze z początków swej muzycznej kariery, poskładał starannie w kostkę i poprzenosił na wyższe półki. Przyciasne były te T-shirty, Ignis mimowolnie wrócił wspomnieniami do czasów, gdy w lodówce miał światło, ketchup i jajka, a w szafce – największą paczkę najtańszego makaronu. Ale na koncertach bawił się przednio. Teraz? Teraz różnie było z chodzeniem gdziekolwiek, tworzenie zajmowało mnóstwo czasu, a przecież jeszcze doszło mu trochę innych rzeczy do grafiku… Myśli popłynęły dalej, Ignis zaczął rozważać, co by było, gdyby tak w ramach artystycznego urlopu wziąć ekipę, porozbijać się po koncertach, popatrzeć znów na scenę od strony widza.
— Bo się Norbi zgodzi — mruknął pod nosem, zgarniając stare koszulki na prowizorycznie pościelone łóżko i zabierając się za mozolne pozbawianie nowych zbiorów tych gryzących metek. Od razu przypomniał sobie, dlaczego nienawidzi każdej części chodzenia po sklepach. — Pierdolca przez tego dorsza idzie dostać.
Dorsz pojawił mu się w progu jakiś tydzień później. Na plecach niósł futerał ze swą bezcenną gitarą, wspaniałomyślnie podarowaną mu przez Ignisa i chłopaków z okazji tego, że oto świat przetrwał kolejny rok z tym wkurwiającym, morskim cymbałem. Po początkowych „uprzejmościach”, gdy okazało się, że Dante w sumie nie jest głodny, ale czegoś mocniejszego by się napił, i po tym, jak Ignis dosadnie mu powiedział, że na trzeźwo pewnie połowy nie ogarnie, to co dopiero najebany, obaj zasiedli w poduchach, każdy ze swoją gitarą.
— Dobra, Karp. Wiesz w ogóle, na jakiej zasadzie działa gitara?
— Pewnie, co w tym trudnego? — Dante wzruszył ramionami, błysnął kłami w uśmiechu. Ignis westchnął.
— Czyli chuja wiesz. No to zaczniemy od początku.
Dante w miarę wiedział, że gitara ma pudło rezonansowe, gryf i progi, ale który to był mostek, a które siodełko, to już nie do końca. Klucze udało się zlokalizować, potem było wytłumaczenie, że dla niego to struny nylonowe, na pewno nie metalowe, nie do tej gitary, a o tych magicznych, z wyższej półki, to może pomyśleć za dwa lata, o ile do tego czasu go szlag w końcu nie trafi i tego głupiego łba mu ktoś nie rozbije.
— Zanim zaczniesz cokolwiek grać, musisz sprawdzić, czy gitara jest w ogóle nastrojona. Gitara to nie pianino, trzeba ją stroić za każdym razem, jak się zabierasz za muzykę, a do tego potrzebny ci będzie stroik…
— Zapałka, ty może spróbuj czasem wyjść z muzeum. Aplikacje są. — Syren sięgnął, wyciągnął swój telefon. — Patrz, jaki ze mnie pilny student, już nawet jedną zainstalowałem.
Ignis popatrzył na niego chwilę, uśmiechnął się z politowaniem.
— Jak ogarnięcie stroika za trudne, to było mówić od razu. Może mam też wolniej mówić?
Zarobił kopa prosto w piszczel, ale było warto. Stroik w aplikacji byłby jak najbardziej w porządku dla dopiero zaczynającego przygodę z gitarą Dantego, ale nie po to Ignis specjalnie kupił stroik stroboskopowy z metronomem, żeby syren używał mniej precyzyjnych metod.
— Tu mam taki prosty, stary stroik. Wygrzebałem z szafy akurat dla ciebie – nie za dużo przycisków, jakoś sobie poradzisz. I ma też metronom.
Syren prychnął gniewnie, poprawił gitarę na kolanie, róż egzotycznego drewna zabłysł równo ze szkiełkami.
— Po co mi metronom?
— Żeby cię profesjonalnie wkurwiać — powiedział całkowicie szczerze Ignis. — Dobra, to przejdźmy do strun, technik strojenia i całej związanej z tym teorii.
Krawiec wydął usta, pokręcił ze zrezygnowaniem głową.
— A kiedy jakieś granie?
— Biorąc pod uwagę to, ile dyskutujesz, to za jakieś dwa tygodnie.
— Ostatnio kazałeś mi po prostu śpiewać do skutku.
— Ostatnio miałeś do zaśpiewania jedną nie za trudną technicznie piosenkę. Teraz chcesz się nauczyć gry na instrumencie — Ignis urwał, zmrużył lekko oczy. — Co, znowu chcesz doktorkowi jakąś popelinę sprzedać?
Nawet żadnej magii nie musiał użyć i już podziałało. Jasne brwi ściągnęły się, Dante pochylił się bojowo nad gitarą.
— Dobra, Zapałka, bez pierdolenia. Stroimy gitarę, opowiadasz swoje bajeczki, a potem gramy. I nie ma pierdolenia, że nie.
Gdy Ignis zapraszał chłopaków do siebie, w salonie momentalnie robiło się ciasno i nie było gdzie siedzieć, dlatego genashi, choć lubił takie posiadówy i dobrze wspominał je z tych chudych czasów, gdy nie mieli jeszcze Norberta, preferował spotykanie się u kogoś innego z ekipy. W sumie to teraz było u niego tylko gorzej z miejscem do przyjmowania znajomych, odkąd na konto wpływały większe kwoty, zaś Ignis, będąc Ignisem, kupował tylko najpotrzebniejsze rzeczy – płyty, alkohol, winyle, fajki, jeszcze więcej płyt, nowe szafki na płyty, winyle i jeszcze trochę płyt. Przez to salon Ignisa zrobił się ściśle dwuosobowy i najczęściej na te dwie osoby składał się Ignis i muzyka. Na pytanie, czemu nie wynajmie większego mieszkania, nie kupi czegoś, albo nie postawi domu (przecież go stać), Ignis niezmiennie odpowiadał, że ma lepsze rzeczy do roboty, niż pierdolenie się z szukaniem innego miejsca, przeprowadzką i całą resztą tych niepotrzebnych mu rzeczy, i żeby nie zawracać mu gitary.
W każdym razie – Seymour stanowił idealnego kandydata na gospodarza ich wspólnego siedzenia. Bo niby studio było dla nich drugim domem, po barach też się miło szwendało, ale jednak żeby przyjść i posiedzieć w domu, to było zupełnie co innego. Zaś mieszkanie Seymoura, z tym nowoczesnym, minimalistycznym wystrojem, rozległymi pomieszczeniami i kuchnią prosto z jakiegoś szykownego katalogu, było dokładnie tym, czego potrzebowali. Najczęściej było tak, że pan domu doglądał raczej tego, by każdy miał pełny kieliszek, kufel, szklankę albo kubek, samo gotowanie zostawiając najwyżej ku temu wykwalifikowanym dłoniom, aż dwóm ich gargantuicznym parom. Raam chętnie pakował się do kuchni, a u swego boku tolerował tylko skutecznych pomocników, ale na pewno nie kolejnych szefów kuchni. Póki grzecznie i szybko kroiło się marchewkę w równe talarki, póty asura był w miarę spokojny, tłukąc garami o zlew i kuchenkę, nie zaś o głowy reszty załogi.
Ioannis i Arieth byli już na miejscu, gdy Ignis przekraczał drzwi mieszkania, podzwaniając siatką. Genashi przekazał ją gospodarzowi, zdołał ledwie odwiesić kurtkę na wieszak, gdy domofon ponownie zadzwonił.
— Raam zapomniał kodu? — spytał Ignis, sięgając domofonu, zdejmując słuchawkę i po prostu przyciskając guzik z kluczem, otwierający drzwi do klatki.
— Zaprosiłem jeszcze Virgila, to pewnie on.
— A, to spoko. Zostawić otwarte?
Genashi skinął głową w stronę drzwi wejściowych, Seymour odpowiedział mu kiwnięciem. Ignis zajął się rozsznurowaniem glanów, rzucił je pod ścianą, na ich zwyczajowe miejsce, podążył do salonu, klapnął między Ioannisem i Ariethem. Nie zdążyli nawet zacząć rozmowy o tym, co tam w nowym sezonie w filharmonii, Seymour wypakował może jedną trzecią butelek, gdy drzwi mieszkania otworzyły się z impetem, a w progu stanął nie kto inny jak…
— Dante?! — Ignis momentalnie zmarszczył brwi, zwrócił się do Seymoura. — Co ten karp tu robi?
— Dobre pytanie — odparł czarodziej, umiarkowanie zaskoczony obrotem sytuacji.
— Uświetniam waszą posiadówę swą osobą — wyjaśnił syren, szczerząc wkurwiająco kły i błyskając tymi różowymi szkiełkami. — Nie potknij się o własne nogi z radości, Zapałka.
Ignis pozdrowił dorsza międzynarodowym znakiem pokoju, przerzucili się jeszcze paroma tekstami, ledwo zauważając, że tuż za syrenem do mieszkania wślizgnął się też Virgil. Wilkołak próbował wtrącić coś o tym, że może najpierw trzeba było zapukać, a nie się tak ładować, i że kupili trochę rzeczy, poza tym fajne mieszkanie i dzięki za zaproszenie. Seymour odebrał od Virgila cokolwiek było w siatkach, zostawiając głośny nagle salon na pastwę Dantego i Ignisa, gdy rozległ się dźwięk otwieranej kodem klatki.
— O, idzie już nasza gwiazda wieczoru — spytał Dante, sięgając po leżącą na blacie paczkę chrupek, nim nie sprzątnął mu jej sprzed nosa Arieth. — Ej?
— To na później — wytłumaczył zmiennokształtny. — Najpierw obiad.
Syren westchnął ciężko.
— Dobrze, mamo. — Wrócił uwagą do kończącego chować piwo do lodówki Seymoura. — To co zamawiamy?
Czarodziej zamknął lodówkę.
— Zamawiamy?
— Wrzuć na luz, Karp, kucharz już do nas idzie.
Jakby przywołany tymi słowami, Raam pojawił się w drzwiach mieszkania, momentalnie wypełniając swą sylwetką cały przedpokój.
— O nie — mruknął Dante. — Ja już wiem, gdzie to zmierza.
— O, więcej gąb do wykarmienia — powitał ich asura, rzuciwszy buciory gdzieś pod ścianę i kierując się od razu do kuchni. — Nic nie bójcie, ryżu i curry starczy dla każdego. Chilli też.
— No właśnie tego się obawiam — mruknął pod nosem Dante, wstając z kanapy. Głośniej dodał: — Raam, nie pomóc ci w kuchni? Bo słyszałem, że będziesz nam gotował…
Krótka cisza zapadła w salonie po tych słowach, syren zerknął podejrzliwie na kisnącego w kącie Ignisa.
— No co?
— Nie wiesz, na co się piszesz — podsumował go Seymour, otwierając piwo. Podał je Virgilowi, otworzył sobie następne.
Dante skrzyżował ramiona na piersi, wydął wargi.
— Nie wiem, jak możecie zostawiać Raama samego w kuchni, żeby robił wam obiad, i nawet nie zaoferować mu pomocy?
— Ja też mógłbym… — zaczął Virgil, nim Seymour stuknął go butelką i rzucił bardzo wymowne spojrzenie, kręcąc głową. Wilkołak zawahał się. — Nie?
Tymczasem zaś Raam wytarł już dłonie w ścierkę, zarzucił na siebie fartuch, zaczął wykładać potrzebne produkty na blat. Odwrócił się lekko w stronę salonu, coś niebezpiecznego błysnęło w tym dzikim spojrzeniu.
— Jak chcesz pomóc, to pewnie — Raam zgarnął tasak ze stojaka, wprawnym ruchem obrócił go w mocarnej dłoni. — Nie pogardzę dodatkową parą rąk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz