Myślał, że tamto pójście do parku, to będzie coś takiego, jak zawsze, to znaczy jeszcze wtedy, gdy całą ekipą mogli się spokojnie włóczyć, gdzie chcieli, a wyjście do budki z kebabami to było święto. Myślał, że po prostu poleżą sobie na kocach, poprzerzucają się żartami, Ioannis będzie ich obdzielał przygotowanym przez siebie jedzeniem, Raam w końcu stwierdzi, że co to za posiłek, jak nie ma ryżu i przypraw, więc potem kolektywnie zejdą na jakimś jego wynalazku prosto z samego serca Bharatu. Myślał, że wszystko zakończy się tym, że Ignis wyskubie całą trawę wokół koców, próbując gwizdać na źdźbłach i w końcu przypalając każdy ze swych „instrumentów”. Zdecydowanie nie spodziewał się, że wypluje płuca, rzucając frisbee, bo co było takiego zabawnego w ciskaniu plastikowego dysku i patrzeniu, jak leci łagodnym łukiem, albo jak Arieth puszcza go w jakiś taki sposób, że skubaniec skręca dwa razy, myląc wszystkich wokół. Seymour wypluł płuca, ale wcale nie przez bieganie i rzucanie tanią zabawką, tylko przez tego wielkiego wilka, hasającego w trawie, z tą szczerą radością malującą się na wyszczerzonym pysku, z merdającym bez przerwy ogonem i bystro postawionymi uszami, wodzącymi za każdym nowym dźwiękiem.
Seymour uświadomił sobie, że sam szczerzył się jak debil, i gdyby ich wszystkich w końcu nie zmogło zmęczenie, mógłby to frisbee rzucać do nocy, ciesząc się jak dziecko.
Muzyk rozwalił się na kanapie w swoim salonie, brzdąkał coś na gitarze, ale dźwięki wcale nie próbowały ułożyć się w żadną z melodii, która pasowałaby do utworów z krążków Voxa. Seymour miał na liście zadań na ten wieczór samotną pracę nad swoim kawałkiem, ale jakoś tak ani słowa nie chciały się spiąć, napisane już wersy brzmiały jakoś kanciasto, ani nuty się nie zgrywały, wszystkie brzmiały jak coś, co już kiedyś słyszał. Mężczyzna westchnął, sfrustrowany, skrzywił się, a potem umysł podsunął obraz szczekającego Virgila i to ciężkie westchnienie skończyło się cichym parsknięciem, w którym próżno było szukać rozczarowania własną niemocą twórczą. Palce znów przebiegły po strunach, melodia zrobiła się skoczna, żywsza, wypłynęła gdzieś z dawniejszych wspomnień – tych, w których małemu Seymourowi jeszcze się wydawało, że wszystko będzie dobrze.
— I'm gonna buy me a dog — zamruczał, nie starając się specjalnie. Opuścił parę wersów, zakołysał stopą. — 'Cause I need a friend now.
Palce nie trafiły w jedną ze strun, kolejny akord się rozsypał, ucichł. Miły moment rozluźnienia pękł, gdy to dobrze znane, wewnętrzne poczucie bezproduktywności, gdy za długo nic nie robił, przywołało go do porządku.
— Kretyn — powiedział pod swym adresem Seymour, siadając po ludzku na kanapie, opuszczając nogi na podłogę i prostując plecy.
Zmarszczył brwi, zrugał się w myślach za ciągłe wracanie wspomnieniami do tego jebanego frisbee i do wilczej postaci Virgila. Interpretować jakieś pokręcone wykresy potrafił, własnych uczuć już nie, więc skoro rzucanie zabawki mu się podobało i skoro jako bachor chciał mieć psa, to pewnie i o Virgilu zaczynał myśleć jak o zwierzaku.
— Skończony debil.
Głowa nie rozumiała serca, które jakoś tak naturalnie spajało wilczą formę z ludzką, bo przecież Virgil to Virgil, bez względu na to, czy ma włosy, czy futro. Nie rozumiała też, że to wcale nie wspomnienie chęci posiadania psa wypłynęło na powierzchnię, lecz inna potrzeba, dużo głębsza i bardziej uniwersalna. Ta przebijająca się w marudzeniu ojcu o zwierzaka, życzeniu sobie pluszaków, a nie klocków pod choinkę, próbach ożywienia ulubionej zabawki, tęsknocie za bratem, gdy go nie było, uczepieniu się tej jednej dziewczyny, która miała odwagę go poderwać, i w końcu łażeniu za Ignisem, bo on zawsze pierwszy wyciągał rękę, przy nim było po prostu ciepło, wesoło i tak jasno.
Seymour zacisnął wargi, gdy gryząca irytacja wzbierała gdzieś w środku i spróbował znów pochylić się nad strunami. Już prawie wrócił do pracy, lecz wtedy ekran rzuconego na stół telefonu rozbłysł, muzyk jakoś tak instynktownie uciekł ku niemu wzrokiem. Normalnie ignorował wiadomości, gdy był zajęty, lecz nim zdążył się zastanowić, że naprawdę był w tym momencie zajęty (próbował pracować, tak?), ręka sama wyciągnęła się po telefon, może z jakąś nadzieją… Parę ruchów i już były czarodziej czytał, co też tam Karp (skąd rozczarowanie?) nawypisywał. Zero spokoju, syren znów kręcił u siebie jakąś imprezę.
Z ostatniej Seymour szybko się wymiksował, towarzystwo mu nie pasowało, parę osób go zirytowało, a że nie był człowiekiem robiącym coś wbrew sobie (już nie), zebrał się do domu, zostawiając Raama z cycatymi dziewczynami i Ignisa, krzywiącego się na widok kolorowych rybek. Nie miał ochoty nigdzie iść, właściwie to nie wiedział, co go podkusiło, by zapytać.
Seymour zawahał się tylko na moment. Nie zwrócił uwagi, że Dante mu na dobrą sprawę nie odpowiedział na pytanie.
Olał różową emotę, którą odpowiedział syren. Rzucił telefon na blat, poprawił się po raz kolejny na kanapie i wrócił do grania. Tym razem poszło mu jakoś lepiej.
Gra w założenia mogłaby potrwać jeszcze trochę, najwyżej wilkołaka trzeba by było holować na kanapę, ale Seymour nie miałby nic przeciwko temu. Los lubił się jednak mścić za nic i sprawiać, że były czarodziej nie mógł normalnie wysiedzieć na imprezie u Dantego. Krótka rozmowa telefoniczna, to nagle poważne spojrzenie, ściągnięte troską brwi. Vi spojrzał przepraszająco na Seymoura.
— Ja… przepraszam, muszę iść. — Telefon dopiero za drugim podejściem wylądował z powrotem w kieszeni.
— Co się stało? Coś z Valeriusem?
Wilkołak skinął głową.
— Tak, nie ma ze sobą leków, muszę do niego teraz jechać.
— Podrzucę cię.
Vi zrobił małą pauzę, znieruchomiał, na moment porzucając próbę przejścia z powrotem do środka mieszkania.
— Nie, nie trzeba, dzięki, dam radę.
— Na miotle jest szybciej.
— Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu.
Seymour popatrzył na niego znacząco.
— Vi, chodzi o twojego brata. Bierz rzeczy i lecimy.
Lekki uśmiech pojawił się na twarzy wilkołaka, spięta niepokojem twarz nieznacznie się wygładziła. Skinął głową.
— Dzięki.
Muzyk jakoś tak nie wpadł nawet na to, że może przesadził trochę z tym oferowaniem pomocy – w końcu nie znali się z Vi aż tak długo, to było ledwie parę wyjść tu i tam, trochę rozmów, które trwały dłużej, niż były czarodziej zakładał, bo czas jakoś tak podejrzanie szybko mu na nich upływał. Nie przyszło mu do głowy, że medyczne i rodzinne sprawy mogłyby stanowić zbyt osobistą kwestię, żeby Virgil czuł się komfortowo z tym, by ktoś mu towarzyszył, nawet jeśli miałby po prostu podrzucić go na miejsce i nic więcej. Valeriusa Seymour nie znał, na oczy go nie widział, słyszał o nim jedynie z opowieści Vi, i na dobrą sprawę nie powinien się aż tak przejmować. Dobrze, mógł się przejąć, tak zwyczajnie i po ludzku, ale nie aż tak. I tak, jak zauważył już, że przy Virgilu łatwiej mu poruszyć tematy, których unikał w rozmowach z innymi, tak wyglądało na to, że to chyba działało w dwie strony, gdy żadnego skrępowania nie było, kiedy Seymour wyszedł ze swoją propozycją.
Nikt jakoś nie zwrócił uwagi na dwójkę mężczyzn przepychających się między resztą gości, tylko Dante zaczepił Virgila, zagadał coś, szczerząc kły, uśmiech jednak w okamgnieniu zniknął, wystarczyło ledwie skrzyżować spojrzenie z przyjacielem, zamienić parę słów. Pan domu skinął głową, skinął i Seymourowi, następnie zaś przepłynął gdzieś dalej, pilnując dobrej zabawy pozostałych gości, odwracając uwagę od śpieszącej z powrotem na balkon dwójki.
Seymour przepchnął się z miotłą przez bawiącą się ekipę, z westchnieniem ulgi dotarł z powrotem na zewnątrz.
— Leciałeś kiedyś na miotle? — spytał, gdy Virgil dopinał właśnie kurkę i ściągał mocniej pasek torby. Wilkołak pokręcił głową. — To nic trudnego. Po prostu trzymaj się mnie, udawaj, że to rower i nie patrz w dół.
— J-jasne. — Usłyszał w odpowiedzi.
Virgil podał mu adres, Seymour wprowadził go szybko w nawigację. Patrzył przez chwilę na mapę, nim chwycił kij miotły, magia popłynęła wzdłuż tatuaży i były czarodziej odepchnął się od posadzki, ruszył w stronę nieba. Czuł dłonie Vi spoczywające na jego biodrach, ściskające nieco mocniej, gdy nabierali wysokości i gdy Seymour skręcał. Powinien był korzystać z autopilota, parę promili miał, lecz zadanie, które się przed nim pojawiło i które tak gładko na siebie przyjął, sprawiło, że piwo błyskawicznie wywietrzało z głowy, zmysły się wyostrzyły, umysł pracował sprawnie, szybko. Był problem, trzeba było go rozwiązać, Seymour zaś miał ku temu narzędzia, czyli magię i swą miotłę – sytuacja do złudzenia przypominała te, do których przywykł w domu, gdy wciąż uczył się magii pod okiem ojca, a potem w szkole, gdy uczyli go kolejni nauczyciele. Coś, od czego uciekł, by nigdy nie wrócić i czego unikał w codziennym życiu, zepsute sprzęty nosząc do naprawy, zamiast tknąć je własną magią, i nawet piwo otwierając otwieraczem, choć tak łatwo byłoby to zrobić jednym prostym czarem. Lecz teraz, gdy miał pomóc Vi, jakoś nie czuł tego instynktownego oporu przed używaniem własnych zdolności, kompletnie zniknęła cała jego rezerwa i awersja do nich.
Prawie nie przekraczał prędkości, mknąc przez nocne niebo, nawet nie myślał o tym, że może trafić na fotoradar albo policyjny patrol. I tak, jak los złośliwie odmówił mu spokojnej rozmowy z Vi, tak tym razem postanowił sprzyjać, czyniąc niebo wolnym od innych podróżnych, patroli z suszarkami i wszelkich innych problemów, które mogłyby ich opóźnić.
— Valerius nie nosi ze sobą swoich leków? — spytał w końcu Seymour, nieznacznie odwracając się do Vi.
— Nosi, nosi, tylko… On normalnie nie pracuje do takiej godziny, spójrz, jak jest późno.
— Wspominałeś, że studiował prawo… To pracuje w kancelarii?
— Tak, jest tam aplikantem. — Virgil westchnął. — Pewnie wrzucili mu górę pracy, Val chciał się wykazać, zasiedział się do późna i zapomniał, że miał być już w domu, wziąć wieczorną dawkę.
Na miotle naprawdę było szybciej. Gdyby wybrał komunikację miejską, Vi najpewniej nadal stałby na przystanku, wypatrując tramwaju czy taksówki, tymczasem zaś Seymour właśnie zniżał lot, docierając do właściwego budynku. Pora była późna, ale nie abstrakcyjnie, ulicą wciąż zdążały gdzieś grupy ludzi, jakiś autobus stał na światłach, lecz rozświetlone wnętrze było w większej mierze puste. Były czarodziej wylądował pod samą klatką schodową, spojrzał na ładnie zrobioną, mosiężną tabliczkę przy drzwiach, informującą wszystkich o tym, na którym piętrze znajduje się kancelaria prawna. Akurat jakaś kobieta wychodziła z klatki, Virgil podbiegł, złapał domykające się powoli drzwi. Seymour, z miotłą w garści, poleciał za wilkołakiem.
Na windę nie czekali, nawet nie przyszło im do głowy, żeby ją przywołać. Obaj ruszyli na górę, sadząc po dwa stopnie naraz, Virgil prowadząc, Seymour – następując mu na pięty.
— Pierwszy raz taka akcja? — spytał na półpiętrze.
— Nie, nie pierwszy. Dlatego mam jego leki u siebie. — Szybkie zerknięcie przez ramię, nim Virgil zakręcił, ruszył po kolejnych stopniach. — Val pilnuje tego, ale wypadki się zdarzają.
Dotarli. Kawałek korytarza, stanęli przed wyraźnie ładniejszymi, szerszymi drzwiami, z profesjonalnie wyglądającą, mosiężną tabliczką, informującą, że to tu. Vi odważnie nacisnął klamkę, drzwi nie ustąpiły. Dłoń zaraz sięgnęła dzwonka, wdusiła biedy guzik, po drugiej stronie rozległ się drażniący uszy dźwięk. Postali, poczekali, drzwi kancelarii się nie otworzyły, więc Vi zadzwonił jeszcze raz, z dokładnie takim samym skutkiem.
— Zadzwonię do niego — powiedział, w głosie słychać było napięcie, więcej, niż jeszcze przed chwilą.
— Czekaj, może ja coś poradzę.
Vi wyjął ten telefon, wybrał numer brata, przyłożył urządzenie do ucha. Seymour na granicy słyszenia wychwycił charakterystyczny dźwięk oczekiwania na połączenie, lecz nic więcej. Nie zamierzał czekać, aż Valerius odbierze, szczególnie, gdy Virgil przestępował z nogi na nogę, marszcząc brwi. Były czarodziej podszedł do drzwi, położył dłoń na zamku, tatuaże rozbłysły mocnym, szafirowym światłem – ostrzejszym i intensywniejszym, niż kiedykolwiek wcześniej przez ostatnie parę lat. Mężczyzna sięgnął myślami w stronę zimnego metalu tworzącego zamek, dotknął magią zapadek i całego mechanizmu, nie różniącego się przecież założeniem ani ideą od wszystkich innych zamków. Prawda, że ten był zrobiony porządnie, precyzyjnie, nie ugiąłby się przed wytrychem, lecz tym razem nie stawał naprzeciw pierwszemu z brzegu złodziejowi. Usiłował oprzeć się mężczyźnie, któremu przeznaczone było stać się następną głową wiekowego rodu czarodziejów. Seymour porzucił swoje przeznaczenie, lecz pamiętał wszystko to, co wpoił mu ojciec, i teraz zamierzał zrobić z tego użytek. Nie przypuszczał, że będzie musiał się kiedykolwiek gdzieś włamywać, ale skoro czynił to w dobrej wierze i w stanie wyższej konieczności, nie miał sobie nawet czego wybaczać.
Magia wlała się do wnętrza bębenka, namierzyła rygle i powiązane z nimi zapadki, stop tytanu zabezpieczono i przed magiczną manipulacją, lecz i to Seymour obszedł magią swoich tatuaży. Coś zachrzęściło, coś kliknęło w środku, drzwi się otworzyły, wypuszczając na klatkę schodową wąski pasek światła.
— Gotowe — powiedział Seymour.
Virgil odłożył ten telefon, zaskoczenie odmalowało się na twarzy, nim wilkołak ruszył do środka, skinąwszy po drodze głową Seymourowi.
— Valerius? — zawołał, popatrując po pomieszczeniu.
Seymour wszedł zaraz za nim, zamknął drzwi, popatrzył wokół.
Kancelarię urządzono ładnie i gustownie, a dominujące wszędzie drewno, klasyczne zdobienia i ciemne, dostojne barwy, nadawały całości powagi i poczucia profesjonalizmu, które musiało uspokajać klientów zapewniając ich, że trafili w kompetentne ręce. Lada niewielkiej recepcji, wazon ze świeżymi kwiatami, długopisy z logiem wstawione w kubek, gdzieś z boku szafa na ubrania, kawałek dalej toaleta, jakieś krzesełka, a potem korytarz prowadzący dalej, w trzewia samej kancelarii.
Virgil ruszył korytarzem, znów zawołał, z jednego z pomieszczeń odpowiedział mu słaby głos.
Pokój zdawał się jeszcze mniejszy przez te zwały dokumentów i szafki wypełnione ciężkimi segregatorami. Biurko zajmowało większą jego część, na ścianie widział kalendarz, duży monitor zasłaniał sylwetkę siedzącego w fotelu mężczyzny.
— Valerius!
— Cześć, Vi.
Rodzinne podobieństwo widać było od razu. Valerius, jeszcze szczuplejszy niż Vi, dodatkowo piegowaty, lecz obdarzony równie kręconymi włosami i metalicznymi tęczówkami, popatrywał na brata błyszczącym zmęczeniem i gorączką spojrzeniem. Jasne pasma, które równomiernie zdobiły fryzurę Virgila, u Valeriusa skupiły się głównie na grzywce, nadając mu charakterystycznego wyglądu. Uśmiechnął się słabo na widok brata, zerknął na stojącego w drzwiach Seymoura.
— Nie wiedziałem, że… tu będzie zaraz… cała akcja ratunkowa… — Oddech miał ciężki, urywany, leżące na oparciach dłonie, choć zaciśnięte na obitej skórą gąbce, drżały lekko. — Z twoim ulubionym…
— Nic nie mów, siedź spokojnie — przerwał mu Vi, stawiając torbę na jakichś papierach zalegających na blacie.
Otworzył ją, wybebeszył zawartość, wyłowił tekturowe pudełko. Białe, oznaczone paskiem w nijakim kolorze, do tego opisane długą, trudną do wymówienia nazwą, z daleka wyglądało jak gorzki lek na receptę, taki, który na pewno miał mnóstwo efektów ubocznych. Vi wyciągnął listek, wycisnął z niego dwie tabletki, podał Valeriusowi. Spocona dłoń drugiego wilkołaka wciąż drżała, gdy sięgał po tabletki, po stojący na podstawce kubek. Ceramika zadzwoniła o zęby, stuknęła znów o blat. Mężczyzna westchnął, wrócił wzrokiem do patrzącego na niego z niepokojem brata.
— Zaraz mi przejdzie.
— Po prostu odpocznij.
Virgil pochylił się nad nim, dotknął dłonią czoła.
— Masz gorączkę.
Val obdarzył go słabym, przepraszającym uśmiechem.
— Skoczyć po coś do apteki? — spytał Seymour, podchodząc bliżej.
Vi pokręcił głową.
— Nie, już nic nie trzeba. Teraz po prostu leki muszą zacząć działać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz