Wszyscy gracze zasiedli do niskiego stolika, poza starą właścicielką ryokanu, która udała się do pomieszczenia obok. Ach, i poza Raounem, który niezauważalnie zakradał się za nią. Zapuścił żurawia przez ramię kobiety, dokładnie obserwując, jak przygotowywała kadzidła.
Plan Bashara w praktyce był banalnie prosty. Demon zajmował się wszystkimi, nazwijmy to, formalnościami, bóg zaś musiał jedynie śledzić poczynania prowadzącej gry, żeby potem mało sprawiedliwie podpowiadać towarzyszowi. Nic trudniejszego. Dobrze, że lisy były niewrażliwe na niematerialnych, tak samo, jak ten jeden gracz, nienależący do żadnej rasy, którą Raoun mógł rozpoznać. Dla bezpieczeństwa Bóg Spirytyzmu zrobił mały test i spróbował zaskoczyć średniego wieku mężczyznę, przy okazji też pozostałych, lecz nikt nie zareagował ani odrobinę.
Mimo to następnym razem nie powie o tym, co robi. W sensie odnosząc się do swojego małego eksperymentu w jadalni. Bashar zrobił z tego niepotrzebnie wielką sprawę. Przecież sam był demonem! Raoun tylko w przenośni zapalił zapałkę, a to, że tamci śmiertelnicy użyli jej do podpalenia, to już nie jego wina! Tak samo jego winą nie było to, że ludzie mieli tak słabą głowę, a wcale nie ograniczali ilości spożywanego alkoholu! Ach, ten Bashar, dziwny z niego demon... Dobrze, że się nie ostały żadne źródła o tym, co Raoun robił czterysta lat temu, bo wtedy lekarz tylko zrobiłby z tego dramę. A przynajmniej bóg miał nadzieję, że nic nie przetrwało, ponieważ sam nie znalazł. A nawet, jeśli, to Bashar nie miał prawa o to się czepiać! Zapewne o wiele gorsze rzeczy zrobił, gitko jeden!
Pierwsza runda przebiegła dość sprawnie. Raoun zobaczył działanie tej gry, której nazwy nie zapamiętał, w praktyce, chwilę zastanawiał się, jak w sumie pachniały te kadzidła i jak mocne były, ale nie sprawdził tego, wiedząc, że opętanie kogokolwiek teraz nie było opcją. Pokręcił się po pokoju, ostrożnie posprawdzał, co mógł dotknąć (czyli na co powinien uważać), na boku rzucając Basharowi poprawne odpowiedzi. Lekarz minimalnie przytaknął, nakreślił pędzlem na cienkiej kartce kilka pionowych linii, połączył ze sobą drugą oraz piątą.
Stara lisica zebrała kartki od graczy, zmierzyła je dokładnie wzrokiem.
— Dobry początek, wszyscy poprawnie zgadli. — Uśmiechnęła się lekko.
Na osobnej kartce zapisała każdemu po punkcie, a następnie zniknęła w pomieszczeniu obok, żeby przygotować następne kadzidła.
Kolejne trzy rundy wyglądały niemal tak samo. Nic specjalnego. Wszyscy kulturalnie się do siebie uśmiechali, jakby wcale nie rywalizowali, jakby zamiast gry popijali zieloną herbatkę z domowej uprawy. Raoun powoli zaczynał się nudzić. Plan? Dobry. Wykonanie? Dupy nie urywało. Już chyba wolałby misję rodem z filmów o tajnych agentach: zakraść się do lochów, wypuścić więzionych, być może walczyć ze stróżującym oni, te sprawy.
Ale nie tracił czujności, zwłaszcza kiedy w trakcie trwania przygotowań do piątej rundy dostrzegł coś interesującego.
Gracze dostali kadzidła, zaczęli po kolei je sprawdzać. Bashar nachylił się nieco nad stołem, badał wszystkie zapachy. Zmarszczył brwi, ukradkiem popatrzył na stojącego po drugiej stronie stolika Raouna, który akurat oglądał widoki za oknem.
Czując na sobie wzrok (czując?), bóg pokiwał głową, a następnie rzekł:
— Wszystkie są takie same.
Bashar znów spojrzał na kadzidła. Bez słowa zaczął coś kreślić na kartce.
Kolejna runda dobiegła końca. Właścicielka ryokanu zebrała kartki, zlustrowała je dokładnie.
— Widzę, że mają państwo rzeczywiście czujne zmysły — oznajmiła z uśmiechem. — I tym razem wszyscy poprawnie zgadli. Po punkcie dla każdego. — Dorysowała linie każdemu, powstały dość charakterystyczne znaczki; czyli tak Tenjitsuńczycy liczyli na papierze.
Słysząc te słowa, Raoun uniósł jedną brew. Wszyscy udzielili poprawnej odpowiedzi? Normalnie przynajmniej jedna osoba powinna popełnić błąd z czystego stresu, obaw, bo to przecież podejrzane, że wszystko tak samo pachnie. Ale nie, każdy odpowiedział tak samo, dobrze, i Bashar, który otrzymał boską pomoc (heh), i pozostali gracze.
Istniała jedna opcja: podstawka.
Czyli tu tkwił haczyk. Oczywiście, że lisica nie mogła przyprowadzić zwyczajnych, niewinnych, jak to nazwała, „amatorów tradycyjnych gier”. Pewnie dobrze wiedzieli, po co tu siedzieli, a dodatkowo znali plany prowadzącej. Rundy musiały być z góry ustalone. Ach, te lisy cholerne!
Następna runda, na powrót zwykła, choć ponoć kadzidła miały stosunkowo zbliżone do siebie zapachy. Gracze zbadali wonie, Bashar dostał odpowiedzi od boga. Raoun zapuścił żurawia przez ramię jednej z kobiet, która już zaczęła kreślić pionowe linie diagramu.
— Ach, w ten sposób to wieczność nam zajmie gra — mruknął do siebie.
Nie zwlekając ani dłużej, opętał śmiertelniczkę. Udał, że jeszcze raz wącha najbliższe kadzidełko, następnie coś nakreślił na kartce.
Bashar miał wygrać, a jak tak dalej to będzie wyglądało, to skończy się na żałosnym remisie, z którego nie będzie można nic wyciągnąć. Jak bóg znał życie, gdy lekarz poprosi o dogrywkę, stara odpowie, że och, jak ten czas szybko leci, nim się człowiek obejrzy, już jest późno, a ona jest właścicielką, to ma tyle pracy, oj, może innym razem, panie doktorze, bum, i tyle było z targów. Raoun musiał wkroczyć do akcji, nie było innej opcji.
Nie wiedział, czy to ta runda była skrzywiona, czy inny grzyb, ale z tych kadzideł waliło równo, w dodatku wszystko pachniało tak samo. Nie znaczyło to, że miał beznadziejny węch. To laska, którą opętywał, miała. Z własnym zmysłem powonienia to ona na pewno nie była w stanie odgadnąć, co było identyczne, a co się wyróżniało, więc potwierdzone zostało oszustwo. Ha, próbowali oszukiwać? Przeciwko nim? Nie wiedzieli, z kim zadzierali!
Przywołał na twarz profesjonalny uśmiech, gdy oddawał kartkę prowadzącej. Lisica zebrała od wszystkich diagramy, chwilę na nie patrzyła.
— Och, niestety pani w kwiecistym kimono się pomyliła — oznajmiła.
Kobieta zamrugała parę razy, odrobinę zagubionym wzrokiem popatrzyła na właścicielkę.
— Naprawdę? — spytała niepewnie.
— Tak. Ale wierzę, że w następnej rundzie pójdzie lepiej.
— Sorry, laska, spróbuj szczęścia znowu — rzucił stojący za nią Raoun.
Siódma runda (ile ich jeszcze?): wydarzyła się kolejna interesująca rzecz. Bashar sprawdził zapachy kadzideł, rozpoczął kreślenie diagramu, lecz przed połączeniem jakichkolwiek linii postanowił poczekać na podpowiedź.
— Tylko jeden i trzy są takie same.
Usłyszawszy te słowa, uniósł brew, ukradkiem posłał Raounowi pytające spojrzenie.
— Do czwórki dała odrobinę jakiegoś olejku czy co to tam było — wytłumaczył krótko bóg.
Lisica była szczwana, ponieważ przygotowała trzy takie same kadzidła, lecz niespodziewanie do jednego dodała coś innego. Zapewne zmiana zapachu była minimalna, być może nawet niewyczuwalna, ale jeśli Bashar nie zgadnie, wina będzie tylko po jego stronie, już lisy o to zadbają.
Bóg uznał, że do tej rundy również kogoś opęta – padło na mężczyznę. Popatrzył na jego diagram, połączył ze sobą pierwszą, trzecią i czwartą linię, powstrzymał uśmiech. Oddał kartkę, opuścił ciało.
Czas mijał, graczom szło dobrze, z wyjątkiem Bashara, któremu szło idealnie; do tego stopnia, że lisica chyba postanowiła dodać parę nowych rund, ponieważ od pewnego momentu zaczęła błądzić po drugim pomieszczeniu, dumając nad nowymi kombinacjami zapachów. Raoun wyczytał z ruchów ciała, że kończyły się jej pomysły. Lecz nieważne, jak bardzo próbowała, nie mogła przechytrzyć lekarza. I boga.
Teraz już nie dało się ukryć, że Bashar wygrywał. Nieznający poprawnych odpowiedzi gracze pokazali, że ostatecznie sami nie potrafili zbyt wiele zdziałać.
Prowadząca wzięła do rąk kartki: już nawet nie patrzyła na pozostałych, tylko skupiła się na tej Bashara. Przyglądała jej się tak z dobrą chwilę w milczeniu. W końcu wzięła głęboki wdech.
— Ma pan naprawdę wspaniały zmysł powonienia — przyznała. — Jestem pod wrażeniem. Wygrywa pan — te słowa wypowiedziała z minimalną niechęcią, próbując ją ukryć za maską uśmiechniętej buzi.
Bashar pokiwał głową. Wstał, wykonał ukłon.
— Dziękuję za wspaniałą rozgrywkę. A skoro mówimy o wygranej...
— Ty to znasz się na gadce, Bashar.
Nieznajomo wyglądający demonowi Senkawańczyk dosiadł się do niego w basenie. Zanurzył się po szyję w wodzie, wydał z siebie przyjemne westchnięcie. Z pozoru normalne źrenice na moment błysnęły bielą.
Na wieczór znów postanowili wstąpić do o-furo, odprężyć się w gorących źródłach. Cóż, w końcu to była jedna z największych atrakcji ryokanu, nie mogli spędzić tu parę nocy i tylko raz się pokąpać w ciepłej wodzie. A do tego mieli powód, ponieważ udało im się ograć lisy. Bashar tak nagadał lisicy, pochwalił się swoją szeroką wiedzą na temat Senkawy (Raoun dałby sobie rękę uciąć, że demon kiedyś tu żył), aż w końcu właścicielka ryokanu totalnie mu uległa. Co prawda, poprosiła o regularne wieczorki przy grach, dopóki gość nie będzie opuszczał hotelu oraz przetestowała jego zdolności w innej grze, ale Bashar sobie poradził, w dodatku sprawnie oszukiwał, bo pomagał mu niematerialny bóg. Ale tego to już nikt inny nie musiał wiedzieć, niech demon przez chwilę się kąpie w podziwie innych.
Mniejsza. Śmiertelnicy zostali uwolnieni z lochów, mogli wrócić do swoich niewinnych wakacji, hip, hip, hura.
— Potrafisz tak manewrować słowami, żeby przekonać ludzi do wszystkiego — ciągnął dalej. — Zakładam, że pewnie umiałbyś komuś wmówić, że serce znajduje się prawej stronie klatki piersiowej.
Bashar zaśmiał się cicho pod nosem na ten komentarz.
— Trzeba sobie jakoś radzić w życiu — odparł. — Oraz sytuacjach, kiedy pewien bóg wpadnie na głupi pomysł.
Posłał dość wymowne spojrzenie Raounowi, na co tamten bez namysłu go ochlapał wodą.
— E, po prostu ze złej perspektywy na to spojrzałeś — powiedział lekko bóg. — Patrz, gdybyśmy nic nie zrobili, to śmiertelnicy dostaliby swoją karę, a lisy miałyby dodatkowe pary rąk do pracy, w końcu zajmowanie się takim ryokanem to nic łatwego. Powiedziałbym, że to by była win-win sytuacja.
— Za co dostaliby karę? Za twoje występki?
— Za bycie skorumpowanymi glinami.
Cisza.
— Tego to mi nie powiedziałeś.
— Nie pytałeś.
Prawda była taka, że Raoun nie wybrał byle jakich królików doświadczalnych do swojego eksperymentu. Wiedział, że nie powinien testować na pierwszych lepszych, niewinnych śmiertelnikach, bo raz już dostał po łapach za swoje wybryki, więc zaczął podsłuchiwać rozmów zebranych w jadalni, by sprawdzić, czy ktokolwiek się nada. I kiedy myślał, że skończy po prostu na zajadaniu się rybą fugu, usłyszał kilka słówek z ust już wstawionego członka obserwowanej w łaźni grupki, który przypadkiem wyjawił, że odpoczywali za pieniądze jakiegoś kongresmana, a na domiar tego wszystkiego został uciszony przez swojego kumpla słowami, że niektórzy tu wiedzieli, że byli glinami. Ojoj.
Wpadli.
Raoun zamierzał powiedzieć o tym Basharowi, lecz na początku demon nie dał mu, a potem, jak już się podzielił swoim pomysłem, bóg jakoś tak zapomniał. Na koniec uznał, że do uwolnienia biednych śmiertelników nie odezwie się w tej kwestii, bo potem lekarz znowu będzie marudził albo wygłosi tę swoją antydemoniczną mądrość, że źli czy nie, ci ludzie nie powinni trafić w pazury lisów, bla, bla, bla.
Bóg po prostu lubił być złośliwy.
— Nie martw się, po drodze zajrzymy na komisariat i zostawimy im prezent. — Poklepał Bashara po plecach. — Przemyciłem do twojej torby telefon na kartę jednego z tych glin. Klapkowy, wygląda dokładnie jak te z filmów!
Tamten mierzył go wzrokiem, przez dobrą chwilę się nie odzywał, jakby nad czymś się zastanawiając. W końcu zapytał:
— Po co to robisz?
— Rekompensata za „głupi” pomysł? — Wzruszył ramionami.
Wyskoczył z ciała Senkawańczyka, po czym wyszedł z basenu i udał się w tylko sobie znanym kierunku. Uwolniony z opętania mężczyzna zamrugał parę razy, spojrzał na siedzącego obok niego Bashara. Zmierzył uważnie wzrokiem, nie ukrywając na twarzy pewnego zaskoczenia zmieszanego z zakłopotaniem. Wykonał niezręczny, delikatny ukłon, odsunął się od lekarza.
Poranek był słoneczny i przyjemny, kiedy półtora lekarza wpierw telepało się przez pociągowe przesiadki, a potem próbowało przetrwać te wszystkie upierdliwe formalności portalowiska. Tak, ich wycieczka już się chyliła ku końcowi. Zdołali odwiedzić to całe muzeum tkanin, do którego chciał iść Bashar, najedli się jeszcze trochę dobrego jedzenia i popływali w uzdrawiających wodach jednego z senkawańskich jezior. Nawet poznali innego obcokrajowca, który uporczywie ich namawiał do zwiedzenia Altan Pingyuan, lecz panowie uprzejmie podziękowali. Choć kto wie, może pewnego dnia i tam zajrzą?
— Dalej się zastanawiam, co by się stało, jakbym w którejś z tych kratek zaznaczył „tak” — rzucił opętujący jakiegoś śmiertelnika Raoun.
Z cichym westchnięciem zaczął przepisywać numer paszportu w odpowiednie kratki.
— Chcesz na sam koniec jeszcze jeden problem wywołać? — zapytał siedzący obok niego Bashar. — Myślę, że ten śmiertelnik nie jest tak niewinny, jak tamci skorumpowani policjanci. Czy o czymś nie wiem, dlatego go opętujesz?
— Normalnie nie uwierzysz, ale ten koleś też mi płaci, żebym go bezpiecznie przeniósł przez portal. — Przyjrzał się dokładnie podpisowi na paszporcie, parę razy przećwiczył go na pustej kartce w podręcznym notesie, po czym złożył idealnie taki sam w formularzu. — Teraz przynajmniej już wiem, że za te inne bajery leci dodatkowa kaska.
Ostatnie dni w lisim ryokanie spędzili spokojnie. Raoun więcej niczego „głupiego” nie próbował, oddając się w pełni relaksowi i odpoczynkowi. Niematerialny. Relaksowi. I odpoczynkowi. Ale opętywał zawsze pod okiem Bashara, więc ten nie musiał się martwić. O coś. O co? Nawet bogowie nie wiedzieli. W każdym razie wypoczęli, wybawili się, pochwalili całą obsługę, więc opuścili ryokan ze szczęściem na ustach oraz smakołykami na drogę, a właścicielka powiedziała, że doktor Karim jest tu zawsze mile widziany.
Raoun uśmiechnął się lekko pod nosem, wprawnym ruchem odłożył długopis na stojaczek. Popatrzył na kartkę lekarza, który również już kończył.
— Więcej osób wie o twoim biznesie, niż mi się wydawało — stwierdził demon.
— Trzeba się promować, nie? — odparł lekko Raoun.
Pospiesznie szukał kogoś, kto się będzie bał portalu, a gdy z odrobiną szczęścia i przychylnością koleżanki, Tesdin, znalazł młodo wyglądającego bidulka, który po raz pierwszy miał przejść do innego odłamka i prawie przez to robił w gacie, nie zwlekał ani chwili. Poprzez prostą sztuczkę, której użył raz na pewnym szamanie, zapoznał śmiertelnika ze swoim biznesem i, ha, szybko zaskarbił sobie jego serce! Ach, gdyby młodzik wiedział, że otrzymał pomoc od samego boga!
Pracownik w mundurze zmierzył wzrokiem formularze dwójki podróżników; nie znalazł żadnych podejrzanych odpowiedzi (ale serio, który szanujący się przestępca odpowiadał szczerze, że przewoził nielegalne rzeczy albo szykował zamach?), więc w ruch poszły pieczątki. Panowie zostali puszczeni dalej, a Raoun sobie obiecał, że kiedyś, pewnego dnia specjalnie pójdzie na jakiekolwiek portalowisko tylko i wyłącznie po to, żeby na kartce specjalnie oznajmić: „Tak, mam mocne postanowienie dokonania zamachu”. Domyślał się, że wtedy zewsząd otoczą go, znaczy się opętanego śmiertelnika, uzbrojeni mundurowi, ale ten system wydawał mu się tak absurdalny, że musiał, po prostu musiał to zobaczyć.
Ruszyli wielkim korytarzem, już widzieli czekającą na nich nieprzezroczystą taflę portalu. Raoun zmierzył ją wzrokiem, wziął nieco głębszy wdech.
— Ach, pomyśleć, że już wracamy! — zawołał. — Ale szybko zleciało! Takie wakacje to jednak pożeracz czasu.
— Przynajmniej dużo zwiedziliśmy — odpowiedział Bashar; w dłoni trzymał niedużą książkę o tkaninach, którą kupił w muzealnym sklepiku.
— To prawda. — Pokiwał głową. — Na tyle dużo, że zatęskniłem trochę za szpitalem, wiesz?
Słysząc te słowa, lekarz spojrzał na niego. Uniósł jedną brew.
— Ty? Zatęskniłeś za szpitalem?
— Trochę — podkreślił. — Nie na tyle, żeby spędzić następny tydzień na nocnych dyżurach, więc nie licz wtedy na mnie.
W odpowiedzi demon cicho parsknął.
Bez jakiegokolwiek problemu przeszli przez portal. Nie zwalniając tempa, szli dalej korytarzem; gdy wyszli na wielką salę portalowiska, powitał ich na tabliczkach znajomy novendyjski. Nareszcie, ile można patrzeć na te wszystkie ideogramy? Jak ci Senkawanie wytrzymywali z taką ilością znaków, tego Raoun nie pojmował. Po co sobie tak utrudniać, nie mogli jakiegoś łatwiejszego pisma sobie załatwić, jak to na przykład zrobili ich sąsiedzi, Yeongsanie? Oni kiedyś mieli mądrego króla, który wprowadził hangul (czy jak to się tam nazywało) i nie tylko ułatwił życie mieszkańcom, ale też zmniejszył odsetek analfabetyzmu. Dało się? Dało się.
Nie wiedząc, gdzie od tego momentu zamierzał iść opętany śmiertelnik, Raoun wyskoczył z jego ciała. Za usługę Wspierającego Ducha zapłacono z góry, więc mógł go już zostawić w spokoju. Podkradł tylko stylową kurtkę, a następnie dogonił Bashara, który zmierzał w stronę dworca autobusowego. Dobrze, że autobusy do Stellaire często jeździły.
Podróż do stolicy minęła im szybko, dodatkowo wspominali sobie przygody w Senkawie – Bashar sprytnie włożył do uszu słuchawki, więc inni myśleli, że po prostu z kimś przez telefon rozmawiał. W dobrych czasach przyszło im się znać. Jakby to było, niech już będzie, te czterysta lat temu, to (z pominięciem nastawienia Boga Spirytyzmu do Riftreach w tamtych czasach) demonowi ciężko by było ukryć rozmowy z niematerialnym bytem... Ej, nie, chwila, przecież wtedy Raoun miał ciało! Pramatko, już zapomniał...
Wysiedli na dworcu w Stellaire, Bashar już się zaczął rozglądać za miejskim autobusem w stronę jego domu. Raoun popatrzył gdzieś, pokiwał głową.
— Wiesz, co, tutaj nasze drogi się rozejdą — uznał.
Lekarz odwrócił głowę, zmierzył go wzrokiem.
— Nie mów, że się zmęczyłeś — rzekł.
— Oj, patrz, jaki zmęczony jestem, normalnie konam! — Teatralnie starł wyimaginowany pot z czoła. — A tak serio, to przypomniałem sobie, że w pobliżu jest taka jedna knajpa, a ja zatęskniłem za tradycyjną, novendyjską kuchnią.
Tamten cicho prychnął.
— Niby nie masz ciała, a wydajesz się wiecznie nienajedzony.
— Tu chodzi o możliwości, Bashar, nie zrozumiesz.
Demon na to nie odpowiedział, jedynie pokręcił lekko głową. Wyciągnął swoją komórkę, sprawdził godzinę, popatrzył na odjazdy z przystanku, na który dotarli.
— Akurat będę miał sporo czasu, żeby odpocząć — stwierdził.
— Tak, odpoczywaj, póki możesz. — Raoun uśmiechnął się do niego łobuzersko. — A, i nie wyrzucaj mojej gry, jasne? Przyjdę po nią.
Lekarz spojrzał przelotnie na swoją torbę, w której spoczywała zakupiona w Hydroverse gra.
— Specjalnie będziesz opętywał, żeby grać?
— A jak! — Podparł się rękami na biodrach. — Nie po to ją sobie kupiłem, żeby stała na półce. Zaniosę grę do kumpla, a jak będę miał ochotę, to opętam sąsiada i sobie pogram. Nic trudnego.
— Wygodnie.
Chwilę jeszcze stali, dopóki nie przyjechał autobus. Pojazd delikatnie się przechylił w stronę przystanku, rozsunął swoje drzwi: wypluł z siebie część pasażerów, a potem zaprosił tych czekających. Bashar poprawił chwyt na swojej walizce, już miał wchodzić, gdy Raoun rzucił do niego:
— To co, to widzimy się w szpitalu. Oczekuj mnie w swoim gabinecie: muszę opowiedzieć pani Kościowskiej o tym, jak świetnie się bawiliśmy w Senkawie! — Skrzyżował ręce na piersi, uśmiechnął się szeroko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz