Bernard wbija wzrok w kursywę, jakby za kolejnym mrugnięciem miała zmienić kształt. Chyba przestał oddychać, ale sam w sumie nie jest pewien. Jedyne, co wie, to że dawno rzucił wszystkie karty na stół. I wszystkie były… w chuj chujowe.
Wesołego (Ciepłego) Yule i Szczęśliwego Nowego Roku, Bernard. xoxo Mathilde P.S. próbowałam do ciebie zadzwonić, ale chyba zmieniłeś numer. Podaj nowy, chcę ci wysłać zdjęcie naszego psa!
(Bernard nie zmienił numeru. Mathilde dzwoniła i dzwoniła, a Bernard wpatrywał się w wibrujący telefon, aż ten swoim drżącym tańcem zawędrował na krawędź lady, a stamtąd, z hukiem na ziemię. Co tam, i tak praktycznie go nie używa.)
Bernard jeszcze raz obraca pocztówkę w dłoniach. To jedna z tych, które można spersonalizować, z jakimś bharackim zabytkiem w tle, Mathilde na pierwszym planie. Obok niej stoi ktoś całkowicie obcy Bernardowi, drobnej postawy, zgolony na jeża. Mathilde trzyma w rękach zawiniątko, które może być dzieckiem (albo równie dobrze tym przeklętym psem), a starszy syn (Vik. Pamięta, jak bardzo Mathilde chciała go przedstawić Bernardowi. Jakby to miało jakikolwiek sens. Po cholerę. Zgodził się, po czym dziesięć minut przed spotkaniem uciekł z kawiarni z podkulonym ogonem) stoi, wczepiony palcami w jej nogawkę. Napis w rogu zdjęcia jest w obcym języku, ale pewnie oznacza Pozdrawiamy, albo inny, tandetny, podróżniczy wykrzyknik.
Bernard obraca pocztówkę jeszcze raz. Kursywa nie zmieniła pochyłych linii, nadal szczerzy na niego szyderczy uśmiech z zawijasów i pętelek. Jego adres, stary adres Mathilde, wygląda żałośnie, jakby zaraz miał zacząć rechotać na Bernarda. Przegryw, przegryw, przegryw, spędza Yule sam jak palec.
Który to już rok z rzędu?, Bernard chce rzucić pocztówką, cisnąć nią o ścianę, zgnieść w pięści. Zamiast tego kładzie ją na półce nad elektrycznym kominkiem, wsuwa w rządek poprzednich świątecznych pocztówek, między uśmiechnięte twarze Mathilde, pejzaże i zwierzęce linoryty. Nie jest zazdrosny, że Mathilde ma teraz swoje życie, z kimś innym, jest szczęśliwa i ewidentnie tętni życiem. Wszystko jedno.
(Wcale nie spędził ostatniego weekendu, przeszukując wszystkie okoliczne sklepy w poszukiwaniu odpowiedniej kartki świątecznej. Wcale nie siedział nad notatnikiem, próbując wymyślić sensowne życzenia. Wcale nie zapakował kartki misternie, wciskając do środka ususzone kwiaty polne, które znalazł przy Łunie).
Wszystko jedno.
Yule nie było jakoś niezwykle świętowane w domu de La Vega. Oczywiście, były i świece i ciepłe napoje, dużo tradycyjnych przekąsek i dań. Z prezentami zwykle było gorzej. Według matki prezentem było to, że narobiła się w kuchni, wypatroszyła dorsza na bacalhau, napiekła ciast i przekąsek dla całej okolicy. Dla ojca prezentem była sama jego obecność, bo to przecież wstyd zostawiać jego pierwszą żonę, wytrwałą kochankę i niezmienną kobietę ze snów, marzeń i koszmarów – morze – na cały dzień. Udekorowanych drzewek nie było, chociaż matce zdarzało się wplatać w porozwieszane po chacie sieci wiązki z pobliskich krzewów. Yule radosnym okresem było tylko z winy presji społecznej, przynajmniej tak się Bernardowi niektórymi latami wydawało.
Zdarzyło się, że byli zapraszani na wspólne biesiadowanie do okolicznych domostw, równie dziwnie zagrzęźli w świeckich przyzwyczajeniach sąsiedzi chętnie dzielili się zupą śledziową, czy strawą z ośmiornicy. Prezentami nikt się wymieniał, zamiast tego, walutą świąteczną było narzekanie na świat i wszystkich, co odważyli wyściubić nosa poza San Tubarão, i plotki o innych, tych gorszych sąsiadach. Bernard tylko zaciskał zęby, gdy pani z dwóch domów dalej próbowała na siłę bawić się w swatkę, wciskając go w miejsce tuż obok swojej ukochanej wnuczki czy wnuczka, żeby potem wepchnąć mu na kolana innego, zaślinionego wnuczka, bo dorośli rozmawiają, zajmij się nim. Ogólnie, Yule spędzane w dzieciństwie nigdy zbytnio nie kojarzyły się Bernardowi z tym, z czym Yule powinno się kojarzyć. Rodzinnym ciepłem i innymi bzdurami.
Bernard przestał oczekiwać Yule z grymasem i ogólną niechęcią, dopiero po założeniu DZIKIEGO SZCZENIĘCIA.
– Będziemy losować, kto komu da prezent – deklaruje Artur dwa dni przed Yule. Są w tanim hotelu, jutro grają ostatni koncert przed ogólną przerwą świąteczną. W sumie takim świątecznym cudem, bo zespół, który miał grać, ugrzązł gdzieś po drodze w zaspach. Ale to była wymówka i po prostu nie chcieli grać koncertu za cenę dwóch piw na głowę. W sumie nie dziwota.
Ale oni są tuż po szkole, biedni i głodni sławy. Mogliby zagrać za jebane dobre słowo. I tak połowa z nich (przynajmniej Bernard. Ruh pewnie też) nie spieszy się na powrót w rodzinne strony.
Bernard ma wrażenie, że żołądek mu zrobił trzy salta. Prezenty. Teraz, z dupy. Świetnie. Może jeszcze będą kolędować, albo postanowią kupić choinkę, żeby wozić ją w vanie, wciśniętą między piece i instrumenty? Słowa nie było o świętowaniu Yule tyle czasu, a teraz nagle Artura coś kopnęło. Zajebiście.
Sanji marszczy brwi, przestaje bezmyślnie kręcić butelką po zdartej cholera-wie-czym podłodze.
– Artur, przecież zaraz przecież święta. Gdzie ty chcesz kupić prezenty teraz?
Artur wzrusza ramionami, zza pleców wyciąga swoją czapkę z daszkiem (jedną z tych, które ukradł Bernardowi. Już stracił rachubę), w której szeleszczą kartki.
– Nie musi być nic wielkiego. Wszystko jedno co. Liczy się gest – robi dziwny ruch brwiami, wciskając przed nos każdego czapkę, po kolei.
Kiedy trafia na Bernarda, zostały tylko dwa zawiniątka. Bernard bierze niepewnym ruchem te mniej zagięte, zagryzając policzek od środka. Jeszcze nigdy nie robił wymiany prezentowej. W szkole pomysł ten został szybko zignorowany z powodu ogólnego, nastoletniego lenistwa. A domu tych prezentów nigdy w sumie nie było.
Oznaczałoby to, że takie pierwsze prawdziwe Yule, z wymianą prezentów i wszystkim, Bernard będzie spędzał z DZIKIM SZCZENIĘCIEM. Wcale nie przewraca mu to wnętrzności na drugą stronę. Trudno powiedzieć, czy z ekscytacji, czy strachu.
Jingyi rzuca mu dziwne spojrzenie, i wciska swoją karteczkę w kieszeń spódnicy.
– Czyli nic drogiego, jakieś małe gówna – pociąga nosem Ruh, skacząc oczami między Arturem a Bernardem. No tak. Bernik też, jak Ruh, pochodzi z, łagodnie mówiąc, mniej zamożnej rodziny. Coś, co Artur uważa za drobiazg, może być miesięcznym zapotrzebowaniem na żarcie dla ich obu.
– Serio może być cokolwiek – Artur wzrusza ramionami, sunie do swojego mikrofonu – jebany kamyk, który znaleźliście po drodze. Kartka nabazgrana na kolanie.
Bernard czuje dziwnie intensywne spojrzenie Sanjiego na plecach.
– Ty, Artur Lee, zadowolisz się kamykiem? – rzuca Bernard z niepewnym śmiechem, na co Artur rzuca się w jego stronę, by uszczypnąć go w bok z obrzydliwie słodką miną.
– Od ciebie, to się zadowolę i gównem na patyku, słoneczko.
– Okej, koniec – Jingyi wydaje z siebie dźwięk, jakby miała zaraz zwrócić obiad – musimy przegrać wszystko przed jutrem. A po koncercie prezenty.
– Czemu nie w poranek Yule, jak świat przykazał? – burczy Artur, na co Sanji wybucha śmiechem, trzeszcząc przesterem gitary.
– Bo wszyscy będą mieli takiego kaca, że nikt nie wstanie z łóżka do czwartej po południu. O to mogę się założyć.
– Próba! – przekrzykuje wszystkich Ruh, waląc w talerze. I rozmowa cichnie, zagłuszona gęstym basem i riffami. W głowie Bernarda nadal kotłuje się to pierwsze, prawdziwe Yule.
Prezenty faktycznie rozdają sobie tuż po wylądowaniu na bakstejdżu, spoceni, zdyszani, wciąż na adrenalinowym haju. Ktoś z baru wciska im nawet po szocie na koszt firmy, taki o, świąteczny prezent.
Wszystkie pakunki rzucają na środek pokoju, brudną, zakurzoną podłogę.
– Najpierw ogarnijmy instrumenty – decyduje ich jedyna szara komórka, Sanji – wtedy też zdążymy zapomnieć, kto to wrzucił na stos.
Po spakowaniu wszystkiego w futerały, zwinięciu kabli i wciśnięciu pieców do vana, DZIKIE SZCZENIĘ siada w kółku na ziemi. Pierwszy w górę prezentów wciska rękę Artur, bo to on to wymyślił i w ogóle to też jest frontmanem i tak dalej. Nikt nie chciał się kłócić.
– O – zza trzech warstw papieru prezentowego wyłania się mała, ewidentnie nabazgrana ręcznie naszywka na bojówkę – Mötorface! Tej tylko mi brakowało!
Ruh wyciąga kciuk w górę, usta wypełnione czekoladą, którą właśnie wypakowału z pakunku ze swoim imieniem.
Bernard zagryza wargę, obserwując, jak Sanji wyciąga z torebki paczkę kostek. To nie tak, że miał ich już nadmiar, ale kostek gitarowych w sumie nigdy nie za dużo. Bernard kupił je sobie kilka tygodni temu, ale okazało się, że są nieco za miękkie. Ma tylko nadzieję, że Sanji tego nie wie.
– Jak są za grube, to możesz rzucać w tłum, laski oszaleją – rzuca z nerwowym śmiechem Bernard, na co Sanji odpowiada mu szerokim uśmiechem.
– Są zajebiste, Bernik. Dzięki.
Jingyi dostaje zestaw kadzideł i zakaz odpalania ich w vanie, co niby obiecuje, ale cholera wie, ile ta obietnica wytrzyma. I tak, jakimś cudem zostaje tylko Bernard, z misternie zapakowanym kwadratem na kolanach.
– Dawaj, otwieraj – Artur stuka go kolanem lekko.
Bernard rozrywa papier niepewnym ruchem, czując spojrzenie całego zespołu na sobie. Zza warstw zielonego materiału wysuwa się paczka strun. Nieco cieńszych, niż używa na jazzmasterze, ale może na les paula by pasowały. Struny, jak kostki, zawsze się przydadzą. Szuka wzrokiem po zespole sprawcy, i ostatecznie Jingyi łapie jego spojrzenie. Nie znają się jeszcze tak dobrze, a mimo wszystko postarała się z prezentem. To miłe.
– Mam nadzieję, że pasują. Nie wiem w sumie, czy używasz slinky, czy super…
– Są świetne. Dzięki, Ji – Zaciska zęby w uśmiechu, i przeczołguje się po podłodze, żeby dać Jingyi dziwnego, krzywego przytulasa. Ona klepie go po plecach.
– Wesołego Yule, Bernard – odwraca głowę, żeby zwrócić uwagę wszystkich – Wesołego Yule, szczeniaki!
Ktoś wydaje z siebie urywane wycie, i Bernard nie może powstrzymać uśmiechu cisnącego się na jego usta. Może to całe Yule nie jest aż takie złe.
Mathilde planuje ich pierwsze, wspólne Yule. Udało jej się złapać dłuższy urlop, dzięki któremu może zostać w domu, a Bernard namówił DZIKIE SZCZENIĘ, żeby przesunąć próby na okres po Nowym Roku, co cały zespół przyjął bardzo radośnie (oprócz menadżerki. Ale jebać management). Bernard od rana jest na szpilkach, bo Mathilde pochodzi z lepszej rodziny, wie, co to porządne Yule (ostatnie spędził właśnie u niej. Dwa dni galowych obiadów, wieloletnie tradycje, drogie prezenty i dom udekorowany jak pałac – czuł się sam jak palec, wciśnięty w inny wymiar. Nigdy więcej), nie oszczędza na niczym w okresie świątecznym. W wigilijny poranek, gdy Bernard robi kawę, jak najlepiej udając marmurowy posąg, Mathilde zachodzi go od tyłu i zamyka w ciasnym uścisku.
– Nie musisz się stresować – mruczy, wciskając mu w dłonie mleko do spienienia – dzisiaj i jutro zostajemy w domu. Tylko my. Bez żadnych napięć, zasad, tradycji.
– Nawet nie udekorowaliśmy domu – Bernard zaciska dłoń na filiżance, na co Mathilde wybucha śmiechem.
– Jest ta papierowa girlanda. I chyba mam nawet plastikową minichoinkę w schowku. Czekaj, sprawdzę.
Ostatecznie decydują się na zrobienie spokojnej kolacji. Robią zakupy w pobliskim sklepie, i Bernard, wybierając odpowiedniej wielkości ziemniaki, myśli o tym, że w ferworze nagrywania płyty i ogólnego omijania Yule myślami, zapomniał o prezencie dla Mathilde. Czy ona przygotowała mu jakiś? A może mówiąc o bezstresowym Yule miała też na myśli taki bez prezentów? Szlag, teraz nie zdąży gdzieś się wysmyknąć, żeby coś dla niej znaleźć.
– Mam indyka – wyrywa go z zamyślenia radosny okrzyk zza rogu. A ja mam porządnego stresa, jak na to całe bezstresowe Yule, rzuca się Bernardowi myśl, i przypomina mu się też to pierwsze Yule z DZIKIM SZCZENIĘCIEM. Nic nie mówi, tylko kiwa głową.
Nie robią tysiąca potraw, tylko jedno danie z indykiem i kilka przystawek. Bernik grzeje wino, tak jak robił to ojciec w najchłodniejsze dni, wciskając masę pomarańczy i goździków do garnka. Ostatecznie wychodzi niezbyt smaczne, ale Mathilde docenia gest. Przynajmniej tak mówi.
Po kolacji rozkładają się na kanapie, Mathilde puszcza jakiś odmóżdżający film, który głównie zagłuszają rozmową, i jakoś po skończeniu pierwszego aktu Bernardowi udaje się zapomnieć, że w ogóle się tym Yule w jakikolwiek sposób stresował. Elektryczny kominek, podobnie jak masa świeczek rozstawionych po całym mieszkaniu, emanuje ciepłą, pomarańczową poświatą. Trzeszczy też całkiem miło. Grzane wino zostaje zmienione na gorącą, gęstą czekoladę i Bernardowi oczy same się przymykają. Takie Yule mogłoby być każdego roku.
Budzi się, nieco obolały, z zastałymi mięśniami i wciąż na kanapie. Po mieszkaniu rozlewa się zapach nieco przypalonej kawy i tych wszystkich świeczek, które musiały palić się przez całą noc.
Mathilde wyłania się zza winkla z dwoma kubkami w rękach. Ma rozczochrane od snu włosy i nadal te same, wczorajsze ubrania na sobie.
Zasnęli na kanapie. Razem, w objęciach, oglądając jakiś głupi film, i po prostu ciesząc się swoją obecnością. Bernard chyba jeszcze nigdy nie był w Mathilde tak zakochany. I nigdy nie czuł się tak kochanym.
– Dzień dobry. Mam nadzieję, że dobrze się spało – wciska mu w dłonie gorący kubek. Już po pierwszym łyku Bernard czuje, że to kawa z owsianym mlekiem, cynamonem i przede wszystkim, grubą warstwą czekolady. Świątecznie.
– Z tobą zawsze najlepiej, Tyśka – mruczy pod nosem, na co ona chowa twarz za kubkiem.
– Mhm. Nie ma lepszego prezentu świątecznego, niż sztywny kark o poranku. O właśnie, prezenty.
Bernarda oblewa zimny pot, podrywa się z kanapy, prawie wylewając całą kawę na siebie.
– Kurwa, szlag, Tyśka. Przepraszam, ja nic dla ciebie nie mam.
Mathilde klepie go po kolanie, wyciąga coś z pobliskiej szuflady. Dłoń na kolanie zostaje, ciepła i ciężka.
– Spokojnie, bez problemu. To nie tak, że musisz. To nie jest oko za oko, Bernard. Ja ci daję po prostu prezent, bo mi na tobie zależy – Tilde kładzie mu pakunek na kolanach, obok swojej dłoni. Wbija wzrok w jego twarz tak intensywnie, że nie może uniknąć kontaktu wzrokowego. Wygląda trochę, jakby właśnie wygrała Nobla z ekologii i recytowała przygotowaną latami mowę z podziękowaniami – Bo cię kocham. I tyle. To, że ty mi nie dałeś nic, nie znaczy, że mnie nagle nie kochasz. Ważne, że tu jesteś.
Bernard zaciska w jednej ręce prezent, drugą kładzie na rękę Mathilde, wciąż leżącą na jego kolanie. Papier prezentowy chrzęści pod jego palcami.
– Chcesz wziąć ślub? – wyrywa mu się, zanim potrafi przemyśleć. Mathilde robi wielkie oczy, po czym parska śmiechem – Albo się chociaż zaręczyć?
– Nawet nie wiesz, jaki prezent ci dałam. Może spakowałam tam kilo zdechłych robaków. Co wtedy?
– To muszą być zajebiste robaki, bo cię znam i ci ufam. Ty mi też. Jeżeli dałabyś mi robaki, to widocznie ich właśnie potrzebowałem. Wszystko jedno – zsuwa się z kanapy, żeby być na klęczkach, twarzą w twarz z Mathilde – Ja cię kocham, ty mnie kochasz. Weźmy ślub.
Mathilde wybucha długim, głośnym śmiechem, na co Bernard obcałowuje jej twarz, prezent, wciąż nierozpakowany, wylądował gdzieś na podłodze, zapomniany.
Kiedy już łapią oddech, Mathilde ściska jego dłoń jeszcze raz. Bernard nie może przestać się uśmiechać. Mathilde też chyba nie, bo szczerzy się jak nigdy.
– Czemu nie?
Wilk nienawidzi Yule. Trudno powiedzieć, czy to tradycja bycia godzinami przywiązanym do stołu, czy przesiadywanie w tłumach ludzi, ciasnych pomieszczeniach, kiedy ulice i parki są puste, pełne świeżego śniegu, w którym można się wytarzać, pobiegać, może złapać jakąś rozkojarzoną chłodem wiewiórkę. Może to ta cała świąteczna radość, która go odraża. To, że podczas Yule człowiek człowiekowi nie jest wilkiem, tylko wręcz odwrotnie, są aż zbyt mili, zbyt dobrzy. Fałszywie.
Tu akurat, czy tego chce, czy nie, Bernard się z Wilkiem zgadza.
Świat zaczął smakować dziwnie kwaśno, od kiedy Wilk się pojawił. Nagle wszystko wydawało się przekoloryzowane, jak zdjęcie o za wysokiej, cukierkowej saturacji. Nawet w szarości zimy, chłodzie i głodzie, dla Wilka było zbyt kolorowo. Szczególnie w to przeklęte Yule.
Mimo wszystko może dla Mathilde, może dla wmawiania sobie, że wszystko jest normalnie i okej, próbuje spędzać Yule, jakby nigdy się nic nie stało. Jakby w jego ciele nie żerował potwór na miarę jakiejś choroby, pochłaniający go od wewnątrz.
Jednak zamiast spokojnego wieczoru tylko dla nich, Mathilde zarządza, że będą gospodarzyć kolacją z gośćmi.
– Zaprosimy tylko twój zespół – decyduje za niego Tilde, szatkując warzywa na jakąś pokaźną sałatkę – Znaczy się, już ich zaprosiłam. Mam nadzieję, że to nic złego.
– A z twojej strony? – Bernard podaje jej kolejnego pomidora. Mathilde wzrusza ramionami.
– Kogo, rodzinę? Z nimi i tak mam z nimi świąteczne śniadanie. A wiem, że do nich bym cię nie zaciągnęła, nawet z batem. Więc robimy małe, wieczorne Yule. Z przyjaciółmi.
– A prezenty? – Bernard zagryza wargę, bo cholera, znów nic nie kupił. Inaczej, dla Mathilde ma już gotowy prezent od jakiegoś czasu, ale dla całego zespołu? Im planował po prostu kupić sześciopak i nowe zeszyty do nut, żeby wreszcie skończyli ten pieprzony album. Mathilde rzuca mu miękki uśmiech, łapie go za bok.
– Podkreśliłam, zero prezentów. Każdy przyniesie coś do jedzenia albo picia, na składkę. To jest prezent.
Bernard zagryza język, bo Wilk warczy, podjudza. To się nie uda. To będzie katastrofa. Yule ssie. I to tam wszystko jedno, ale między tymi wszystkimi warknięciami pojawia się jedno, które brzmi szczególnie niebezpiecznie. Mathilde też jest tak fałszywie miła, jak inni. Jej tak naprawdę nie zależy na tobie, tylko na utrzymaniu fasady tego pieprzonego święta.
Musiał chyba burknąć coś obraźliwego pod nosem, bo Tilde ściska go za ramię, ewidentnie próbując zwrócić na siebie uwagę.
– Wilk?
– Wilk – odpowiada z westchnieniem, obserwując ciemne niebo za oknem. Zza gęstych, deszczowych chmur wyłania się opasły księżyc, wściekle żółty – Będzie pełnia.
– To będzie – wzrusza ramionami Mathilde, chociaż średnio jej to wychodzi, bo bokiem jest wlepiona w Bernarda – Wszystko jedno. Nas jest dwójka, Wilk jest jeden. A ze szczeniakami to już w ogóle. Poradzimy sobie.
Kolacja jest całkiem miła, jak na okoliczności – to, że Bernik miał z Arturem parę zgrzytów na kilku próbach, i zwyzywał menadżerkę na ich ostatnim PRowym spotkaniu. Sanji przyciąga ze sobą partnera, a Jingyi narzeczoną, cała czwórka odjebana jak szczury na otwarcie kanału. Ruh przychodzi w dresach, a Artur z trzema torbami jedzenia, które rozkłada na stole pod jednym warunkiem – nie będzie musiał ściągać z głowy wełnianej czapki cały wieczór.
– Zjebałem farbę. I cięcie. Generalnie moje włosy wyglądają źle – rzuca żartobliwie, ciągnąc za jeden z frędzlów czapki (i on i Bernik znają prawdę – to, jak Bernard próbował mu pomóc zafarbować odrosty, ale Wilk zakleszczył palce na włosach Artura i wyrwał garść, jak gdyby nigdy nic).
Faktycznie, każdy przynosi coś do jedzenia i wszystko smakuje naprawdę dobrze, ale trudno Bernardowi określić, czy to dlatego, że jedzenie jest smaczne, czy to po prostu Wilk podczas pełni, wiecznie głodny, akceptuje wszystko, co mu się trafi. Mathilde puszcza miękki jazz w tle, wszyscy zapalają po świeczce. Grzane wino i gorąca czekolada leją się na zmianę z silnie przyprawionym kompotem i ręcznej roboty nalewką, którą przyniosła narzeczona Jingyi. Wilkowi wyrywa się parę głupot, ale nastrój jest na tyle ciepły, że wszyscy zbywają gburowatość Bernarda śmiechem. Nawet nie dochodzi do żadnego zgrzytu, który, efektem domina, zniszczyłby cały wieczór. Wszystko jest dziwnie normalne.
Mathilde pstryka Bernarda w pierś, jak tylko główne drzwi zamykają się za ostatnim gościem, potężnie nawalonym Arturem, któremu zamówili taksówkę.
– Widzisz. Musiałeś tak się martwić?
Tak. Wszyscy kłamali nam prosto w twarz. Udawali, że im zależy. Że nas tolerują.
Mogłem rozerwać wszystkich na strzępy. Ale byłem łaskawy.
Bernard wzrusza ramionami, rusza w stronę kuchni, żeby zacząć zmywać naczynia. Ma wrażenie, że jest na krawędzi i jeszcze krok, nawet pół, i będzie spadać w nicość.
– Nawet Wilk wdał się w świąteczny nastrój, co? Taki z niego podstolowy piesek – mruczy Mathilde, przynosząc co to kolejne rzeczy ze stołu.
Wilk rwie mięśnie, ciągnie skórę. Wyjdź stąd. Uciekaj. Ona nas nie zna. Ona ciebie nie zna tak jak ja.
– Fakt, mogło być gorzej – przełyka ślinę Bernard, po raz kolejny przemywając ręce, chociaż są kompletnie czyste. Ma ochotę trzasnąć się jednym z tych talerzy w głowę, żeby tylko Wilk przestał pierdolić głupoty.
Ona cię nie kocha. Tylko udaje. Dla zasady, bo jest Yule i wydaje jej się, że tak trzeba. Za bardzo się zmieniłeś. Nie zna prawdziwego ciebie, nas. Tylko ja cię rozumiem.
Jesteśmy niebezpieczni. Ona nigdy tego nie zrozumie.
– E tam – śmieje się Mathilde, klepie go w bok – co tam, ten Wilk. O tam, poszczeka. Groźny to on jest, jak rybka w akwarium.
Ręce Bernarda ruszają się bez jego pozwolenia, i zanim on, albo Mathilde się orientują, dwa talerze lądują na podłodze z trzaskiem. Porcelanowe okruchy dolatują pod nogi Tilde, rozproszone po kafelkach, jak śnieg za oknem. Komuś z ust wyrywa się cichy krzyk. Trudno powiedzieć, komu. Może im obu? Bernard zaciska pięści.
– Kurwa, przepraszam, nie chciałem – dłonie dalej go świerzbią, jakby Wilk nie miał dosyć. Jakby chciał przyszpilić Mathilde do ściany, potrząsnąć nią, zacisnąć palce na tchawicy. Musi stąd uciec. Nie chce nawet spojrzeć w jej twarz, na której na pewno jest wymalowane przerażenie. Musimy stąd uciec.
Wysuwa się z kuchni bez kolejnego słowa, nawet nie zarzuca kurtki na ramiona, tylko wybiega z domu. Ostatnie, co pamięta, to bolesny chrzęst kości i stawów zwiastujący przemianę, w jednej z pustych uliczek przedmieścia Stellaire.
Budzi się obolały, z zastałymi mięśniami i boleśnie przypomina mu to pierwsze Yule, które spędził z Mathilde samemu, te kilka lat temu. Różni się to tylko tym, że teraz nie jest na kanapie, tylko na ziemi. I czuje w ustach posmak zatęchłej krwi.
Leży w nogach łóżka Mathilde, skulony, z zaciśniętą szczęką i dłońmi zwiniętymi w pięści.
– Bernard? – niepewny głos Tilde wyrywa go z jawy i podrywa się na nogi. Wszystkie stawy wydają z siebie bolesne stęknięcia, zmęczone przemianą. Bernard ignoruje rwanie w kolanach, kiedy wspina się na łóżko.
Mathilde siedzi po turecku, pościel zmięta i pognieciona wokół niej, jak sztormowa fala. Trzyma coś w rękach, jej spojrzenie jest. Przerażone.
Bernard przełyka ślinę, chce powiedzieć przepraszam, albo cokolwiek innego, ale głos grzęźnie mu w gardle. Zamiast tego, zaciska dłonie w pościeli, próbując się przyjrzeć temu, co leży w ramionach Tilde. Widać futro, drobne kończyny. Przydługie uszy. Zając.
Wilk przyniósł jej zająca. Bernard nie wie, czy się śmiać, czy płakać.
Zwierzę zipie, ale nawet równomiernie, i nie wydaje się szczególnie poturbowane. Może mieć złamaną nogę, ale raczej nic bardziej poważnego mu się nie stało. Co jest aż dziwne, bo Wilk nie zostawia po sobie poszlak. A tutaj, w pełni żywy, tylko struchlały, zając.
– Chyba chciał ci dać prezent. Na Yule – udaje się Bernardowi wydukać po chwili, obserwując ciężkie oddechy zwierzęcia.
– Mhm – Mathilde kiwa głową, ale nie mówi nic więcej przez parę dobrych minut. Dopiero po jakimś czasie podnosi wzrok – Przeżyje. Nie jest wcale taki poturbowany.
– Zależy mu. Chyba – Bernard znów przełyka ślinę. Zawsze po dłuższej przemianie, Wilk cichnie na chwilę, pozwala trzymać się w ryzach. I teraz jest wręcz nie do znalezienia.
Trudno powiedzieć, czy Wilkowi naprawdę zależy na Mathilde, bo to byłoby niewiarygodnie dziwne, żeby tak dzikie stworzenie pozwoliło się okiełznać komuś, na kim po prostu Bernardowi zależało. Może to wina właśnie Bernarda, że zostawił jakieś piętno na Wilku przez swoją obsesję na punkcie Tilde?
– Chyba – Mathilde wraca wzrokiem do zająca, głaszcze go łagodnym ruchem po łebku. Bernard boi się podejść bliżej, czy to z powodu ostrożnej postawy Mathilde, czy trzęsącego się zwierzęcia w jej ramionach. Wreszcie znów podnosi na niego wzrok, żeby rzucić mu bolesny uśmiech. Jakby chciała się śmiać przez łzy – To chyba najdziwniejszy prezent, jaki w życiu dostałam.
Mimo kilku godzin sterczenia nad kominkiem kartka się nie zmieniła. Niewiarygodne. Kursywą Mathilde nadal krzywi zęby na Bernarda, uśmiechnięte twarze jej nowej rodziny szydzą z tego, że każdego wieczoru wraca samotnie do domu i powtarza tak nudną rutynę, że wlazła mu ona we krew. Nawet w Yule, kiedy niby ludzie powinni być o tyle milsi, pocztówka wciąż się z niego śmieje.
Od kiedy Mathilde zniknęła z jego życia, Bernard wrócił do nienawidzenia Yule i oczekiwania go ze zgrzytem zębów. Życie kołem się toczy, czy coś takiego.
– Wszystko jedno – mruczy pod nosem, wracając do blatu, nad którym przygotowywał świąteczny prezent dla ojca. Ich jedyny kontakt składa się na tę jednoroczną kartkę, która składa równocześnie życzenia na Yule i Nowy Rok. Ojciec jeszcze nigdy na nią nie odpowiedział. Ale od kiedy tylko DZIKIE SZCZENIĘ zaczęło zdobywać renomę, wygarniał mu, że wyszedł z błota, ale złotem się nie podzieli. Więc Bernard zawsze wciskał kilka banknotów do koperty. Teraz też nie jest inaczej.
Hej tato, już nie jestem bezrobotny, Kupiłem stację benzynową. Wesołych świąt (których i tak nie świętujesz) i miłego Nowego Roku. Bernard
Kopertę kładzie na tej adresowanej do Mathilde. Po chwili namysłu może kierowany Wilczą goryczą, albo własną nienawiścią do świąt, które teraz tak bardzo kojarzą mu się z tym, jak kiedyś było lepiej, rozrywa kopertę. Ma ochotę zamazać wszystkie życzenia, które napisał Tilde, ale ostatecznie nie rusza kartki samej w sobie. Wyciąga tylko z niej te ususzone, polne kwiaty.
Całe mieszkanie goreje ciepłym płomieniem świec, bo mimo wszystko, chcąc nie chcąc, zawsze lubił wszelkiego rodzaju świeczki. Dom często był nimi rozjaśniany, szczególnie gdy był małym dzieckiem, i wszytko jeszcze nie poszło się jebać. Więc świeczki zostały. Ta minichoinka, którą Mathilde trzymała w schowku, dawno wylądowała na śmietniku.
Bernard bierze zeschłe kwiaty w dłoń, chcąc je po prostu wyrzucić do śmieci, ale impuls prowadzi go w stronę jednej z większych świec. Tam jego dłoń ląduje tuż nad płomieniem. Kwiaty wydają z siebie syk, gdy spalają się na pył.
– Wszystko jedno – powtarza jeszcze raz, jak mantrę.
Włącza głośną, obrzydliwie mielącą mózg muzykę (jakiś undergroundowy grindcore, który bardziej brzmi, jak tarka przyłożona do mikrofonu, niż muzyka), trochę na złość sąsiadom, trochę, żeby uciszyć głowę. Siada na kanapie, już wyblakłej i zszarzałej czasem, w ręce biorąc wcześniej przygotowany kubek gorącej czekolady, Włącza jakiś gówniany horror, którego tanie krzyki ledwo co zagłuszają muzykę. Nawet nie wie, czy jest dobry, wybrał pierwszy lepszy z listy, byle krwawy. To żadne Yule bez masy krwi. Z tym pewnie Wilk chętnie by się zgodził.
Bernard spędza swoje Yule, kolejny rok z rzędu, sam, oglądając słaby film i zapychając się obrzydliwie słodką gorącą czekoladą. Wcale nie myśli o tym, że nie ma komu dać prezentów. Ani z kim obejrzeć tego słabego filmu. Albo po prostu, chociaż spędzić dnia razem.
Bernard bierze duży łyk czekolady, ignorując jak ta pali go w język. Wzdycha, podgłaśnia horror.
– Wszystko jedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz