Merlinowi zdecydowanie bardziej podobały się powolne, stopniowe zmiany, które nie wywracały jego życia do góry nogami, tylko spokojnie, krok po kroku wpływały na nie, transformując jakiś jego element. W sumie jego znajomość z Souelem zaczęła się od takiej totalnej rewolucji, bo zrobienie przypału na uniwerku zdecydowanie nie wpisywało się w kategorię powolnej i stopniowej zmiany, ale już same lekcje to była inna para kaloszy. Czas mijał, Merlin uczył się tej magii powietrza, a prócz magii powietrza uczył się też i panowania nad własną mocą, niestresowania się jak ostatni debil, i ogólnego życiowego ogarnięcia, choć z tych ostatnich tematów nie zdawał sobie nawet sprawy.
Sam Falkor rósł powoli, każdego dnia uczył się czegoś nowego i zmieniał się niepostrzeżenie, z kolejnym mijającym tygodniem stając się inteligentniejszy, wrażliwszy, bardziej empatyczny. Merlin zaś zauważał to, musząc poluźnić mu szelki w jednorożce albo widząc, jak jego smok układa się mu na poduszkach, gdy czarodziej siada do odrabiania lekcji. To były drobiazgi, maleńkie odpryski przemiany, lecz dla Merlina stanowiły coś cennego, na każdą z nich zwracał uwagę. Intensywnie czytał też na temat tego, kiedy smok powinien opanować daną umiejętność, kiedy powinien chociażby zacząć interesować się innymi, mniejszymi od niego zwierzętami, kiedy powinien ukazywać pierwsze, magiczne zdolności, albo kiedy powinien zacząć latać.
I tego ostatniego Falkor nie robił.
Weterynarz powiedział, że fizycznie wszytko z nim w porządku. Falkor był zdrowy, rozwijał się poprawnie, nie był obciążony żadną chorobą genetyczną, powinien móc latać. Merlin aż sam się zdziwił, bo przecież kupiony z lewej hodowli smok nie mógł być aż tak bezproblemowy, ale jednak – wszystko z nim było w porządku, skrzydła miał silne, duże, a mięśnie grały pod skórą, dobrze odżywione i nakarmione. Mimo to smok nie próbował używać ich do tego, by oderwać się od ziemi, trzymając je najczęściej zwinięte przy tułowiu, albo strosząc je lekko, gdy natknął się na coś, co go zestresowało. Merlin martwił się tym, nie będąc pewnym, co mogłoby u smoka wywołać takie zachowanie, aż przypomniał sobie tę pamiętną sytuację z Song Anem, którego poznał przypadkiem. Wtedy Falkor wlazł mu na gałąź drzewa i wymagał drabiny, by go z tej gałęzi zdjąć, za nic mając sobie słowa Merlina i nie dając się zdjąć w żaden inny sposób. Już wtedy Merlin podejrzewał, że jego smok, podobnie jak on sam, może mieć lęk wysokości, lecz potem wyrzucił tę myśl z głowy, biorąc ją za kompletnie niedorzeczną. Czy faktycznie jednak była taka niedorzeczna?
O tym chciał się przekonać i nie było ku temu lepszego specjalisty, niż Souel – genashi pomagał mu przecież z magią powietrza, znał też Falkora, więc na pewno byłby o wiele lepszym ekspertem, niż jakich behawiorysta z kliniki weterynaryjnej, prawda? Prawda, Merlin nie miał co do tego wątpliwości.
Gdy pierwszy raz przedstawił problem Souelowi, genashi zdziwił się nieco, zamyślił długo, ważąc słowa, lecz gdy odpowiedział, Merlin uśmiechnął się z ulgą, wiedząc, że jego smok będzie w dobrych rękach, a Souel zrobi wszystko, byle mu pomóc.
Problem był specyficzny i nie dało się go rozwiązać, po prostu idąc do parku i starając się nakłonić Falkora do tego, by rozłożył skrzydła i zaczął latać. Nie, to trzeba było robić w domu, konkretnie w ogrodzie, bo tam smok miał swój mały plac zabaw i mnóstwo elementów, których dało się użyć do nauki latania. Problem był tylko taki, że w domu Merlina była reszta jego rodziny, a na tę resztę składało się aż dziewięć głośnych, czarujących sióstr. Merlin znał Souela na tyle, by wiedzieć, że młodzieniec nie przyjmie zapoznania lekko, i że tyle nowych osób, mówiących jedna przez drugą, na pewno odbije się na jego nastroju. Mimo to Souel dzielnie przyszedł, zapoznał siostry, zapoznał też rodziców Merlina i Salema, starając się zapamiętać wszystkie imiona, choć nie było to takie proste. Parę razy Souel odwiedził Merlina, został na obiedzie, pogadał trochę z dziewczynami i Merlin powoli zaczął zauważać, że chyba nie są to dla niego już takie ciężkie przejścia. Chłopak nie spodziewał się, że ktokolwiek poza jego paczką ze szkoły w ogóle wytrzyma z jego własną rodziną, a tu proszę, taka niespodzianka. Pozytywna, to musiał przyznać.
Tamtego dnia Souel miał przyjść, zerknąć na Falkora i spróbować nakłonić smoka do tego, żeby nie stresował się tyle lataniem. Czarodziej i genashi przedyskutowali mniej więcej taktykę, Merlin przygotował dla Falkora nieco przysmaków, by ten zapałał większą chęcią do całego przedsięwzięcia, a potem zostało mu już tylko czekać na Souela. Rano posiedział nieco z Falkorem, pobawili się na jego ulubionym placu zabaw, by smok zużył nieco swej dziecięcej energii i łatwiej skupił się potem na zajęciach.
— Souel dzisiaj przyjdzie — oznajmił mu Merlin, na co Falkor ożywił się wyraźnie, rozpoznając imię, poprzebierał nieco łapkami.
Smok polubił Souela, od tamtego pamiętnego spaceru, kiedy Souel stał się pierwszym prawilnie zapoznanym nieznajomym, a spokojny charakter genashiego szybko zjednał sobie smocze serce. Nic dziwnego – mimo częstego syczenia i stroszenia kolców, Falkor był małym cykorem, a w kwestii Souela to wszystko w nim mówiło „Nie jestem zagrożeniem”.
W każdym razie, Souel pojawił się o ustalonej godzinie, przywitał się z tą częścią rodziny, która akurat zalegała w domu, wymówił się z przekąsek i kanapek, mówiąc, że nie jest zmęczony i że powinni się z Merlinem od razu zająć konkretami. W sumie nie był to zły pomysł, bo Merlin nie miał pojęcia, jak im pójdzie i ile czasu zajmie im całe przedsięwzięcie. Dość jednak powiedzieć, że całość była nieco eksperymentalna i żaden z młodzieńców nie był pewien, co im ta praca w ogóle przyniesie. W najgorszym wypadku Falkor zapewne nadal by nie latał i wszystko byłoby po staremu, czyli można by powiedzieć, że nie byłoby aż tak źle. Ale Merlin wiedział, że obaj z Souelem czuliby się źle, gdyby nie udało im się za nic pomóc Falkorowi – Souel, bo by go zawiódł, Merlin zaś, bo Souel czułby się z tym źle.
Pogoda im dopisywała – słońce świeciło, ale nie za mocno, niebo było przejrzyste, niebieskie, a gdzieś nad horyzontem przebiegały pojedyncze obłoczki. Wiatr powiewał tylko tyle, by rozwiać Merlinowi grzywkę, ale na pewno nie stanowiłby problemu dla młodego lotnika, który dopiero co odkrywał w sobie zamiłowanie do lotu.
Falkor przywitał Souela melodyjnym dźwiękiem wydobywającym się ze smoczego gardła i przyjacielskim trąceniem nosem gdzieś w okolicy kolana. Smok urósł od dnia, kiedy pierwszy raz się zobaczyli – wtedy był wielkości spasłego kota i Merlin wciąż był w stanie bez wysiłku go podnieść, teraz zaś Falkor urósł do rozmiarów średniej wielkości psa i młody czarodziej co prawda nadal był w stanie go jakoś dźwignąć, ale w krzyżu go potem łupało i ramiona bolały. Gdyby Falkor postanowił na niego wskoczyć, tak samo, jak robił to, kiedy był ledwie wyklutym z jajka smoczątkiem, Merlin po prostu nakryłby się nogami, i by było po zabawie.
Sam smoczy plac zabaw przypominał taki, na jaki właściciele wyprowadzali swoje psy. Było nieco drewnianych ramp, zakręcony tunel, w którym Falkor lubił się schować, a także drapak, na którym lubił ścierać pazury i drapać się w grzbiet. I to właśnie drapaka postanowili użyć Merlin z Souelem, by oswoić Falkora z używaniem własnych skrzydeł.
— Mam przynętę i sznurek — powiedział Merlin.
Plan był taki, by wielki kawał smakołyku dla Falkora zawiesić na drapaku na tyle wysoko, by smok nie był w stanie po niego sięgnąć. Musiałby spróbować się wspiąć, ale drapak był zdecydowanie zbyt pionowy, by dało się tego dokonać używając jedynie smoczych łap i pazurów. Falkor musiałby pomóc sobie skrzydłami i Souel sądził, że coś takiego byłoby pierwszym krokiem do uczynienia ze smoka mistrza przestworzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz