Opowiadał Dantemu to czy tamto o swoich spotkaniach z Seymourem, nie było w tym przecież nic dziwnego, byli przyjaciółmi, a te wyjścia z byłym czarodziejem stały się trochę bardziej regularne, zatem trochę więcej o nich mówił, trochę więcej o samym muzyku wspominał… Ale to też nie wykraczało poza żadną normę! Wilkołak przecież znał Voxa już wcześniej, syren niejednokrotnie wysłuchiwał jego zachwytów nad muzyką zespołu oraz znosił wzdychania do oglądanego przez znaczną część koncertu blond gitarzysty, więc grafik nie przypuszczał, że akurat z tych niezobowiązujących pogawędek nad wspólnym obiadem Dante wyłapie wszystkie fragmenty związane z zainteresowaniem Seymoura rzeźbą wilka, podpyta o wygłaskane przez niego psy, a potem będzie to próbował wykorzystać przeciwko Virgilowi. Chociaż to nie było chyba aż tak zaskakujące.
Buntował się wpierw nieco przed całą zabawą, bo w większości przypadków, gdy pokazał komuś swoją zwierzęcą formę, spotykało się to z umiarkowaną akceptacją, raczej brakiem chęci widzenia jej na oczy ponownie. Doświadczenia te stworzyły gulę niepewności w jego gardle po słowach Dantego, lecz chłopaki zdążyli się zaciekawić (Seymour się zaciekawił), a on przywykł już do nazywania grupki muzyków, tych samych, co jeszcze jakiś czas temu mógł podziwiać jedynie z plakatów, dobrymi kumplami, z którymi czuł się swobodniej niż z innymi ludźmi. Zmienił się, wszelkie zaś wątpliwości wywietrzały z głowy, myśli się uspokoiły, gdy Vox razem z Dantem podjęli z nim zabawę, rzucając głośno żartami i nie mogąc przestać się szczerzyć do biegającego wilka. Vi zaszczekał na droczącego się z nim Ignisa, genashi posłał frisbee w stronę Raama, wilkołak pognał radośnie za nim. To poczucie bycia wśród swoich, samych wariatów będącymi ostatnimi do oceniania kogokolwiek, rozluźniało i zachęcało do dalszej zabawy.
No i był jeszcze śmiech Seymoura, w stronę którego jedno z wilczych uszu nieustannie się obracało, nieważne, gdzie teraz wilk biegł.
Virgil słyszał go wcześniej, widział uśmiech czarodzieja, ale na tej polance było to coś całkiem innego, nie tyleż bardziej szczerego, co tak rozbrajająco niekontrolowanego, pogodnego, kompletnie niepodobnego do Seymoura, że Vi nie potrafił się nacieszyć wystarczająco tym dźwiękiem. Zawsze w gitarzyście podczas ich wypadów była jakaś rezerwa, jakiś rodzaj wstrzemięźliwości przy żartach oraz większych napadach śmiechu, i z niewiadomego powodu głupie frisbee sprawiło, że te mury skruszały, odsłaniając najlepszą stronę radości muzyka.
Raam musiał oczywiście rzucić plastikowym dyskiem z grubej rury. Zabawka z impetem wpadła w wytatuowane ręce, w ostatnim momencie puściły one bolący od skurczy brzuch, żeby złapać nadlatujące frisbee. Seymour zakołysał się lekko na nogach, posyłając czekającemu na jego rzut wilkołakowi szeroki uśmiech, przerywany próbami zaczerpnięcia powietrza przez nierówno pracującą pierś. Szare ślepia prześlizgnęły się po delikatnie zaczerwienionych od śmiechu policzkach, wypadających z kucyka jasnych pasmach włosów, dotarły do szafirowych oczu, lekko przymrużonych przez promienie popołudniowego słońca. Mimo to Vi dostrzegł w nich zafascynowanie, zauważył, z jakim błyskiem zachwytu spoglądają na jego podniesione uszy oraz szeroko rozstawione łapy. Czarny ogon bezwiednie zaczął machać się mocniej na boki.
To nie tylko frisbee tak rozśmieszyło Seymoura. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo czarodzieja bawiły te wszystkie wilcze podskoki i zniecierpliwione szczekanie, że gdy Vi domagał się donośnym, wilczym głosem zabawki, gitarzysta wybuchał śmiechem, gdy wilk kręcił się w kółka, nie mogąc ustać na miejscu z podekscytowania, mężczyzna musiał giąć się w pół i łapać za brzuch. Więc Vi przebierał tymi patykowatymi łapami jak zakręcony debil, pochłonięty wprawianiem Seymoura w rozbawienie.
Dysk pofrunął do Dantego, ale wilkołak jakoś mniej się nim zainteresował, skupił swoją uwagę na szczekaniu na byłego czarodzieja. I chociaż ten kompletnie nie rozumiał, co wilk próbował tym osiągnąć, ani tym bardziej przekazać, to śmiał się do niego, a tatuaże lśniły pogodnym blaskiem.
Nagle coś śmignęło ponad wilczym łbem, zahaczyło o końcówki uszu. Virgil instynktownie przycisnął je do głowy, przygiął się na łapach, obejrzał na frisbee lecące do Arietha, spojrzał w stronę, z której dysk nadleciał.
— Hej, wilczek! — zawołał do niego syren, ukazując kły w łobuzerskim uśmiechu, popatrując wymownie na Seymoura. — Oczy na frisbee!
Ktoś naprawdę powinien czasami przywalić Dantemu. Najlepiej Raam.
Zabawa trwała w najlepsze, aż w końcu nie kto inny, a Ignis pierwszy wpadł do kółka po wilkołaku, klnąc na cholernego Karpia, że ten specjalnie nie wyciągnął się wystarczająco szybko po to frisbee. Reszta ferajny zagłuszyła go sprawnie, zmniejszyła kółko, bo co przecież mogło być lepszego od oglądania, jak wielki, czarny wilk biega, jeśli nie oglądanie, jak wielki, wkurzony genashi biega? Vi chwilę kręcił się w wokół nich, pomagał łapać frisbee, gdy ktoś stanowczo przestrzelił i Ignis zwęszał okazję do uwolnienia się z kółka, jednak zmęczenie zaczynało dawać mu się we znaki, pełnia zaś miała nadejść dopiero za dwa tygodnie, więc brak ulubionej dla wilkołaków pory dodatkowo się przykładał do jego wyczerpania w wilczej formie. Czas było złapać oddech.
Ubrania lepiły się do spoconej skóry, włosy sterczały we wszystkich możliwych kierunkach, nawet znalazł w nich jakieś źdźbło trawy, pewnie do tego przeturlania się raz z dyskiem. Wszystko to jednak odeszło na dalszy plan, gdy Ioannis podniósł ponad głowę butelkę wody, zwabił go szybko z powrotem na koce. Chłopaki dołączyli niedługo potem, zgodnie dochodząc do wniosku, że Ignis został porządnie ojebany w kolejną grę i ekipa może spocząć z czystym sumieniem. Vi leżał plackiem na ziemi z przymkniętymi oczami, wyczuł silny zapach magii wibrujący w powietrzu, raźno zbliżający się do niego.
— Dobrze się czujesz? — Były czarodziej usiadł przy nim, jego pierś pracowała w przyspieszonym rytmie.
— Tak, tylko… zmęczony.
Muzyk stęknął, walnął się na plecy obok niego, a wilcze serce na moment znów żwawiej zabiło.
— Ja trochę też.
Harmider rozniósł się wokół kocy, muzycy próbowali dorwać picie oraz jedzenie, Ignis próbował nie dorwać się do szyi Dantego oferującego mu wody dla ochłody. Wyczulone zmysły wilkołaka były w stanie wyłapać każde ze słów, szeptów i westchnień, jednak Vi miał wrażenie, że słyszy tylko ciężki oddech Seymoura, powoli uspokajający się, czuje wątłe ciepło bijące od jego wytatuowanego ramienia na swoim, a z tyłu głowy wciąż pobrzmiewa radosny śmiech.
— Vi. — Drgnął na dźwięk głosu czarodzieja, trzymając twarz zwróconą do nieba, oczy stanowczo zamknięte. Odpoczywał, tylko leżał, w ogóle nie interesował się niczym i nikim innym, tak, tak musiało to wyglądać. — Zastanawia mnie coś. Czy jak się przemieniasz, to nic cię nie boli? To jest w ogóle przyjemne?
Seymour brzmiał normalnie. Dlaczego nie miałby brzmieć normalnie? Muzyk chciał pogadać, czemu nie, jasne, to on po prostu zwracał uwagę na dziwne rzeczy. Virgil odetchnął głęboko, przypomniał sobie, że zadano mu pytanie.
— Cóż, przemiana sama w sobie nie jest zbyt miła — przyznał. — Dla mnie i u reszty mojej rodziny jest to taki krótki moment dyskomfortu, Dante też coś takiego ma przy swojej przemianie.
Syren od razu zainteresował się wzmianką o sobie.
— Co ja?
Ich dwa środkowe palce powędrowały w górę, krawiec parsknął śmiechem. Vi wrócił do tematu z lekkim uśmiechem na ustach.
— Ale gdy robisz to od zawsze, praktycznie przestajesz na to zwracać uwagę. Poza tym czuję się w tej formie… bezpieczny? — Arieth rozdawał resztę truskawek, ale wilkołak był zbyt skupiony na leżącym obok Seymourze. — Może to przez to, że jestem wilkołakiem od urodzenia i mam w głowie to połączenie, że wilk to coś dobrego, że jest integralną częścią mnie i jest to trochę dziwne i nienaturalne, jeśli nie zmieniam się regularnie. Także ostatecznie to jest tylko kilka rwących trochę mięśnie sekund, nic szczególnie złego.
— I zachowujesz świadomość? — Chciał się upewnić gitarzysta.
Wilczy uśmiech zaczepnie się poszerzył.
— Nie widać, prawda? — Seymour zamilkł, zaraz spróbował uratować jakoś wydźwięk wypowiedzi, Virgil jedynie się zaśmiał. — Zachowuję. Może tylko trochę bardziej mi odbija na punkcie piłek. — Szybko dodał: — Nie pytaj.
Ton czarodzieja poweselał, zabarwił się ciekawością.
— Właśnie że pytam.
Vi prychnął, odwrócił głowę nieco w bok.
— Nie odpowiem.
— Odpowiedz.
Ramiona i pierś wilkołaka zadrżały od wstrzymywanego śmiechu.
— Jak przyniesiesz kiedyś piłkę do parku, to wtedy pogadamy — odparł, mając nadzieję, że brzmiało to wystarczająco niezobowiązująco, by Seymour nie brał jego komentarza na poważnie. Czarodziej nie odpowiedział, a Vi nie miał śmiałości podnieść powiek, przekręcić się i zobaczyć, czy mężczyzna się uśmiecha.
— A jak to jest z pełnią u ciebie? — Zmienił temat muzyk.
— Wiadomo, mogę dłużej być przemieniony i powiedzmy… że lepiej mnie wtedy nie denerwować? — Prychnął, poprawił się nieco na kocu. Pierś unosiła się już swobodniej, jedynie zmysły pozostały lekko zaalarmowane. — Łatwiej mnie rozśmieszyć i łatwiej wyprowadzić z równowagi.
— Czyli odcinasz się na cały jeden dzień od Dantego.
Krawiec znów zareagował na swoje imię, i znów potraktowali go w takim sam sposób.
— Zdecydowanie.
Wybuchła jakaś kłótnia między Karpiem i Zapałką, żywo dołączył się do niej Raam, nawet Ioannis odpuścił próby uspokojenia trójki. Vi myślał, że tak spędzą kolejne parę chwil, wygrzewając się w słońcu i próbując rozszyfrować, o co tym razem poszło w żywiołowej dyskusji, gdy Seymour podjął na nowo rozmowę, ostrożnie dobierając słowa.
— Czy kiedyś ci to przeszkadzało w czymś? Bycie wilkołakiem?
— Nie… — Zawahał się, przekleństwa Ignisa wypełniły krótką ciszę. Virgil westchnął, skrzywił się, wracając myślami do swych dawnych uczuć i rozterek.
Sam o byciu wilkołakiem źle nie myślał, przynajmniej do czasu aż spotkał ludzi na swojej drodze, którzy zmienili sposób postrzegania przez niego tej drugiej, wilczej formy. Nie widział w niej problemu, nie sądził, że inni będą. Zdążył się jednak parę razy przekonać, że niewiele osób lubi, gdy nagle budzi się obok masy mięśni i futra, z pazurami rwącymi pościel oraz cielskiem zrzucającym rzeczy z półek. O zabawę z nim piłkami nikogo nie prosił, takiego kontaktu z jego wilkołaczą naturą mógł innym oszczędzić, ale nie panował nad niekontrolowanymi przemianami, sama nazwa przecież to wskazywała, nie jego wina, że gdy dobrze się z kimś czuł, czasami był zdolny do zmieniania się między dwoma ciałami. Virgil westchnął ponownie.
Niektórzy bardzo próbowali mu udowodnić, że to była jednak jego wina. Do teraz gdzieś to w nim siedziało, choć nie tak zdecydowanie jak te parę lat temu.
— Tak. Właściwie to tak — przyznał w końcu. — To długa historia, ale od dawna już tak nie myślę. Poukładałem sobie w głowie, że nie jestem jakimś potworem czy czymś takim.
Słowa rzucił ot tak, nie przypisując im za dużo znaczenia, może ujął je dość niefrasobliwie, w każdym razie nie oczekiwał, że Seymour się jakoś do nich odniesie. Vi poczuł szafirowej spojrzenie na sobie, odwrócił w końcu głowę w stronę muzyka, otworzył oczy.
— Potworem? — Seymour wpatrywał się w niego z niedowierzaniem, marszczył brwi. — Ktoś tak o tobie myślał?
Nie miał gdzie uciec wzrokiem, nie był pewien, czy chce. Patrzył się w szafir, zatapiając się w nim chyba odrobinę za głęboko.
— Parę osób, tak — powiedział jakoś ciszej, próbując się zmusić do spojrzenia w niebo. Ciało nie słuchało.
Seymour wyciągnął go z opresji, odwracając się pierwszy. Prychnął z oburzeniem, ułożył lepiej głowę na skrzyżowanych pod nią ramionach, pobłądził spojrzeniem po leniwie przesuwających się w górze chmurach.
— To kurewsko głupie — mruknął.
Zaskoczenie mignęło w metalicznych oczach, Vi otworzył usta, żeby coś dodać, lecz zamknął je zaraz. Zamiast tego bezwiednie ułożył wargi w uśmiech, może kątem oka widziany przez Seymoura, może nie. Ale z pewnością czarodziej nie mógł zauważyć ani poczuć ciepła wkradającego się do wilczego wnętrza, nie był w pełni świadom, jak te trzy proste słowa znaczyły dla Virgila więcej, niż mógłby muzyk przypuszczać.
Od Seymoura oderwał go dopiero Dante, wołając o wsparcie w kłótni.
Głośne koncerty Voxa nigdy mu nie przeszkadzały, lecz zwykłe imprezy o dziwo potrafiło go łatwo przytłoczyć. Niektóre były spokojniejsze, muzyka leciała jako ledwie dodatek w tle, rozmowy były głównym źródłem lekkiego hałasu, ale u Dantego na posiadówach praktycznie zawsze znajdowało się mnóstwo wszystkiego i wszystkich, po dwóch godzinach zabawy doprowadzając do istnej kakofonii dźwięków. Virgil ścisnął szyjkę butelki z piwem, uśmiechnął się wymuszenie do podpitej dziewczyny, która go przepraszała za wpadnięcie na niego. Potrzebował się przewietrzyć, uszczknąć choć trochę ze względnej ciszy poza mieszkaniem. Ludzie zawyli radośnie, gdy wytwornica dymu odżyła z nową dawką bladej fali, wilkołak przygarbił się, bardzo starając się nie mruknąć przekleństwa pod nosem przez kogokolwiek, kto właśnie krzyknął mu prosto w ucho. Dotarł w końcu do drzwi balkonu, z nieopisaną ulgą zauważył, że palarnia była pusta.
Zdążył oprzeć się o barierkę, nim ktoś otworzył znowu drzwi.
Nie…, zaczął płakać w duszy, zerknął przez ramię.
Seymour wychynął z mieszkania, tatuaże rozjaśniły nieco skąpany w wieczornym mroku balkon.
…ważne, dokończył radośniej. Nieważne.
— Hej. — Muzyk przystanął tuż obok, posłał mu skromny uśmiech. — Widziałem, jak wychodzisz, wszystko dobrze?
— Pewnie, potrzebował tylko chwili spokoju — odparł. Szybko pożałował swoich słów, widząc spojrzenie Seymoura.
— Od hałasu chwili spokoju, nie od… — od ciebie. — Nie od rozmowy. Zostań, jeśli chcesz. — Źle to ujął. Vi uciekł wzrokiem na jawiącą się w dole ulicę. Chyba wystarczająco wysoko, żeby się uratować przed własną głupotą. — To znaczy, chcę, żebyś został, ale nie musisz. — Zmroziło go. Jeszcze gorzej! — To znaczy…
Dalsze jego starania wytłumaczenia się przerwał Seymour. Mężczyzna parsknął krótkim śmiechem, upił łyk swojego piwa.
— Zostanę. Też chciałem się przewietrzyć.
Patrzył przez chwilę na byłego czarodzieja, ten jednak nie odwzajemnił spojrzenia, spoglądając na nocne niebo, więc i on się odwrócił, pozwalając przytłumionym słowom piosenki i odległym warkotom silników być jedynymi zajmującymi zmysły dźwiękami, nabrać nowej energii na powrót do środka. Ale Vi niekoniecznie chciał do tego środka już wracać, skoro dostał okazję do pogadania z Seymourem. Wolał ją dobrze wykorzystać.
— Zagrajmy w coś — zagaił, wychylając na odwagę nieco piwa z butelki.
— W co konkretnie?
— Jest coś takiego jak „założenia”. Ja robię założenie o tobie, jakiekolwiek i o czymkolwiek, i jeśli jest prawdziwe, to ty pijesz, jeśli fałszywe, to ja.
Seymour nie potrzebował dużo czasu na odpowiedź.
— Dobra. Spróbujmy. Mów pierwszy.
Wilkołak spróbował ukryć uśmiechem lekkie napięcie. Okej, tak daleko nie wyszedł w swoich pijackich planach, musiał się zastanowić.
— Piłeś jako nieletni.
Mężczyzna prychnął, całe szczęście, raczej nie irytacją, a rozbawieniem.
— Idziesz po łatwiźnie — odparł, przechylił butelkę. — Kto w Stellaire nie pił jako nieletni.
— Valerius nie pił aż do osiemnastki.
— I jesteś pewny, że ci czegoś trochę nie naściemniał? — zapytał zaczepnie i z uśmiechem muzyk. Zarobił ostrzegawcze, pozbawione poważności szturchnięcie w ramię.
— Teraz ty.
— Najbardziej lubisz tenisowe piłki — powiedział od razu, Vi wywrócił oczami.
— Wiedziałem, żeby ci o tym nie mówić — mruknął, biorąc łyk piwa, wyciągając z czarodziejskiej piersi śmiech.
Przerzucali się przez jakiś czas założeniami o sobie, wilkołak pudłował trochę więcej od Seymoura, ale nie miał z tym problemu, widział, że muzyk chyba dobrze się bawił i to mu wystarczało, Dantego pukającego w szybę drzwi zbył machnięciem ręki, na jego głupi uśmiech nie zwrócił uwagi. Przyszła nowa runda, a jego butelka była już stanowczo lżejsza, jeśli chcieliby kontynuować, musieliby niedługo przejść się do kuchni, bez gwarancji, że dadzą radę wrócić na balkon, bo może ktoś zaczepi ich po drodze i ich mała gra się skończy, skwitowana krótkim „dokończymy innym razem”. Czy to podkusiło go do odważnego założenia, czy może alkohol? Innych powodów nie potrafił wymienić.
Chcesz pójść ze mną do muzeum w przyszłym tygodniu.
— Chcesz… — Telefon zabrzęczał mu w kieszeni, Vi zaklął w duchu, chcąc odrzucić połączenie, lecz imię brata wyświetliło się na ekranie. Wilkołak zmarszczył brwi. — Przepraszam, muszę odebrać.
Seymour kiwnął mu głową, Virgil luźnym tonem przywitał się do słuchawki.
Po drugiej stronie usłyszał cholernie wystraszony głos brata.
— V-Vi?
— Val? — Momentalnie spoważniał, Seymour dostrzegł jego poruszenie, wyprostował się. — Valerius? Co się dzieje?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz