Jedną z rzeczy, którą Bernard ceni w tym swoim nowym życiu, czego nigdy wcześniej nie zaznał, jest spokój. Jeszcze niedawno każdy jego dzień był jak na przyspieszeniu, ściskający za gardło, podcinający nogi w sprincie, palący płuca. Teraz, bez minutnika, który trzymał Bernarda krótko na smyczy, ciągnącego go na łeb na szyje na każde jutro, Bernard może spokojnie wziąć oddech. Odpocząć.
Oczywiście każdy kij ma dwa końce, i z tym nadzwyczajnym spokojem przyszła też nuda. Ku niczyjemu zdziwieniu, szczególnie Bernarda, Łuna nie jest często odwiedzanym miejscem. Wręcz odwrotnie, mało kto uczęszcza w okolice stacji. Można znaleźć ku temu wiele powodów. Fakt, że nie jest przy tej największej drodze prowadzącej do Stellaire, tylko jednej z mniejszych, oddalonych od wszelkich okołomiejskich budynków. Może to kwestia tego, jak cała stacja po prostu wygląda. Nie ma nazwy, tylko dwa dystrybutory i migający neon, któremu zdarza się po prostu przestać działać na parę godzin. Może dla zwykłego przyjezdnego Łuna przypomina jakieś miejsce z horroru. W sumie Bernard się nie dziwi.
Może Łuna jest po prostu przeklęta, razem z Bernardem, dlatego go do nie tak ciągnęło.
W każdym razie Łuna jest pusta. Była od jakiegoś czasu, od kiedy grupka ewidentnie nieletnich nastolatków próbowała namówić Bernarda na sprzedanie sześciopaku piwa bez dowodów. Wyrzucił ich na zbity pysk prawie dosłownym kopniakiem. Na szczęście Wilk wstał w tej sytuacji po jego stronie, choć prawdopodobnie z innymi intencjami. Dobre czy złe ostatecznie nie mają znaczenia, ważne, że Wilk nie szczerzy jadowitego uśmiechu na trucie nieletnich.
Bernard ma zmęczony wzrok, wyczuwa to nawet w ledwo widocznym odbiciu okna. Kolejny dzień z rzędu zadaje sobie pytanie, po chuja kupił rozpadającą się stację benzynową. Kiedyś był praktycznie w samym centrum uwagi ciężkomuzycznego półświatka, łasił się do reflektorów, łykał brawa, jak cyrkowiec łyka ogień. A teraz? Zamknięty we własnym więzieniu, które sam sobie zbudował, cegła po cegle, psia jego mać.
Kiedyś śnił i marzył o spokoju, a teraz, choć zasmakował go całkiem niedawno, już ma na ten cały śnięty spokój reakcje wręcz alergiczną.
Palce świerzbią go, żeby zrobić coś, cokolwiek. Jakiś bardzo zły, drobniutki głosik szepcze mu o gitarze, jakby gdzieś w głębi duszy każdej pełni nie wył żałośnie do srebrnego krążka, który tak bardzo przypomina startą do nieużytku kostkę gitarową. Jakby wciąż nie kopał się każdej nocy za każdy popełniony w życiu błąd, efektem motyla spychającym go z drogi sławy i szczęścia. A skrzydła trzyma, oczywiście, w szponiastym uścisku, Wilk. Bo kto inny?
Bernard zagryza wargę, wraca do wpychania kolejnych butelek piwa w lodówkę. Czemu w ogóle normą jest sprzedawanie alkoholu na stacjach benzynowych? Autostrada do Stellaire to chyba najgorsze miejsce, w którym można się zdecydować na łyk alkoholu. Mięśnie tężeją mu się mimowolnie, szczęka zaciska się, chociaż sam Bernard nie smakował piwa od wielu lat.
Palce wciąż świerzbią, więc Bernard zaciska dłoń na paczce w kieszeni. Miał zrobić sobie przerwę później, ale trudno. I tak nikogo nie ma.
Powietrze jest rześkie, ostre. Zima nie wybacza, szczególnie po zmroku, pokrywając wszystko i wszystkich warstwą szronu. Bernard zaciska palce, żeby je rozprostować. Ma wrażenie, że słyszy, jak naskórek pęka pod napięciem. Może powinien zacząć nosić rękawiczki. Już wyciąga zapalniczkę z kieszeni, obserwując, jak jego oddech tworzy kłęby, jakby już jakiś czas temu zdążył zapalić, kiedy w oddali wybrzmiewa huk. Potężne łupnięcie. Wilczy nos wyczuwa swąd spalenizny, zmieloną glebę, przepalone tryby i trybiki. Komuś padła maszyneria. Ale dźwięk nie doszedł z ulicy i wcale nie brzmiał, jakby jakiemuś samochodowi padł akumulator. Bardziej, jakby coś spierdoliło się ze sporej wysokości. Przeklęci czarodzieje i ich miotły.
W ich małej mieścinie (i okolicznych) nie było dużo czarodziejów, a jeszcze mniej tych, którzy faktycznie latali na miotłach. Morskie wiatry, ich zasolenie, prędkość, i niechęć do statyczności nie były najlepszymi warunkami do szybowania w powietrzu. Takiego prawdziwie zapchanego nieba Bernard doświadczył, dopiero kiedy trafił do stolicy. I tak Luminaria w żadnym stopniu nie równa się z tym, jak wygląda Stellaire. Owszem, aut jest więcej, bo procentowo, mniejsza liczba ludzi (i nieludzi) potrafi latać, ale sklepienie w Novendii, pełne śmigających niczym komety mioteł jest jednak czymś innym. Nie tylko smog przeszkadza w oglądaniu gwiazd w mieście. Może dlatego, mimo tej całej nudy, Bernard ceni sobie wieczory w Łunie.
Bernard zakasuje rękawy jakimś dziwnie automatycznym ruchem i prawie rusza w stronę dymiącego się nieopodal krzaku, kiedy coś zalewa jego mięśnie gorącym metalem. Może rtęcią.
W sumie po co?, odzywa się w głowie głos, całkiem niepodobny do Wilka. Bardziej brzmiący jak Bernard. Sam nie wie, czy to lepiej, czy gorzej.
Cholera wie, czy faktycznie ktoś spierniczył się z miotły. Może to jakieś spłoszone zwierzę stanęło łeb w łeb z reflektorami pierwszego lepszego auta, i w ostatniej chwili zrobiło niezręczny unik z ulicy. To nie byłby pierwszy raz, jelenie w tej okolicy są naprawdę głupie, i udało się Bernardowi to doświadczyć na własnej skórze.
Poza tym mamula uczyła, żeby nie wtykać nosa w nie swoje sprawy (mamula nic nie uczyła. Ale w głowie zabrzmiało mu to nieco składniej, niż przyznanie, że robi sobie za ojca i matkę dawno po tym, jak ich potrzebuje). Pięści i szczęki zaciskają się równomiernie, w nierówny rytm telepiącego serca.
Bernard bije się chwilę z decyzją, wbijając wzrok w starą lampę uliczną, chwiejącą się z metalicznym jękiem na wietrze. Zagryza policzek od środka tak mocno, że przez chwile traci w nim czucie. Jeszcze chwila, i pewnie oderwałby kawał mięsa. Już odwraca się na pięcie, żeby bez słowa wrócić do Łuny, kiedy gdzieś ze środka odzywa się chroboczący pomruk. Wilk.
Tak, syczy, pieniąc ślinę, odejdź. W tym jesteśmy zgodni. Jesteśmy jednością. Po co pomagać innym, gdy mamy siebie.
Bernard zagryza język. O, co to, to nie. Jeżeli ma poświęcić swój spokój i izolację od ludzi, żeby tylko stanąć na ogonie, zrobić na złość Wilkowi, z chęcią rozpocząłby pogo w najbliższym spożywczaku. Przy tym zobaczenie, czy faktycznie ktoś przypadkiem nie potrzebuje pomocnej dłoni, to pestka.
– Okej – bierze oddech, marszczy brwi, i rusza w stronę dymu.
Za dwoma lampami, kilka stóp przed potarganym krzakiem, jest głęboka szrama w asfalcie. Bruzda ciągnie prostą linię, rozszarpane kamyki tworzą wokół wyżłobienia aureolę. Coś porządnie zaryło w drogę, ale nie skruszyło przy tym połowy kości – przynajmniej to sugerował brak krwi. Albo innej substancji, która powinna być wewnątrz człowieka, a nie… na zewnątrz. Bernard ciągnie wzrokiem dalej, w krzaki. Większość gałęzi, wcześniej składających się na całkiem symetryczny krzew, została połamana, skruszona na kawałki. Ktoś, coś, zaliczyło potężną glebę. Zza krzaków odzywa się cichy, urwany jęk. Okej, ktoś.
– Hej – rzuca próbnie Bernard, ale jego głos jest na tyle zdrapany nieużytkiem, że musi odchrząknąć. Rozgarnia krzaki szerokim ruchem, ignorując przecinające skórę roślinne pędy – Halo?
Faktycznie, na trawie za krzakiem, przed pojedynczymi drzewami tworzącymi pierwszą, nieśmiałą linię okolicznego zagajnika, leży ktoś. I coś. A raczej, fragmenty czegoś. Czegoś, co prawdopodobnie było (niedawno) całkiem porządną miotłą. Nie to, że roztrzaskała się na kawałki, ale na pewno nie powinna wyglądać tak, jak wygląda teraz. Za nią, z liśćmi i gałązkami odznaczającymi się na jasnej czuprynie, leży jej prawdopodobny właściciel. Bernard mimowolnie zaciska szczękę, skądś kojarzy twarz mężczyzny. Trochę przez mgłę, sam nie wie skąd. Ale kojarzy. A to z reguły nie wróży nic dobrego.
Mężczyzna mruży oczy na Bernarda, prawdopodobnie wciąż rozkojarzony upadkiem. Cholera wie, czy nie ma jakiegoś wstrząsu, czy czego innego. Bernik z chęcią po prostu spierdoliłby bez słowa, znowu, znane osoby to nic dobrego, ale przypomina mu się Wilk, jego szczęście z monotonnej izolacji, z ignorowania potrzeby rosnącej gdzieś z wnętrza, z czasu, kiedy Bernard był faktycznie dobrym człowiekiem, żeby pomóc.
Więc zamiast uciekania, Bernard wyciąga rękę. I odchrząkuje.
Miotła w tym samym czasie wydaje z siebie syknięcie i chrobot maszynerii, puszcza wiązkę dymu. O. Element zaczepienia. Miotła to też maszyna, tak? W jakimś tam stopniu.
Zamiast podawać mężczyźnie dłoń, Bernard przesuwa ją, żeby wskazać na miotłę.
– Pomóc – czuje się jak jakiś jaskiniowiec, nie mogąc sklecić pół sensownego zdania, ale niebieskie oczy wertują go, jakby był najciekawszą nowelą świata. A Bernard nigdy nie czuł się zbyt komfortowo z kontaktem wzrokowym – mogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz