Wilki, jako zwierzęta, posiadały dość dużo upierdliwych cech. Przynajmniej według Bernarda.
Była ta cała zależność od księżyca, która zawsze wychodziła na pierwszy plan. Bo chociaż media zdecydowanie przekoloryzowywały sytuację, coś jednak w tym było. Ta jedna, przeklęta noc w miesiącu, w którą Wilk darł się wniebogłosy, rwał skórę i pienił pysk, w którą Bernard nie potrafił go zagłuszyć nawet najbardziej nieznośną muzyką.
Z innych, mniej rozkrzyczanych cech była ta cała awersja do srebra. Bernarda w sumie nigdy to jakoś nie tykało, zawsze i tak bardziej bliskie było mu złoto. Mathilde mówiła, że bardziej pasuje mu do skóry. Więc srebra nie nosił.
Wilk to przede wszystkim zwierzę. W dodatku, na złość, zwierzę stadne. Wilk Bernarda jakoś nigdy tą częścią swojego bytu zbytnio się nie martwił, zbyt zaaferowany sobą. Bo Wilk od początku był zapatrzony w siebie. Gdyby mógł, pewnie wpatrywałby się w swoje odbicie dobami, bez mrugnięcia okiem. Więc przynajmniej idea życia w stadzie nie nękała Bernarda nocami. Próbował żyć w grupie, tyle razy, i co? Gówno z tego zawsze wychodziło. Po co się starać.
Wilk lubił szczerzyć zęby i ostrzyć kły, chować pazury, by tylko za chwilę błysnąć nimi w półświetle. Wilk lubił surowe mięso. Oczywiście, to wilk do cholery, wiadomo, że nie pozwoli sobie na zieloną dietę. To była jedna z tych cech, która bardziej irytowała Bernarda. Ale lepiej poddać się w tym jednym aspekcie i napchać się stekiem raz na jakiś czas, niż czekać, aż pewnego razu Wilk totalnie pęknie i zeżre pierwszego lepszego klienta Łuny. Bernard nie miał ochoty bawić się w sprzątanie czyichś zwłok albo, co gorzej, martwić się tym, jak przypadkowy kanibalizm wpłynąłby na jego stan psychiczny (najpewniej niezbyt dobrze, ale w sumie cholera wie z jego psychiką).
Mimo tych wszystkich Wilczych cech, które Bernard spokojnie mógłby nazwać nieznośnymi, była wśród nich jeszcze gorsza. Taka, przez którą Bernarda wręcz czasami szlag trafiał.
Terytorialność. Jakimś cudem Wilk był w chuj terytorialny.
Za terytorium obrał sobie Łunę (bo oczywiście, ze wszystkich miejsc musiała być to ta głupia stacja ze swoim neonem w rogaliku, oblewająca mdlącym błękitem drogę prowadzącą do Stellaire. Nie bez powodu Bernard kupił ją dość szybko po pierwszej wizycie na żywo. Mimo że niektóre jej części się rozpadały). Na szczęście nie brakowało Wilkowi tak wielu szarych komórek, żeby rzucać się na każdego przejezdnego, który postanowił zatrzymać pojazd przed Łuną. Oczywiście pieklił się, jak tylko przyszedł ktoś z pupilkiem, ale żaden z napotkanych, filiżankowych piesków nie był na tyle dużym zagrożeniem, żeby szczerzyć na nich kły (i tak zdarzyło mu się powarczeć na kilka z nich do tego stopnia, że pieski kuliły za swoimi właścicielami, którzy, zdziwieni obrotem sprawy, jak najszybciej wynosili się ze stacji. Co Wilkowi bardzo pasowało).
Może ta terytorialność najbardziej objawiała się właśnie w Łunie, bo przecież żadna osoba nie miała wejścia do jego mieszkania. A cała idea stacji benzynowej polegała na tym, że ludzie specjalnie zatrzymywali podróż, żeby wziąć oddech właśnie tam. To akurat Wilkowi zbytnio się nie podobało.
Na szczęście nie sprawiało to Bernardowi zbytnich problemów na co dzień. Narzekanie można zignorować, irytację stłumić, bo przecież Wilk nie ma o co się wkurwiać, przecież nikt nie zabierze mu Łuny. Nie ma ku temu ani jednego powodu. Więc ostatecznie, ta cała terytorialność spada na narzekanie, w ostateczności na ewentualne szczerzenie zęba czy dwóch. Nic wielkiego. Do czasu.
Ta konkretna pełnia szczególnie grała na nerwach Wilka. Już od poranka wił się, rwał z więzów, szczękał łańcuchami. Może dlatego, że Bernard (dość skutecznie) uciszył go poprzedniej pełni, wypalając całą paczkę papierosów za jednym razem i zapychając się lekami nasennymi, żeby ostatecznie paść na łóżko w połowie przywiązywania się do jego ramy (Bernard wcale nie spędził pół następnego dnia, pochylając się nad toaletą, wywracając swoje wnętrzności na lewą stronę). Wilk był podjudzony, nerwowy, podekscytowany. W tym miesiącu nie pozwoliłby sobie na zduszenie, to było wiadome od sekundy, w której Bernard tego dnia otworzył oczy. Był gotowy wyrwać się ze smyczy, jak tylko pojawiła się okazja.
W Łunie nie było lepiej. Dojechał do stacji na oparach, zaciskając szczękę przez całą podróż, bo Wilk świerzbił jego palce, podjudzał, żeby może Bernard zrobił nagły zwrot na dwupasmówce i tak o, przypadkiem, trzepnął jakiegoś przechodnia. Gryź, gryź, lej krew, drap, rwij mięśnie, tnij ścięgna.
– Zamknij mordę – syknął Bernard pod nosem. Starsza pani zbierająca resztę, która właśnie kupiła trzy jabłka (kto przychodzi na stację benzynową, żeby kupić owoce? ludzie z nierównym sufitem, to na pewno), rzuciła mu podejrzane spojrzenie. Musiał powiedzieć to głośniej niż planował. Bernard odchrząknął – Przepraszam. Tiki.
W sumie nie było to totalnym kłamstwem — wraz z pełnią wpływ Wilka na zachowanie Bernarda wzrastał podwójnie, potrójnie w sile. Wilk potrafił trącać jego mięśnie na zawołanie, męczyć je skurczem, ciąć i rwać, żeby tylko zbliżyć się do przemiany. Tiki to nie najgorszy sposób na opisanie zachowania Wilka.
Kobieta kiwnęła głową, ale mimo wszystko praktycznie wybiegła z Łuny. No cóż. Przynajmniej zapłaciła.
Bernard zwrócił wzrok na widok za oknem. Słońcu brakowało jeszcze wiele godzin do schowania się za horyzontem. Linia drzew gdzieś dalej, za drogą, podniecała Wilka jak meta na wyścigu długodystansowym. Nawet w środku sklepu, tylko z uchylonym oknem, Bernard czuł duszącą woń igliwia i mchu. Wilk siedział jak na szpilkach, czekając na wschód księżyca. Bernard zacisnął palce na blacie, wzruszył ramionami, stawy jęknęły boleśnie w pustym sklepie. Zagryzł język, dopóki nie poczuł słodkiego smaku krwi w ustach. Jeszcze tylko kilka godzin. Jak tylko zajdzie słońce, zamknie Łunę na trzy spusty i sunie w las. Jeszcze tylko kilka godzin.
Bernard rozszczelnił okno, nie będąc pewien, czy winą Wilka, czy też samego siebie. Miał wrażenie, że w Łunie było dziwnie duszno. Coś rwało, ciągnęło go na zewnątrz. Ciężki zapach mokrej ziemi, benzyny i tego przeklętego lasu wypełnił nozdrza Bernarda. Wilk zwinął się w kłębek, żeby tylko rozedrzeć szpony i kłapnąć paszczą. Teraz, tutaj, w tej chwili. Mokra sierść, krew, ślina, gleba.
– Uspokój się. Jeszcze chwila – westchnął Bernard, obserwując ulice. Od jakiegoś czasu żadne auto nie przemknęło przez asfalt, a jedynym dźwiękiem w nicości, w której zawieszona była Łuna, była stłumiona muzyka płynąca z zepsutych głośników i syk jednej z migających żarówek. Bernard powinien był ją wymienić dawno temu.
– Szlag – mruknął pod nosem, ignorując nagłe poderwanie Wilka. Zwierzę warknęło, ostrząc pazury. Intruz. Bernard tylko przewrócił oczami, kierując się w stronę zaplecza – Możesz się kurwa zamknąć?
Dopiero kiedy wyprostował plecy, poczuł zmianę w atmosferze. Wilk miał rację. Coś było nie tak.
Mięśnie stężały. Zamiast benzyny, powietrze wypełnione było teraz swędem czegoś obcego. Obcych sierści, obcych kłów. Obcego ciała. Wilk zadrżał, wyszczerzył kły, pieniąc się śliną. Po raz pierwszy od wielu lat Bernard poczuł zalążek lęku na reakcję Wilka. Ręce zadrżały mimowolnie, dłonie zacisnęły w pięści. Bernard zacisnął szczękę, zmrużonymi oczami obserwując Łunę. Cokolwiek się stanie, będzie pod kontrolą. Będzie. Pod. Kontrolą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz