03 grudnia 2023

Od Seymoura do Bernarda

Życie w dużym mieście ma swoje uroki – jest wygodne, różnorodne, interesujące, wszędzie blisko, po prostu nie da się nudzić. Seymour mieszka już w Stellaire ponad dekadę, doceniając to, że może zamówić dowolne jedzenie, i dowiozą mu i o trzeciej w nocy, a jeśli jakiś zespół ma akurat trasę koncertową, to na pewno przeturla się przez stolicę. Jednak dzieciństwo, spędzone w oddalonej od świata posiadłości, samotnej i na wpół opuszczonej, gdzie czas zdawał się zatrzymać te parę stuleci temu, tkwi odciśnięte piętnem na duszy, sprawiając, że to, czemu tak bardzo próbował kiedyś zaradzić – samotność – jest mu niezbędna. Seymour nadal jej potrzebuje, by poprawnie funkcjonować.
Podobnie rzecz się ma z bliskością natury. W mieście przyroda zamyka się do parków i urokliwych skwerków, gdy ktoś ma szczęście mieszkać w ładniejszej dzielnicy, albo do oszczanych trawników i bezpańskich kotów, jeśli tego szczęścia nie ma. Seymour zaś, odnajdujący spokój w widoku ołowianych chmur przewalających się nad stalowym gniewem lodowatego morza, lub w przytłaczającej ciszy nietkniętej ludzką ręką puszczy, nie potrafi w tym oswojonym i niegroźnym obliczu miejskiej przyrody odnaleźć potrzebnego mu pierwiastka.
Poza tym jest też kwestia zespołu. Chłopcy to jego rodzina, muzyka to świat, ale i od tego potrzeba mu odpoczynku, gdy ta bardziej utalentowana część ekipy, czyli wszyscy poza nim, ma jakieś absolutnie przewalone pomysły.
Seymour nie wygląda jak znany muzyk – bardziej, jak podróżujący gdzieś student, odziany w sprawdzony, nieprzemakalny goreteks, w buty dobre do długich, pieszych wycieczek, do tego jeszcze ciemne rękawiczki, żeby dłonie mu nie zmarzły. Nie zmarzną, bo miotła, na pierwszy rzut oka niewyglądająca na coś, co można kupić w sklepie, otacza swego czarodzieja starannie splecioną osłoną, chroniąc przed pędem powietrza i kaprysami pogody. Trzymające kij ręce świecą lekko – to przez te charakterystyczne tatuaże rozpoczynające się geometrycznym splotem na piersi, wspinające się na ramiona, okrywające całe ręce, kończące wraz z końcami palców, pozwalają szafirowej magii spłynąć w stronę miotły, napędzając ją i sprawiając, że pruje chłodnawe powietrze równie szybko, co sportowy samochód. Seymour nie zawsze lubi ten blask.
Plecak tkwi przytroczony gdzieś u dołu, zawinięty w wodoodporną płachtę, by śpiwór nie zamókł, a namiot siedział stabilnie w nylonowych paskach. Sprzętu i zapasów tyle, żeby te trzy dni móc rozbijać się z dala od ludzkich siedzib, gdzieś po lasach, gdzie jedynym, co człowieka otacza, jest cisza i spokój, przerywana jedynie gwizdem wiatru i dźwiękiem spadających szyszek. Tyle najczęściej wystarcza Seymourowi, by na powrót zachciało mu się cywilizacji, by na nowo zatęsknił za gotowanymi normalnie posiłkami. Bo choć mężczyzna bez problemu rozstawi namiot, rozpali ognisko, poradzi sobie z kiepską pogodą, to do jego największych wyczynów kulinarnych nadal należy ugotowanie wody na herbatę.
Wieczór zbliża się leniwym krokiem, słońce mości się za linią horyzontu. Ten moment, gdy dzień układa się do snu, nie bez powodu inspiruje artystów, w nawet najbardziej topornej duszy budząc zachwyt i zamyślenie – lecz zachód słońca, oglądany z poziomu gruntu, nie ma w sobie nawet połowy magii i uroku, jeśli ogląda się go z wysokości pustej przestrzeni firmamentu.
Może dlatego Seymour nie zwraca uwagi na te dodatkowe wibracje rezonujące w drewnie miotły.
Delikatny turkus tak szybko przechodzi w ciepły fiolet, podbarwiony z boku ciemniejący złotem, mieszający się z różanymi strzępkami rozsnutych po nieboskłonie chmur. Barwy zmieniają się, tańczą wraz z oddalającym się światłem, z błądzącym na wysokości wiatrem, rozmywając się i przenikając nawzajem, z każdym mrugnięciem oka tworząc inny obraz. Wieczór przychodzi każdego dnia, od tysiącleci, niezmiennie, lecz każdy z nich jest inny, ulotny i niepowtarzalny w swym występie.
Może dlatego Seymour nie zwraca uwagi na to odmienne uczucie przebiegające magią przez opuszki.
Stellaire ukazuje się na horyzoncie. Ciemniejszy, strzępiasty kształt, wyłania się w końcu spomiędzy różnobarwnych łat pól, rozciągających się po same granice Novendii. Jej stolica, serce całego odłamka, dom najprzeróżniejszych istot i osobowości, nigdy nie zasypia, a skoro przyroda odmawia mu światła, oto cywilizacja sama je sobie tworzy. W miarę, jak ostatnie promienie słońca znikają za horyzontem, a ciemność dusi wszystkie barwy, Stellaire rozkwita feerią migoczących świateł, barwnych neonów, reklam i bannerów. Stopniowo staje się odpryskiem gwiaździstego nieba, rzuconym wprost w ręce śmiertelników, lecz odmiennym, pełnym kolorów i życia, różnorodnym, zmieniającym się z każdą chwilą.
Może dlatego kolejne wypadki są dla Seymoura takim zaskoczeniem.
Magia siada, tarcza puszcza, miotła milknie. Traci dobre parędziesiąt metrów wysokości, nim załączają się systemy awaryjne, nim rozlega się alarm, miotła warczy ostrzegawczą czerwienią.
— Krw… — Pozbawiony samogłosek zlepek wyrywa się spomiędzy ust, Seymour walczy o utrzymanie równowagi, rękawiczki kurczowo zaciskają się na kiju.
Miotła jest stara, prawda, robił ją w liceum, ale zrobił ją porządnie, pamiętając o wszystkim, czego go ojciec uczył, a ojciec, jak raz skręcił sobie miotłę, to wojsko potem chciało kupić jej schematy. No to chyba ojciec dobrze go nauczył. Problem tylko taki, że regularnych przeglądów Seymour raczej nie robi, wymienia tylko to, co autentycznie się przetarło i teraz przychodzi mu zebrać tego konsekwencje.
Kreatywna wiązka przekleństw mknie w przestrzeń, zagłuszona rozpaczliwym alarmem, gdy magiczny środek transportu leci już tylko siłą rozpędu i wkurwu swego właściciela. Seymour w miarę odzyskuje równowagę, mocniej ściska kij, magia wdziera się w intarsjowane drewno, odnajduje zatopione między słojami włókna przewodnika. Te nie odpowiadają znajomym głosem, część jest tylko ciszą i bezruchem, spękanymi fragmentami tlenku, do niedawna będącego magicznym metalem.
Świetnie.
Po prostu zajebiście.
Czarodziej próbuje po prostu wytracić wysokość, nie zwraca uwagi na to, co ma daleko pod stopami, zresztą jest noc, chuja widać, świateł brak. Niżej, byle jeszcze niżej, jakoś wyląduje, da radę, no przecież nie zabije się na własnej miotle.
Dobrze, że Novendia taka płaska, a każdy spłachetek ziemi to albo pole, albo łąka.
Seymour mknie coraz niżej, pod stopami ucieka mu pole kartofli, jakieś ściernisko, czarodziej przecina zapomnianą, rozjechaną drogę, cudem unika linii wysokiego napięcia. Miotła prycha, parska, alarm w końcu siada, siadają też osłony, gwałtowny wiatr prawie zmiata czarodzieja z kija. Parę kurew później migotliwe osłony wracają, ale Seymour nie wie już, gdzie konkretnie leci, jego miotła skręca, pada żyroskop magielektroniczny, a potem wszystko do reszty idzie w pizdu.
Ledwie reanimowane osłony, stworzone do walki z wiatrem i zacinającym deszczem, idą w drzazgi przy pierwszym kontakcie z asfaltem, wybuchają feerią szafirowych iskier, odłamki magii z gwizdem lecą w przestrzeń. Miotła hamuje, gwałtownie i brutalnie, coś pęka w środku, gdy kij zarywa w grunt, a czarodziej leci, wykręcając najbardziej akrobatyczne salto w powietrzu, miotnąwszy ostatnią rozpaczliwą kurwą, nim grawitacja sprowadza go na ziemię, a obrastające jakiś krzaczor chwasty litościwie amortyzują upadek.
Ten dzień nie mógł się lepiej zakończyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz