Słyszał wyraźnie walenie własnego serca, mieszało się ono z ciężkim oddechem Valeriusa, w którym Vi doszukiwał się wszelkich grożących życiu nieprawidłowości. Lecz dobry słuch miał i młodszy z braci, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo Virgil się przejął, choć wystarczyło spojrzeć na jego twarz, uparcie starającą się ukryć zmartwienie i prawie całkowicie w tych staraniach przegrywającą. Val znów uśmiechnął się słabo, złapał dłoń rzeźbiarza, Vi odpowiedział westchnieniem, zmęczonym, jakby od telefonu brata minęły długie godziny spędzone w stresie, nie niecałe pół. Wyprostował się, przygarnął Valeriusa do siebie, ten objął go wciąż drżącymi rękoma w pasie.
— Szczeniaku… — mruknął Virgil, mierzwiąc włosy brata. Grzywkę miał wilgotną od potu.
— Nie lubię, jak do mnie tak mówisz — odparł Val głosem zniekształconym nieco przez przyciskanie policzka do kurtki starszego wilkołaka.
— Cicho siedź.
Buty Seymoura zaszurały cichutko o podłogę, Vi zerknął przez ramię. Zauważył, że czarodziej ustawił się bokiem do nich, dając dwójce braci nieco prywatności, a jednocześnie będąc stale w zasięgu, gdyby coś miało się wydarzyć. Metaliczne spojrzenie przeskoczyło z góry na dół po mężczyźnie, bezwiednie okrywając się wdzięcznością, pod którą nieśmiało jawiło się coś jeszcze – miękkość, łagodne uczucie wywołane zachowaniem Seymoura.
Zanim jeszcze Valerius się rozłączył, on już biegł myślami w stronę kancelarii, przelatując szybko w głowie przez wszystkie znane mu rozkłady wieczornych autobusów, które najszybciej spod domu Dantego mogłyby go tam zabrać. Skupiał się na tym, jak samotnie rozwiązać tę sprawę w najkrótszym czasie, lecz część jego umysłu, ta nadal obecna przy barierce, bawiąca się świetnie z Seymourem i nim właśnie zajęta, podpowiadała, że gdy tylko czarodziej dowie się o jego problemie, zdecyduje się mu pomóc. Nie powinien był tworzyć takich założeń, jakkolwiek wątpliwych, mimowolnie obarczać kogoś swoimi problemami, ale jeśli zdążył zauważyć coś w Seymourze, zerknąć nieco na jego prywatną stronę, nie tę znaną mu z plakatów, to jego troskliwość zdecydowanie przyciągnęła uwagę Vi. Były to drobne gesty, prawdopodobnie pozbawione głębszego znaczenia, sprawnie jednak tworzyły w wilczej głowie obraz człowieka, który nie przeszedłby obojętnie obok potrzebującego Valeriusa i zmartwionego starszego brata. Dusza gdzieś w głębi zapulsowała ciepłym, przyjemnym blaskiem, gdy przewidywania podświadomości się sprawdziły.
Wzrok przesunął się na tatuaże, z magią spokojnie przepływającą przez szafirowe wzory wyryte w skórze.
Były zachwycające same w sobie, jednak nigdy wcześniej Virgil nie widział, żeby świeciły tak mocno, żywo, lecz wydawało się to dla nich tak naturalne, to działanie zgodnie ze swoim powołaniem, a do Vi powoli docierało, że ta szafirowa poświata nieustannie otulająca Seymoura była niczym w porównaniu z tym, co za moc i światło naprawdę kryły się w jego ramionach. Jak na osobę, która jest… była czarodziejem, gitarzysta praktycznie nie korzystał ze swoich zdolności, nie licząc latania na miotle. Virgil mógł jeszcze zrozumieć awersję do tworzenia skomplikowanych dzieł, ale muzyk nie używał nawet prostej lewitacji na przedmiotach. Tymczasem jedna kryzysowa sytuacja wystarczyła, aby te szafirowe tatuaże rozgorzały silną łuną, chyba w mniej niż minutę pokonując zabezpieczenia kancelarii. Owszem, Seymour opowiadał mu o planach ojca, o golemach oraz tworzeniu artefaktów, wszystkim tym, do czego był przyuczany przez lata, lecz zobaczenie w akcji jego magii było czymś zupełnie innym oraz zachwycającym. Vi pozwolił sobie na przelotną myśl, że w tym intensywnym, szafirowym blasku lśniących tatuaży Seymour wyglądał po prostu pięknie, z błękitnym światłem barwiącym jasne włosy i wyostrzającym krawędzie szlachetności w rysach twarzy
Muzyk wyczuł chyba wilcze oczy na sobie, zerknął w bok, łącząc tym samym oba spojrzenia. Uśmiechnął się skromnie, Vi także posłał mu ciepły uśmiech.
Gdy gorączka spadła, a Val zadeklarował, że czuję się lepiej i da radę wstać, pozbierali wraz w Seymourem rzeczy młodszego wilkołaka, z czego Virgil musiał jeszcze w kilku stanowczych słowach poinformować brata, że żadnej dokumentacji nie zabiera ze sobą do mieszkania, bo ma odpocząć, koniec dyskusji. Valerius nie pytał, jak dostali się do środka bez jego kluczy, bez komentarza zamknął drzwi, pewnie dochodząc do wniosku, że prędzej czy później dowie się od brata. W trójkę zeszli na przystanek autobusu, jadącego jakieś dziesięć minut prosto pod kawalerkę Valeriusa, po czym usadowili się w pojeździe, Vi z bratem z jednej strony, Seymour ze swoją miotłą naprzeciwko nich.
Doszedł do wniosku, że był stanowczo zbyt pijany, bo skakał myślami pomiędzy martwieniem się o Valeriusa a Seymourem i nie wiedział już, czy powinien się ogarnąć, czy pozwolić procentom działać. Spróbował pójść z nimi na jakąś ugodę, zapatrując się przed siebie na siedzenie kierowcy, lecz kątem oka wciąż widząc spoglądającego przez okno czarodzieja, kolanem zaś czując siedzącego obok Valeriusa. I możliwe przez to podzielenie swojej uwagi Virgil nie miał wystarczająco refleksu, żeby powstrzymać swojego brata, tego samego, który kilkanaście minut temu trząsł się na krześle w kancelarii, przed próbą typowego wpakowania starszego wilkołaka w nieoczekiwane zakłopotanie.
Val pochylił się w przód, zakołysał lekko przez kiwający się autobus, Virgil z zaniepokojeniem dostrzegł dobrze znany mu uśmieszek na twarzy szczeniaka.
— Więc, Seymour, tak? — rzucił luźno Valerius, ściągając na siebie uwagę muzykę.
— Val… — zaczął Vi, ton mając spokojny, acz ostrzegawczy.
— Co robiłeś z moim bratem o tej porze? — wypalił młodszy wilkołak, nim Virgil zdążył cokolwiek więcej powiedzieć.
Gdyby był teraz w wilczej formie, cała sierść na grzbiecie by mu się zjeżyła, co byłoby dużo lepsze od zaczerwienionych policzków. Przynajmniej Seymour nie podchwycił zaczepki ani dwuznaczności wypowiedzi, albo zdecydował się na nią nie reagować.
— Byliśmy razem na imprezie u Dantego — odparł niezmienionym głosem czarodziej. — Akurat gadaliśmy, gdy zadzwoniłeś, więc podrzuciłem Vi do ciebie.
Valerius już otwierał usta, żeby coś dodać, powstrzymała go smukła dłoń brata. Virgil zacisnął palce na chudym barku z siłą, o którą mało kto mógłby go posądzać, po czym nakazał drugiemu wilkołakowi oprzeć się z powrotem na siedzeniu, aż tamten się skrzywił, waląc plecami w twardy plastik.
— Dokładnie tak — powiedział Vi, piorunując karcącym spojrzeniem Valeriusa, ucinając temat. Młodszy brat tylko wzruszył ramionami, podniósł ręce w geście niewinności, milknąc posłusznie na ostatnie minuty trasy. Uśmieszek jednak pozostał na swoim miejscu, Val wyciągnął z tej krótkiej rozmowy to, co chciał. Virgil westchnął, wywrócił oczami. Charakter tego gnojka był nie do zagięcia.
Wysiedli, przed wejściem do budynku Vi zapytał, czy Seymour może poczekać na niego chwilę, odprowadzi tylko brata pod kawalerkę i zaraz wróci, czarodziej przytaknął skinieniem. Prośba nie była dziwna, a grafik potrzebował porozmawiać na osobności z małym draniem.
— Tak mi się odwdzięczasz za leki? — burknął, idąc ramię w ramię z Valeriusem po schodach na trzecie piętro.
— Nie wiem, o czym mówisz — próbował się bronić młodszy z braci. — A nawet jak wiem, to nic takiego nie zrobiłem.
Nauczył się tego od Dantego, nie było innej opcji.
— Przed chwilą zdychałeś jeszcze w kancelarii — mruknął, niedowierzając w jego zachowanie.
Val poklepał grafika po ramieniu, uśmiechnął się przymilnie.
— Ale dzięki mojemu cudownemu bratu mam się już świetnie.
— Jak ja z tobą jeszcze wytrzymuję?
— Bo mnie kochasz.
— Nie pochlebiaj sobie.
Światła automatycznie włączyły się na piętrze, dwójka wilkołaków skręciła w prawo, podeszła do drugich z kolei drzwi.
— Czyli… — zaczął znów Valerius, wybierając właściwy klucz z pęku. Udawana obojętność słabo kryła zainteresowanie w głosie. — Seymour jest nie tylko fajny na scenie? Randkujecie?
Barki spięły się, Vi poczuł, jak serce zdradziecko przyspiesza.
— Val! — zawołał głośniej, niż planował. Obejrzał się po piętrze w obawie, że ktoś zaraz wyjdzie z mieszkania, żeby go zrugać. Zwrócił się ponownie do brata nieco ciszej, prawie sycząc przez zaciśnięte zęby. — Val. Po pierwsze, to nie twój interes. Po drugie… — Zawahał się. Dlaczego się zawahał? Alkohol za mocno go tego wieczora trzymał. — Nie, nie randkujemy. Co ci w ogóle do głowy przyszło?
Młodszy wilkołak prychnął, zamek w drzwiach kliknął usłużnie.
— No nie wiem, może to twoje maślane spojrzenie mnie zmyliło? — odparł ze wzruszeniem ramion, przestąpił próg mieszkania.
Virgil zamrugał, powoli trawiąc znaczenie słów.
— Moje… — Nie zamierzał nawet tego powtarzać, Val nie miał pojęcia, o czym mówił, próbował tylko go podpuścić. Widać, że się lepiej poczuł, bo chciał jakoś zapomnieć o całej sprawie i obrócić ją w coś zabawnego, oczywiście kosztem brata, kogo innego. Grafik schował twarz w dłoniach, westchnął w nie przeciągle, kręcąc głową. — Jesteś okropny. — Valerius się roześmiał, Vi rzucił mu ostatnie, zmęczone spojrzenie, nim odwrócił się w stronę schodów. — Spadaj do łóżka. Już. I zadzwoń do mnie jutro rano.
— Miłej reszty wieczoru z Seymourem! — krzyknął za nim Val.
— Temperaturę sobie zmierz! — odkrzyknął Virgil, na odchodne pokazując bratu środkowy palec. Nie sprawdził, czy tamten odpowiedział, zaczął zbiegać po schodach. Seymour i tak czekał na niego wystarczająco długo.
Na ostatnim półpiętrze zatrzymał się, zacisnął dłoń na wyblakłym drewnie poręczy. Valerius tylko żartował, jednak mimowolnie, przez te przeklęte procenty, zapytał samego siebie, czy chciałby, żeby te spotkania z Seymourem były randkami. Tylko jakie to miało znaczenie? Nawet jakby chciał je tak nazywać, to nigdy do rangi randek te wyjścia by nie mogły urosnąć, bo Seymour nigdy nie zainteresowałby się nim, a przynajmniej nie w ten sam sposób, co Vi interesował się byłym czarodziejem. Dobrze się dogadywali, to wszystko, Val doszukiwał się drugiego dna tam, gdzie go nie było i zatruwał mu myśli rozważaniami, które by Virgilowi przez głowę w ogóle nie przeszły. To znaczy, przeszły, ale w formie mrzonek kwitowanych zirytowanym prychaniem, a brat zadał swoje pytanie, jakby naprawdę mógł się spodziewać jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi.
Palce mocniej oplotły poręcz. Nie. Val żartował. Próbował sobie odbić roztrzepanie i strach po tej sytuacji z lekami. On wcale nie patrzył się maślanym wzrokiem na Seymoura.
To dlaczego tak bardzo musiał siebie przekonywać, że tak właśnie było? Wszystko przez to piwo. Do tego pełnia miała być niedługo. Virgil odetchnął głębiej, przywołał delikatny uśmiech na usta, kryjący zmartwienia. Wariował przez księżyc trochę, normalne. Naturalne.
Seymour zerknął przez ramię na dźwięk otwieranych drzwi, okręcił się w stronę wychodzącego wilkołaka. Zszedł po kilka kamiennych schodkach, nie podnosząc na czarodzieja wzroku, aż stanął przed nim na chodniku, a metaliczne spojrzenie spotkało się z szafirowymi oczami, lustrującymi go dokładnie. Szybki dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa.
— Wszystko okej? — zapytał muzyk. Uśmiech nie działał. Chyba nawet przed wyjściem nie dał rady go utrzymać.
Alkohol. Valerius. Księżyc. Seymour.
Kręciło mu się w głowie, już nie wiedział, przez kogo i przez co dokładnie.
— Tak — powiedział mimo to, kiwając głową dla poparcia swoich słów, lecz czarodziej patrzył na niego o jedną znaczącą sekundę za długo. Ciemna czupryna poczęła się kręcić na boki, wzrok znów opadł na chodnik. — Nie — przyznał w końcu, westchnął, przeczesał włosy dłonią, sięgnął nią do torby. — Muszę zapalić.
Papieros, zapalniczka, siwy dym poleciał z żarzącej się oranżem końcówki. Vi przysiadł na krawężniku z obawy, że się zaraz wywróci na ten cholerny chodnik, jeśli te zawroty głowy mu się nie uspokoją, Seymour poszedł za jego przykładem. Zaproponował muzykowi fajkę, ledwie kątem oka na niego zerkając. Mężczyzna siedział wystarczająco blisko, żeby blask tatuaży opadał bladym błękitem na rękawy wilczej koszuli.
— Długo palisz? — zagaił czarodziej, oddając mu z powrotem papierosa. Ręka rzeźbiarza zatrzymała się kilka centymetrów przed rozchylonymi ustami, Virgil spojrzał na filtr, którego dotykały przed chwilą wargi Seymoura. Lekki zawrót głowy powrócił. Okej, teraz to było przez alkohol i Seymoura, tyle był pewien. Z wahaniem się zaciągnął.
— Nie wiem? Tak? — Prychnął, potarł przegubem dłoni o czoło. Do zawrotów dołączyło łupanie pod czaszką. — Zacząłem, jak Val pierwszy raz poważnie zachorował. Dante mi podsunął papierosa i jakoś pomogło mi się to odstresować. Nawyk został. Chyba razem z Dantem się go nauczyliśmy.
Seymour przytaknął, nie zapytał o nic więcej, może czekał, aż Vi pociągnie dalej temat, rozwinie myśl, o bracie czy o czymkolwiek innym. Jakby wyczuł ten kotłujący się w wilczej piersi niepokój i próbował dać mu możliwość wygadania się, jeśli tego właśnie potrzebował. Pogadać rzeczywiście potrzebował, a zdecydowanie wolał rozmawiać o Valeriusie z Seymourem, nie o Seymourze z Seymourem. Ten zawrót głowy był na kiedy indziej.
— Po prostu… — Dym umknął z nozdrzy, Vi potoczył wzrokiem po ulicy. Granatowa osobówka wyhamowała przed nimi, skręciła w boczną uliczkę. — Martwię się o niego — powiedział ciszej. — W sensie, o Valeriusa. Cały czas, tak naprawdę. Może jestem trochę przewrażliwiony na jego punkcie tak jak rodzice, ale musiałem tyle się naoglądać, jak on leży w łóżku jako dzieciak i nie ma siły nawet się napić wody, to jakoś automatycznie to do mnie wraca, gdy słyszę, że coś się dzieje.
Muzyk wyprostował się nieco, popatrzył na niego uważniej. Wilkołak wszedł na tematy raczej nieporuszane przy normalnej rozmowie, na tematy w ogóle nieporuszane przy większości osób, ale nie czuł się skrępowany, mówiąc o tym Seymourowi, a cisza i łagodne spojrzenie szafiru nie były oceniające.
— Przepraszam za to gadanie — mruknął, bardziej z przyzwyczajenia niż realnego poczucia skruchy. Delikatnie stuknął palcem w papieros, popiół posypał się na ulicę. — Co chcę powiedzieć, to że… dziękuję, że mi pomogłeś z nim. Gdybyś nie otworzył tych drzwi tak szybko, to chyba by mnie coś trafiło. Znaczy, ja bym w coś trafił. W wilczej formie. W te pieprzone drzwi. — Zaśmiał się, próbując rozluźnić nieco atmosferę, Seymour podłapał jego zamiary, krótki śmiech wyrwał się z jego smukłej piersi. Coś z tyłu głowy zapytało, czy tam też miał tatuaż. Rozsądek czym prędzej zdusił te rozważania.
— Nie masz za co przepraszać. — Wymienili się ponownie fajką. — I cieszę się, że mogłem pomóc.
Virgil spojrzał się w końcu na czarodzieja. Wieczorny wiatr łagodnymi, chłodnymi muśnięciami wyciągał z kucyka pojedyncze pasma, rozwiewał przed twarzą byłego czarodzieja smugi dymu. Problemy z głową wywołane Seymourem nie ustępowały, lecz do alkoholu dołączył księżyc, bo ta szafirowa łuna zaczęła mu do złudzenia przypominać wlewający się raz w miesiącu ten szczególny blask do mieszkania.
Prawie nie załapał, że muzyk podjął nowy temat.
— …coś mówić na balkonie, zanim Valerius zadzwonił. Nie skończyłeś.
Virgil zamrugał, przypominając sobie, o co mu wtedy chodziło, ale pijacka odwaga, która nim kierowała na balkonie, zdecydowanie straciła na swojej sile przebicia.
— Och. Tak — powiedział, z totalnym brakiem pomysłu, jak się wykręcić z mówienia Seymourowi o tym jednym założeniu. Zaśmiał się trochę niezręcznie, machnął ręką. — Ale to było tylko kolejne głupie założenie, słabo je pamiętam…
— Dajesz.
Panika pojawiła się równie szybko w wilczych oczach, co zniknęła.
— Na pewno było błędne…
— No mów.
Głos brata zawirował w myślach.
Randkujecie?
Palce zacisnęły się mocniej na filtrze. Nie, odpowiedział sobie sam. Tamto założenie było tylko zaproszeniem na kolejne wspólne wyjście, więc nie miał powodów, by czuć się z nim dziwnie. Jeśli by tak było, potwierdziłby tym tylko debilne komentarze Valeriusa. Wilkołak wziął głębszy oddech, przywołał na usta przyjazny uśmiech, gotowy na przyjęcie każdej odpowiedzi.
— Chcesz ze mną pójść do muzeum w przyszłym tygodniu.
Seymour uśmiechnął się, a Vi stwierdził, że były czarodziej powinien był to robić zdecydowanie częściej.
— Gdybym miał teraz piwo, to musiałbym się napić — odparł muzyk.
Virgilowi wydało się, że tatuaże rozbłysły nieco jaśniej. Tym razem zrzucił to na alkohol.
W jednym z muzeów może nie był mile widziany, ale na szczęście to starsze, z bogatszymi zdobieniami wnętrza i obszerniejszą kolekcją, nie zdążyło się jeszcze na niego obrazić.
Było kilka sal, przez tę z rzeźbami przeszli w pierwszej kolejności (sam Seymour to zaproponował, a to ciepło w wilczym środku odezwało się ponownie), wymieniając się swoimi wersjami jednego z mitów, którego fragment niczym filmową stopklatkę uwieczniono w okazałych rozmiarach marmurze. Potem były popiersia i mniejsze dzieła, Virgil zerkał po tabliczkach, czytał imiona, dorzucał do każdego ciekawostki o autorach, czarodziej słuchał, dopowiadał coś od siebie, dzięki czemu miła, skupiona na sztuce rozmowa trzymała się praktycznie nieustannie między nimi, zaś żarty i drobne zaczepki wywoływały śmiechy z trudem zduszane za dłońmi przyłożonymi do ust. Czy wodził za Seymour wzrokiem więcej niż zazwyczaj? Może. Może nie. Próbował się przyłapać jakoś na tym maślanym spojrzeniu, wyłapać moment, w którym zaczynał myślami uciekać w marzycielskie strony, patrząc na muzyka, jednak za każdym razem dochodził do wniosku, że był po prostu pijany w tym autobusie i Valerius nie miał racji.
Tego, jak bardzo się uwziął na udowodnieniu bratu, że się myli w kwestii jego i Seymoura, samemu nie komentował.
Ciche szmery odwiedzających odbijały się od wysokich ścian sali z obrazami sprzed trzech wieków, próbowały drażnić wrażliwy, wilczy słuch, lecz Vi był zbyt zafascynowany pięknie malowanym sklepieniem, historycznymi postaciami wypinającymi pierś pod łukami ze złota, liniami zdobień wychodzących z jednego końca sufity, łączącymi się z nimi, by na końcu powrócić w idealnie wymierzone, przeciwległe miejsce do swojego punktu wyjścia. Z głową może nie w chmurach, ale w obrazach, wilkołak kręcił się trochę w kółka, nie patrzył do końca, gdzie idzie, i nawet boląca szyja nie była w stanie go powstrzymać, bo wciąż nie dał rady dostrzec, co działo się w lesie pod uniesionym wysoko w górę ramieniem rycerki. Krok w tył, kawałek w lewo…
Ramię natrafiło na czyjeś ramię, Virgil się spiął, pospiesznie odstąpił, wręcz odskoczył w bok.
— Prze…
— W porządku. — Seymour prychnął z uśmiechem, zerknął na rzeźbiarza, przeniósł z powrotem spojrzenie na oglądany wcześniej obraz. Vi otrząsnął się prędko z zaskoczenia, dołączył do niego.
Na płótnie wyraźnie miało miejsce przyjęcie, nie byle jakie nawet, bo była to leśna chuć, zorganizowana przez całą magiczną śmietankę nimf, elfów, satyrów i pomniejszych bóstw natury, wylegujących się pod rozłożystym klonem, gdy reszta towarzystwa spędzała czas na zabawach, przede wszystkim na bieganiu między grubymi pniami czy krzakami jagód, próbach złapania swoich przyjaciół i ucieknięcia dalej. Sam się zdziwił, jak żywe było dzieło, pełne jasnych barw i dokładnie namalowanych uśmiechów na twarzach, aż słyszało się ich śmiechy i krzyki. Kącik ust Virgila powędrował w górę w łobuzerski sposób.
Żywe, a jak inspirujące.
Wilkołak, patrząc wciąż na obraz, przechylił się leciutko w bok, ku muzykowi.
— Seymour? — szepnął, starając się trzymać normalny ton, kryć wesołość.
— Hm?
— Ganiałeś się kiedyś po muzeum? — On naprawdę chciał wylecieć z kolejnego ośrodka kultury, ale czego się nie robiło dla tego czarodziejskiego uśmiechu.
Kątem oka zauważył, jak Seymour odwraca się do niego.
— To nie jest chyba dozwolone tutaj.
Bardzo rozsądna uwaga. Bardzo Virgilowi w tamtym momencie obojętna.
— Raczej nie jest — odparł, i jakby chcąc przyklasnąć nimfom z obrazu, pomknął szybkim krokiem do wyjścia z sali, klepnąwszy delikatnie Seymoura w bark. — Berek! — rzucił za siebie ściszonym głosem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz