Wesołe igraszki oficjalnie się skończyły. Dwójka bogów stała naprzeciw siebie w absolutnej ciszy, wpatrując się sobie w oczy. Nikt nie zamierzał się poruszyć, nikt nie zamierzał nawet mrugnąć – zupełnie jak gdyby wykonanie ruchu wiązało się z tragiczną przegraną. Włosy i oczy Farvany świeciły delikatnie cytrynową barwą, lecz nie dawało to rady odgonić mroku panującego w pokoju.
Dosłownie drgnięcie dzieliło Raouna od tego, by przywołać Dusznika, swój miecz, przebić burtalnie zimnym ostrzem serce bogini, zniszczyć ją, patrzeć, jak z jej wykrwawiającego się ciała ulatuje dusza. Jak śmiała włazić na jego tereny, odbierać wiernych, z takim brakiem szacunku go traktować?! On był starszy, on był silniejszy, on był potężniejszy! Nie miała z nim najmniejszych szans, a zachowywała się jak głupi śmiertelnik! Być może sama w rzeczywistości do nich należała? Nie zdziwiłby się. A istniał bardzo prosty sposób, żeby to sprawdzić.
Białe źrenice niebezpiecznie błysnęły, poświata czegoś długiego zamigotała w prawej dłoni.
Niespodziewanie prowadzące na korytarz drzwi otworzyły się, do środka weszła jakaś młodo wyglądająca kobieta. Coś zaczęła mówić do Farvany, ale gdy zdała sobie sprawę, że bogini nie przebywała sama, zamilkła w połowie zdania. Zatrzymała się, zmierzyła wzrokiem z góry na dół sylwetkę nieznajomego jej mężczyzny.
— Och, przepraszam, nie wiedziałam, że masz gościa — powiedziała do koleżanki znacznie spokojniej, niż powinna być.
Dwójka bogów minimalnie poruszyła głowami, by wbić w nią swoje spojrzenia. Raoun przyjrzał się jej pospiesznie, po czym powrócił wzrokiem na Farvanę.
— Twoje dni są policzone — wycedził zniżonym głosem. — Boginio Złotego Płomienia.
Nie pozwalając nikomu wykrzesać z siebie odpowiedniej reakcji, odwrócił się, wyszedł na balkon i lekko pofrunął na balustradę, z której następnie zeskoczył. Farvana wolno wyszła za nim, rozejrzała się, lecz bóg całkiem zniknął, rozpłynął się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Westchnęła cicho, wróciła do środka. Podeszła do stolika, zmierzyła wzrokiem zostawioną wcześniej butelkę wina. Przeleciała wzrokiem w poszukiwaniu nowej lampki, ku jej skwaszeniu nie znalazła jej.
Druga kobieta, o ogniście rudych, splecionych starannie w warkocz włosach, z dobrą chwilę ją obserwowała. Gdy tamta usiadła w fotelu, przyłączyła się do niej, zajmując inny, po przeciwnej stronie stolika. Postawiła na drewnianym blacie lampkę, którą sama przyniosła.
— Co to za przystojniak? — spytała lekko.
Spojrzała w kierunku balkonu, potem znów na towarzyszkę. Nie ukrywała zaciekawienia, a w jej równie cytrynowych, co Bogini Złotego Płomienia, oczach skakał błysk będący oznaką chęci rozpoczęcia ploteczek.
Farvana poświęciła kilka sekund, żeby sobie trochę podumać. Wolnym ruchem wzięła do ręki butelkę i zaczęła nalewać do lampki.
— A taki jeden młody bóg — rzekła w końcu.
— Uuuuu, bóg? I o czym rozmawialiście?
Przysunęła się bliżej, siadając na skraju fotela. Wyciągnęła rękę w stronę swojej lampki, ale bogini przechwyciła naczynie, wyprzedzając ją o ułamek sekundy. Obie wymieniły się spojrzeniami, jednak żadna nic nie powiedziała w tej kwestii. Rudowłosa pokręciła nosem, ostatecznie sięgnęła po stojący obok flakon z obumarłymi kwiatami. Rośliny rzuciła na blat, z flakonu wylała wodę i nalała do niego wina. Przyjrzała się kałuży, po chwili namysłu dotknęła jej dłonią. Woda zaczęła wrzeć, a kilka sekund później uleciała w formie pary.
Bogini nie skomentowała jej nietuzinkowego pomysłu.
— O zabawnych rzeczach — odpowiedziała na wcześniejsze pytanie koleżanki.
Zbliżyła lampkę do ust, zanurzyła górną wargę w winie.
— Nie wyjawisz więcej? — usłyszała.
Podniosła wzrok znad alkoholu, przyjrzała się siedzącej po drugiej stronie kobiecie; nie powiedziała nic, a jedynie się uśmiechnęła. Pociągnęła łyk.
Tamta wpatrywała się w nią, znów się chwilowo skrzywiła.
— Sekreciara — rzuciła, udając, że się obraża. — A jak ci się z nim rozmawia? Jest lepszy od Cogadha?
Czy był lepszy od Cogadha...
— Bardzo ciekawie dobiera słowa.
Koleżanka otworzyła szerzej oczy. Odłożyła flakonik, klasnęła w dłonie.
— Oooo, czyżby to był początek czegoś większego?
Puściła oczko, uśmiechnęła się z porozumiewawczo do bogini.
Widząc jej zachowanie, Farvana cicho się zaśmiała. Zamieszała winem w lampce, poprawiła swoją pozycję w fotelu, zakładając zgrabnie nogę na nogę.
— Na razie mnie nie lubi — rzuciła lekko, wzruszając przy tym teatralnie ramionami.
— Bo cię nie zna dobrze! — Machnęła ręką rudowłosa.
W odpowiedzi Farvana pokiwała głową. Spojrzała na światło jej włosów, odbijające się w tafli alkoholu. Zmrużyła nieco oczy; wyglądała, jak gdyby myślami wróciła do jej zakończonego kilka minut temu spotkania z tajemniczym, przystojnym bogiem.
Wreszcie wyprostowała się, znów parsknęła śmiechem.
— Masz rację, Lasair — rzekła spokojnie. — Jeszcze nie rozumie, że mu pomagam.
Ale Raoun rozumiał.
Rozumiał, że Farvana chciała zrobić z niego swojego wroga.
Rozświetlające miasto latarnie zaczęły nieregularnie migać: złote płomienie świec drżały od nieznanej siły, wiele się poddawało i znikało, pozwalając ciemności stopniowo wlewać się między uliczki. Wracający do swoich domów mieszczanie rozglądali się z zaniepokojeniem, każdy przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się między bezpiecznymi ścianami swoich domostw. Niektórych dreszcz przechodził, inni kątem oka chwilowo widzieli tajemniczy cień. Ktoś złożył dłonie i zaczął pod nosem modlić się do Farvany, gdy wtem bezwładnie osunął się na brukowy chodnik.
Bóg Spirytyzmu sunął w niematerialnej formie, roztaczając wokół siebie aurę czyhającej śmierci. Skręcił gdzieś, nie interesując się tym, dokąd zmierzał. Nogi jednak dobrze wiedziały, gdzie w tym momencie chciał dotrzeć. Po paru niewyraźnych minutach zatrzymał się przed ceglaną, niedokończoną konstrukcją. Spojrzał na zamieszczoną obok tabliczkę z napisem: „Tu trwa budowa kaplicy ku czci Wspaniałej Farvanie”.
W Ma'ehr Saephii ludność wyznawała wiarę w kilku bogów. W zasadzie we wszystkich tam istniejących. Modlili się i do Pramatki, i do Świętej Ósemki. Nikogo nie pomijali. Nie istniała taka sytuacja, że ktoś czcił tylko wybranych przez siebie, bo mieli taki kaprys lub z jakiegokolwiek innego powodu. W jednym domu można było znaleźć kilka ołtarzyków lub jeden wspólny. Nikomu to nie przeszkadzało. Nawet samym bogom.
Raoun nigdy się nie złościł, gdy dowiadywał się, że ktoś u siebie postawił ołtarzyk poświęcony jemu i jakiemukolwiek innemu bogu. Nie przeszkadzały mu mieszające się ozdoby, ułożone rządkiem ikony, podwójne, potrójne czy ilokrotne ofiary. Bogowie z Ma'ehr Saephii byli rodziną.
Tutaj sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
Riftreach nie było dla niego niczym ponad piaskownicą na innym podwórku, które odwiedził z czystej ciekawości. Miał swoją rodzinę i inne bliskie osoby, które mu zdecydowanie wystarczały, więc nie zamierzał spoufalać się z tutejszymi dzieciakami. Jednocześnie nie przejmował się niczym, co tu się działo ani tym bardziej jakie skutki ciągnęły się za jego czynami. Wybrał sobie kąt, wziął leżące łopatki, grabki i wiaderka, nie zamierzając nikomu ich oddawać. Ktoś inny chciał je zabrać? Nie da. Jego.
Zmierzył wzrokiem kaplicę. Główne ściany zostały postawione, dach też, podobnie okna, brakowało drzwi, ale można było za to zerknąć do wysprzątanego wnętrza, gdzie zapewne za parę dni pojawi się ołtarzyk.
Zacisnął rękę w pięść, światła latarni zniknęły. Jego sylwetka stała się wyraźniejsza, białe źrenice błysnęły lekkim, acz surowym światłem.
Po uliczce rozległ się świst.
Dźwięk huku odbił się echem od ścian, gdy postać boga przebiła się przez dach niczym spadający głaz. Raoun wyprostował się, wymierzył pięścią w najbliższą kolumnę. Jednym atakiem przebił się przez kamień, cała góra osunęła się na podłoże, pociągając za sobą wszystko, co podpierała. Kolejny zamach, kolejna kolumna padła ofiarą. Jeszcze kilka celnych uderzeń i cała budowla legła w gruzach.
Nie poprawiło to jego humoru.
Mieszczanie zebrali się przy ruinie, wielce poruszeni. Próbowali odkryć, co się stało, jak do tego doszło, lecz nic nie przychodziło im do głów. Dopiero zjawienie się przy nich Bogini Złotego Płomienia rozwiało wszelakie wątpliwości.
Farvana przyjrzała się badawczo wpierw gruzom, potem śmiertelnikom. Chwilowo skupiła swój wzrok na dwójce ludzi, którzy zabierali gdzieś na noszach nieruchomego mężczyznę z dłońmi złożonymi do modlitwy. Wróciła spojrzeniem do zebranych, wzięła nieco głębszy wdech. Jej usta wykrzywiły się w jednym z wielu opanowanych do perfekcji, uspokajających uśmiechów. Zaczesała ręką włosy, a następnie przemówiła...
— Nie obCHODZI MNIE, CO PRZEMÓWIŁA!
Raoun uderzył pięścią o podłokietnik, który nie wytrzymał boskiej siły i się rozsypał. Bóg powstał ze swego tronu, w sekundę znalazł się tuż przed głównym kapłanem. Śmiertelnik odruchowo wykonał krok w tył, przełknął ślinę, pospiesznie przeprosił.
— P-Pan prosił, żeby powiedzieć, co się stało... — wybełkotał.
— Nie interesuje mnie, co Farvana nagadała tym półgłówkom, tylko w jaki. Pieprzony. Sposób. Ta kaplica. Dalej. STOI!
Jakiś czas po rozwaleniu budowli znów szedł pod osłoną niematerialnej formy przez miasto, gdy nagle, ku jego absolutnej irytacji ujrzał kaplicę, która nie tylko z powrotem stała, nienaruszona, jakby nigdy jej nie zrównał z ziemią, ale na domiar złego była ukończona, udekorowana, z jego wiernymi bijącymi pokłony portretowi moczopłomiennej bogini. Nie istniał sposób na zobrazowanie tego, jak bardzo się w nim zagotowało; stanął między śmiertelnikami, gotowy wszystkich skrócić o głowy, łącznie z ich duszami, przywołał swój miecz, trzymając go tradycyjnie w jednej ręce, zamachnął się na szyję najbliższej osoby, lecz tuż przed skórą się zatrzymał. Ostatecznie tak, jak bez zauważenia tu wniknął, tak samo zniknął.
Pomyśleć, że krótko znał Farvanę, a już zdążył rozwinąć z nią wręcz absurdalnie negatywną relację. Miała w sobie coś, co go niesamowicie denerwowało. Arogancja? Zaborczość? Nie wiedział. Po prostu chciał jej pokazać, jak wielka przepaść ich dzieliła. A w Riftreach nic nie stanowiło dla niego hamulca.
Główny kapłan cicho odchrząknął, schował dłonie w rękawach.
— Kaplicę odratowali czarodzieje, których przyprowadziła Wspaniała Farvana... — zaczął.
— Jaka Farvana? — przerwał mu Bóg Spirytyzmu.
— Wspan...
— Jaka?!
Wymienili się spojrzeniami. Kapłan spoglądał prosto w białe źrenice boga – dobrze wiedział, że nie powinien, że był to brak jakiegokolwiek szacunku wobec tak potężnej istoty, ale nie mógł odwrócić wzroku. Nie mógł się nawet poruszyć. Jego własne ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Mógł tylko patrzeć w oczy boga i czuć, że coś osadzonego głęboko w nim stopniowo zanikało. Na szczęście w końcu został uwolniony: osunął się na podłogę, kolana uderzyły o zimną posadzkę. Oddychał ciężko, dłoń trzymał przy sercu.
Raoun odwrócił się na pięcie, zaczął wolnym krokiem spacerować po boskiej sali. Miarowe uderzenia obcasów odbijały się echem od ścian, przerywając tym samym ciszę.
— Czyli to nie jej moc — rzucił pod nosem.
Tak, to by było dziwne, gdyby jakaś pomniejsza bogini ognia miała takie zdolności.
Wtem się zatrzymał. Poprawił kołnierz białej koszuli, jaką nosił, uniósł jedną brew.
— Główny kapłanie.
— T-Tak, Panie? — Śmiertelnik z cieniem paniki wstał, ukłonił się nisko.
Bóg już zamierzał coś powiedzieć, gdy nagle otworzył szerzej oczy. Odwrócił głowę, spojrzał w kierunku zamkniętych drzwi od sali. Wyczuwał prześlizgującą się zza nich energię. Energię, z którą miał bliskie spotkanie tylko dwa razy, ale bardzo dobrze ją rozpoznawał. Za dobrze.
Pofrunął do wyjścia, przeniknął przez drzwi i pojawił się metr przed stojącą pod ścianą ognistą kobietą. Nim tamta zdołała w jakikolwiek sposób zareagować czy chociażby go zauważyć, w prawej dłoni boga zalśniła smuga, która przeistoczyła się w długi, dwuręczny miecz o półprzezroczystej, wyglądającej jak ze szkła klindze. Wykonał zamach, cisnął bronią centymetry obok ładnej buzi, wbijając koniec ostrza w szarą cegłę.
Oboje zastygli w bezruchu, nawiązali ze sobą kontakt wzrokowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz