Virgila zmuszano do obchodzenia Yule na dwa sposoby, czy mu się to podobało, czy nie.
Ten pierwszy, zdecydowanie mniej przez niego lubiany, tyczył się jego mamy i jej nieopisanej kreatywności. Z nieznanych mu powodów, dla niego od trzynastu lat, dla Valeriusa od siedmiu, czyli od szczęśliwego opuszczenia przez wilkołaków murów liceum (w ich ograniczonym mniemaniu) po raz ostatni, Magia Polla każdego roku wpadała na kolejne absurdalne pomysły wsadzenia rodzeństwa do tego więzienia ponownie, żeby wzięli udział w jakieś świątecznej szaradzie, będąc przy tym głuchą na ich skomlenia i narzekania, w których też trzeba było mieć pewną wprawę, by przypadkiem za mocno nie obrazić placówki edukacyjnej. Do teraz razem z bratem opracowali dwie teorie, dlaczego mamie tak bardzo zależało na pokazaniu ich w czasie Yule na korytarzach szkoły niczym pieski na świątecznej wystawie – albo lubiła się nad nimi znęcać, albo po prostu chciała wprowadzić miłą atmosferę do budynku i z chęcią korzystała przy tym z pomocy młodych. Zgodnie skłaniali się w stronę pierwszej opcji.
Dyskusje, że było to dla nich niezręczne, mama ucinała jednym ostrym komentarzem, że niezręczne to może być chodzenie z takim gniazdem na głowie, które oboje mieli, nie pomaganie jej w spełnianiu świątecznego obowiązku dyrektorki. A w granice tego obowiązku wchodziły rzeczy przeróżne – rozdawanie cukierków uczniom, składanie życzeń nauczycielom, ubieranie choinki stojącej w głównym holu czy nawet zasiadanie dwa lata temu w jury w konkursie na najlepszą potrawę związaną z obchodami Yule (to akurat był akurat całkiem przyjemne). W tym roku zaś…
— To jest gorsze od siedzenia z tobą na przedstawieniu świątecznym w zeszłym roku — mruknął Virgil, zgarbił się mocniej. Nadąsanym spojrzeniem wpatrywał się w mamę, mając wątłą nadzieję, że ta okaże akt łaski dla dwójki podwładnych pozbawionych wyboru i pozwoli im wrócić do domu, choć doskonale wiedział, że tak się nie stanie.
Może jednak kończyły jej się pomału pomysły, bo Vi nie mógł znaleźć innego wytłumaczenia dla tych strojów świątecznych elfów, w które zostali siłą stanowczego głosu ubrani razem z Valeriusem. Zielona czapka drapała go w czoło, dzwoneczek na jej końcu był bardziej niż upierdliwy, urocza kurteczka zapinała się na białe pompony, a jej przeklęte rękawy były za krótkie. Brat nosił to samo wdzianko, tylko że czerwone, będąc nie mniej oburzonym tym całym wymysłem. Stali pośrodku gabinetu mamy, gdy ta siedziała przy biurku, wstukując coś pospiesznie w klawiaturę.
— Powiemy tacie — odparł hardo Valerius, Vi przytaknął skinieniem.
Magia zaśmiała się głośno. Miny im szybko zrzedły, opór w oczach zelżał.
— A tata powie, że macie być grzeczni i robić to, co mama każe. — Wstała w końcu od komputera, poprawiła burgundowy żakiet, po czym klasnęła w dłonie, uśmiechając się szeroko do synów tym jednym ze swoich dyrektorskich uśmiechów, łagodnych, acz zarazem mówiących „jeszcze jedno słowo sprzeciwu, a wyciągnę was z tego gabinetu za karki jak szczeniaki”. — No, do roboty, moje elfy! Mamy obchód do zrobienia i życzenia do złożenia.
Drugi nie był szczególnie lepszy, ale odbywał się całkowicie w gronie rodzinnym, także jeśli Virgil miał robić z siebie błazna, to wolał w rozmowach z wujkiem niż przed klasą licealistów.
Nie to, że miał coś do swojej rodziny, to znaczy całej brygady Magii w połączeniu z rodziną jej brata, Doriana, wraz z wujkiem Aleandro będącymi ojcami wilkołaczych, dwunastoletnich trojaczków – roztrzepanego Basileo, wiecznie głodnego Bertolfo i kochającej wygłupy Bonifacii. Była to zgraja niesamowita, przekochana, a nazwanie jej wyjątkowej zakrawało o bycie lekkim niedopowiedzeniem, jednak trzeba było przyznać, że dom wypełniony dziesiątką wilkołaków stawał się miejscem… specyficznym. No bo przecież do tego wszystkiego dochodziła jeszcze babcia Heloiza, istna, jedyna i najprawdziwsza gwiazda yulowego wieczoru, z wiekiem wcale nie słysząca gorzej od innych każdego szeptu wypowiedzianego po drugiej stronie stołu. O marudzeniu pod nosem na trudność w przygotowaniach również nie było mowy, inaczej leciała rózga od babci, najżarliwszej koordynatorki obchodów, bo jak to mówiła „ktoś musi kontrolować ten dom wariatów”.
Od kogoś Magia się nauczyła rozstawiać swoje dzieci po kątach.
— Maguś, bo ja tu przyjechałam i mi Lorenzo cudowny mówi, że kaczka jeszcze nie zrobiona, ciasta niewypieczone do końca, a steki to ja sama będę musiała przyrządzać, czy Virgilek się tym zajmie z łaski swojej? — Tak wyglądało przywitanie babci na Yule, gdy Vi, Valerius i mama zawitali na progu z choinką, zdyszani, każde ze śniegiem we włosach. Dwójka chudzielców podniosła głowy, zerknęli na Heloizę stojącą w przedpokoju, z ramionami założonymi na piersi.
— Cześć, babciu — rzucili jednocześnie, zaczęli rozbierać się powoli z kurtek, starszy z braci zaś bezwiednie zaczął zastanawiać się, ile uwag tego południa usłyszy odnośnie sposobu przyrządzania wymienionych przez babcię steków.
— Hej, mamo — odparła Magia, głos mając już z deczka zmęczony, chociaż rodzinne Yule nawet na dobre się nie zaczęło. Vi uśmiechnął się pod nosem. To był zdecydowany plus spędzania świąt z babcią – można było oglądać, jak ktoś daję radę zagiąć mamę.
— Świetnie po prostu, dopiero teraz przynieśliście choinkę? — Prychnęła babcia, z wręcz pogardą dla ich lenistwa i powolności kręcąc głową. — Wiedziałam, że czegoś mi brakuje. Wracam do Lorenzo, on przynajmniej mnie uspokaja recytowaniem wierszy w czasie smażenia pierogów.
Valerius z mamą skupili się na przystrojeniu do końca salonu, rozłożeniu zastawy na stole i oporządzeniu drzewka, za to Virgil z tatą i babcią zaszyli się kuchni, pomiędzy łyki grzanego wina wplatając dyskusje na temat używanych przypraw do potraw. Dali radę postawić pierwsze talerze z pieczoną rybą na ozdobionym w srebrne śnieżynki obrusie, nim dzwonek do drzwi rozbrzmiał, zwiastując przybycie ostatnich gości, choć tych to nawet bez dzwonka było słychać. Poszedł korek od butelki czerwonego wina, mama stuknęła się z wujkiem kieliszkiem, kuzynostwo poleciało rozkładać przyniesione prezenty pod choinką, po czym obskoczyło Virgila, prosząc, wyjąc, żeby zaczął coś dłubać w drewnie i dał im zgadywać, co za zwierze tworzy. Vi nigdy nie miał serca im odmawiać, więc póki tata kończył gotować, on rozsiadł się na podłodze w salonie z trojaczkami, które po zażartych kłótniach („Jaka niby koala, Leoś? Widziałeś ty koalę z takim ogonem? To panda czerwona, nie koala, łbie”) w końcu ustaliły, że starszy wilkołak wyskrobuje wiewiórkę.
Niedługo potem, dzięki jakiemuś świątecznemu cudowi, udało się usadzić wzystkich przy stole, obrus zaś przetrwał całe dziesięć minut, nim polały się na niego pierwsze krople wina, co było rekordem w jego rodzinie. A kiedy każdy nałożył coś sobie na talerz, można było zajadać się i gadać, więc słowa nauczycieli ze szkoły mamy, że Vi ładnie w zielonym, że wyrósł niesamowicie, oczy ma takie po matce, że jest wakat na plastyka i na pewno dzieciaki ucieszyłyby się z takiego nauczyciela, grafik zamienił na pytania od rodziny „co tam słychać w wielkim świecie?” oraz pochlebstwa słane pod adresem jego zdolności kulinarnych, ale do tego akurat nic nie miał.
Było spokojnie, jak na Moerisów całkiem cicho. I kogoś wyraźnie nudził taki stan rzeczy.
Valerius siedział po jego prawej stronie, z boku stołu przeznaczonego dla najbliższej rodziny Magii. Już od jakiegoś czasu kręcił między palcami nóżkę od kieliszka, trochę słuchał rozmów, trochę do nich dodawał, lecz raczej się wyłączył. Virgil zerkał na niego uważnie, bo takie zachowanie u jego brata, gdy wokół zasiadali goście, było ciszą przed burzą, ten jednak nie dawał za dużo więcej po sobie poznać. Vi westchnął, odkroił większy kawałek steka. W tym samym czasie kieliszek Valeriusa powędrował w górę.
— Virgil się z kimś spotyka — mruknął, upijając łyk soku z porzeczki.
Vi zamarł. Widelec zawisł nad talerzem, wilkołak zatrzymał się w lekko pochylonej pozycji, błądząc spanikowanym wzrokiem po mięsie, uparcie nie patrząc na innych.
Ten. Gówniarz.
W każdej innej rodzinie nikt by nawet nie usłyszał głosu brata, ale wśród wilkołaków z piekielnie dobrym słuchem, szczególnie wrażliwym w kwestiach wyłapywania co ciekawszych plotek o reszcie towarzystwa, umknięcie takiego szczegółu graniczyło z niemożliwym. O czym, naturalnie, szczeniak doskonale wiedział. Ale może, jeśli będzie sam udawał, że niczego nie usłyszał, że nie zauważył, jak reszta jakoś tak dziwnie ucichła, może…
Mama stuknęła sztućcami.
— Virgil? — Wyprostował się, obracając powoli głowę w stronę Valeriusa. Ani trochę mu się nie spodobał głos mamy, sprawnie przechodzący z zaskoczenia w ostrożne tony, takie same, których Magia używała w delikatniejszych rozmowach. — Nic nam nie mówiłeś.
Wilkołak zacisnął szczękę, pięść uderzyła najłagodniej, jak mogła, w blat. Woda w szklance delikatnie się zatrzęsła.
— Val! — Spróbował zganić Valeriusa. Młody wyszczerzył się do niego, wziął kolejny łyk soku, z przyjemnością oglądając, jak rodzinny stół staje w płomieniach. Virgil zmrużył oczy, niemo obiecując, że zaraz do niego wróci, po czym obejrzał się na mamę, pospiesznie zaczął klecić wyjaśnienie. — Bo się z nikim…
Wujek Dorian parsknął śmiechem, nachylił się mocniej nad stołem, prędko przeżuwając wzięty przed chwilą kęs.
— Ja wiedziałem, że z ciebie taka cicha woda jest, Vi. — Pokiwał na niego palcem wskazującym. — Zbyt duży urok osobisty masz, żeby tak samemu chodzić. To kto jest tym szczęściarzem?
Vi był pewny, że się zarumienił, bo Valerius klepnął go pokrzepiającym, dla starszego brata irytującym, gestem w ramię, rechocząc przy tym nieopanowanie.
— Nie ma żadnego…
— Tato, kiedy zjemy sernik? — wciął się w dyskusję Bertolfo, ciągnąc za rękaw Aleandro i szczerze mając gdzieś, że wszyscy nagle skupili się na Virgilu. Starszy kuzyn był fajny, ładne figurki robił i najlepiej się z nim w trawie przewalało, więcej dwunastolatka nie interesowało. Vi poczuł bardzo duży przypływ sympatii do dzieciaka.
— Bercik, jeszcze kaczka przed tym — odparł wujek, klepiąc młodego po ręce, wrócił spojrzeniem do Virgila, błyszczącym spojrzeniem starego plotkarza łaknąc więcej szczegółów.
— Ooo, lubię kaczkę — powiedział Bercik z uśmiechem.
— Przedstawisz go nam? — zapytał Dorian.
— Nie ma kogo…!
Tata otarł usta serwetką.
— Virgil, ja wiem, że jesteś dorosłym człowiekiem, ale mogłeś chociaż słówko pisnąć jakieś…
— Dlaczego nikt nie zadał jeszcze najważniejszego pytania, czy gość jest przystojny? — Siedząca u góry stołu babcia przyciągnęła uwagę wilkołaków. — Albo dziany?
Virgil zawołał razem z Magią, patrząc szeroko otwartymi oczami na starszą kobietę.
— Babciu!
— Mamo!
— Boni, przestań łaskotać Leosia, wiesz, że tego nie lubi. — Aleandro popatrzył karcąco ponad głową Bercika na córkę posadzoną między dwójką braci. Basileo wiercił się na swoim krześle z grymasem wymalowanym na twarzy, a Bonifacia, jak na łobuza przystało, wcale nie chciała się posłuchać ojca.
— Nie chcę obok niej siedzieć! — fuknął Leoś, odpychając ręce siostry. Dziewczynka pokazała mu język, po czym zaczęła przedrzeźniać brata.
— Nie chcę obok niej siedzieć!
— Nie rób tak!
— Nie rób tak!
Hałas przybierał na sile, a wraz z nim podejrzenia rodziny o domniemanym obiekcie westchnień Virgila.
— Virgilek, w skali od jeden do dziesięciu, jak ładny jest ten facet? — Babcia, oczywiście, interesowała się konkretami. — Od razu mówię, że niczego poniżej dziewięciu nie zaakceptuję.
Vi zamrugał. Otworzył usta. Zamknął je. Dorian i Aleandro próbowali uspokoić trojaczki.
— Co? — wyrwało mu się w końcu. Grafik pokręcił głową na boki, ani przez chwilę nie myśląc o Seymourze, ani tym bardziej, gdzie znajdował się na tej skali. Poczuł, jak rumieniec na polikach staje się intensywniejszy. — Nie! Nie, w ogóle koniec dysku…
— Osiem i pół jeszcze przejdzie, niech będzie — przerwała mu Heloiza, jakby to łaskawe przesunięcie marginesu przekonało Vi do mówienia.
— Nie, babciu!
— Siedem to najniższa poprzeczka.
— Babciu!
— Tato! — Boni pisnęła, przyciskając niewielką dłoń do piersi. — Leo mnie ugryzł!
— Ona ugryzła mnie pierwsza! — Bronił się chłopak, pokazał Dorianowi zaczerwieniony kciuk.
Aleandro westchnął głośno, wymienił z mężem spojrzenia, próbując podbudować tym swoją cierpliwość.
— Dzieci, możecie się uspokoić? Próbujemy się z tatą dowiedzieć, czy rodzina się powiększy.
Virgilowi opadła szczęka. Doszedł do wniosku, że może ta klasa licealistów wcale nie była taka zła do robienia z siebie idioty przed nią.
— Wujku!
— Może powinieneś był go zaprosić? — zasugerował Dorian.
— Ale… — Już nie wiedział, jak, na co i komu odpowiedź, żeby się z tego wykaraskać.
— Zaprosić? — Magia zmarszczyła brwi. — On może nawet nie wie, czy to coś poważnego…
Wujek zmierzył ją wzrokiem, prychnął, machnął lekceważąco ręką.
— O bo dla ciebie zawsze wszystko musiało być poważne i na serio, nie potrafiłaś się zabawić trochę — powiedział Dorian, podparłszy brodę na dłoni.
Widmo nowej awantury zawirowało nad rodzinnym stołem. Lorenzo i Aleandro, swoiste przeciwwagi w swoich związkach, popatrzyli po sobie, dobrze rozpoznając zaczepny ton dwójki rodzeństwa.
— Kochanie… — odparli równocześnie, wyciągając rękę ku małżonkom.
— Ja nie potrafiłam się zabawić? — Magia spięła barki, Dorianowi na twarz wypłynął wyzywający uśmieszek, babcia wywróciła oczami. — A pamiętasz jak…
Przynajmniej nie rozmawiamy już o mnie, pomyślał Vi, z dziwnym zadowoleniem i westchnieniem ulgi witając dźwięki kłótni mamy z wujkiem. Skorzystał z zamieszania, pochylił się w stronę Valeriusa, wyraźnie ożywionego przedstawieniem.
— Zapłacisz mi za to kiedyś.
— Żeby ci się czas nie skończył, staruszku. — Val roześmiał się na nowo, zerkając na czerwieniącego się ze złości Doriana, wrócił spojrzeniem do brata. — Który to już rok ci leci? — zapytał miłym, lekkim głosem.
Vi przejechał dłonią po twarzy.
— Mój ostatni, jeśli zaraz stąd nie wyjdę.
Zadrżał przelotnie, gdy chłodny wiatr bezlitośnie próbował się wkraść pod szybko założoną bluzę, wyziębić wilkołacze ciało na karku. Vi opierał się o barierkę werandy, trzymając przed sobą w obu dłoniach telefon, na ekranie w wieczornym mroku jaśniał chat z Seymourem, a między palcami tkwił wypalony do połowy papieros. Grafik wymknął się od stołu jakieś piętnaście minut temu, a od dziesięciu próbował zdecydować, czy ma wysyłać życzenia ze znajdującym się na końcu pytaniem, czy nie. Kasował je, po czym pisał od nowa, aż papieros wypalił się na tyle, że dotarł do skóry i go poparzył.
Prawie był gotowy wcisnąć ikonkę samolociku, w polu tekstowym mając wiadomość z tymi dodatkowymi, kilkoma słowami, gdy drzwi domu otworzyły się i na werandę weszła babcia, ściągając od razu na siebie uwagę wilkołaka.
— Osz, kur… — mruknął spanikowany, upychając prędko resztki papierosa do stojącej przy wilkołaku popielniczki. Miał trzydzieści jeden lat, ale dalej się wstydził palić przy rodzinie. Taki odruch dzieciaka, który wie, że robi coś niewłaściwego. Okręcił się na pięcie, uśmiechnął szeroko, telefon poleciał do kieszeni spodni. — Cześć, babcia.
Heloiza poprawiła gruby szal, jej ulubiony, bo pomarańczowy, owinięty szczelnie wokół szyi, posłała mu to wszystkowiedzące spojrzenie starszej wilczycy spod mrużących się powiek i podeszła do barierki.
— Dawaj fajkę i nie zgrywaj idioty. — Prychnęła, jego zdębiałą minę wyśmiała. To, że z babci było niezłe ziółko, wiedział każdy z Moerisów, ale słyszenie od niej takich komentarzy potrafiło niezmiennie zadziwić.
Wiatr z nową siłą chlasnął w nich mrozem, Vi z trudem podpalił sobie i babci papierosa, smukła dłoń chroniąca płomień przed zgaśnięciem niewiele dawała. W końcu jednak dwie smugi dymu poleciały w górę, w powietrzu utrzymały się przez ledwie moment, nim zostały rozwiane. Trochę niepewnie się zaciągnął, kątem oka popatrując na babcię, u której koniec papierosa rozżarzył się na długą chwilę oranżem. Staruszka miała pojemne płuca.
— Valerius tylko się wygłupiał, czy naprawdę z kimś się widujesz? — zapytała bez ogródek, spoglądając przed siebie na ośnieżony ogród.
Ku uciesze babci zakrztusił się dymem, wzięty pytaniem z zaskoczenia.
— Jeśli mam być szczery, to nie wiem — przyznał, walcząc z kaszlem. Gdy cała rodzina nie rzucała się na jego życie prywatne jak stado sępów na padlinę, to jakoś łatwiej było mówić o tych sprawach. A może to urok babci tak na niego zadziałał. Nie był pewien, ale przyjemne okazało się wypowiedzenie myśli, która od jakiegoś czasu go dręczyła.
Heloiza poczekała z kontynuowaniem rozmowy, aż kaszel wnuczka minął.
— To chujowo — skwitowała. Vi parsknął śmiechem.
— Tak. — Przeczesał włosy dłonią, dodał ciszej: — Trochę tak.
— Mam nadzieję, że gość jest wart twojego czasu. — Wzięła szybkiego bucha. — Dobry dzieciak jesteś, Virgilek, wkurza mnie, jak cię widzę smutnego.
Wilkołak zatrzymał dłoń w pół drogi do swoich ust, zerknął na babcię. Gadanie przy rodzinnym stole to było jedno, ale jeśli sytuacja tego wymagała, Heloiza potrafiła być mu wsparciem, dobro swoich stawiając za priorytet. Nawet te komentarze, choć wydźwięk miały zabawny i krępujący, były podyktowane potrzebą zapewnienia rodzinie wszystkiego co najlepsze. Babcia widziała jego przeszłe rozstania, widziała, jak zamyka się w sobie, a potem na nowo otwiera na kolejne zranienia, bo w piersi trzymał serce zbyt wielkie i empatyczne, by odmówić mu odżywania nowymi uczuciami. Teraz każde słowo babci niosło w sobie dodatkowe znaczenie, to niewypowiedziane „nie chcę cię znowu takiego widzieć”. Uśmiechnął się. Jeśli miałby powiedzieć, czy to Seymour jest wart jego czasu, nie wahałby się ani chwili przed podaniem twierdzącej odpowiedzi.
Ale to było za wcześniej, by rzucać imionami, gdy sam wciąż nie do końca rozumiał, co działo się między nim a muzykiem, i czy w ogóle coś się działo.
— Dzięki, babcia.
— Z twoim dziadkiem też miałam rożne przygody, zanim zaczęliśmy razem być… — powiedziała, ton mając lekko melancholijny, spojrzenie zachodzące mgłą przeszłości. Dziadek Tullio nie żył już od kilku lat, ale babcia chętnie wracała do rozmów z nim związanych. Uśmiech Vi nabrał ciepła, wilkołak zaśmiał się cichutko.
— Opowiadałaś mi o nich chyba z tysiąc razy.
Heloiza spojrzała na niego z półuśmiechem, uciekający spomiędzy warg dym zatańczył radośnie przed jej twarzą.
— To chcesz posłuchać tysiąc pierwszy, czy wolisz wracać do tych krzykliwych zgredów?
Ramiona zadrżały mu od śmiechu, Virgil oparł głowę gdzieś nad skronią babci, już wiedząc, że ten chłodny, świąteczny wieczór spędzony z nią na werandzie będzie jednym z ładniejszych wspomnień.
— Chcę.
Wiadomość potem wysłał, w takiej formie, w jakiej niewinnie sugerowało serce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz