Yule wydawało się dla Raouna czymś równie interesującym, co Halloween. Nie miał w tym polu doświadczenia, bo w swojej riftreachowej karierze tak naprawdę nie nadarzyła mu się okazja, żeby prawilnie obchodzić to święto. Dlatego w tym roku musiało się coś zmienić. Pójdzie do Kanno, razem zjedzą coś dobrego, może pooglądają filmy i...
Kanno nie obchodził Yule.
Czarodziej nie lubił świąt. Źle mu się kojarzyły, bo zawsze przypominały o surowym dzieciństwie i przygniatającej wręcz ilości sztuczności, z jaką musiał się mierzyć w rodzinnym domu. W tym roku więc uznał, że nie wraca do domu, nigdzie nie jedzie, zostaje u siebie, inni i tak za nim nie zatęsknią. Co ciekawe, Yen wpadła na ten sam pomysł. Tyle że jej się upiekło, ponieważ na pierwszy dzień świąt została zaproszona do domu Lei, a drugi organizowała z całą paczką przyjaciół.
Czyli co, czyli Raoun nie mógł liczyć na świątka z Kanno.
No nic, nie obrazi się przecież. Jako niesamowity bóg miał tyle opcji, że coś takiego po prostu nie mogło mu stanąć na przeszkodzie. Pójdzie do Bashara, razem sobie przyrządzą coś dobrego, może obejrzą jakiś spiracony, wątpliwej jakości film świąteczny...
Bashar chyba w tym roku był zajęty. A jak Raoun znał życie, to lekarz załatwił sobie nocny dyżur, no bo jak to tak, demon obchodzący takie święto! Dobre sobie! Nawet nie musiał do niego iść, żeby to sprawdzić.
Tak, jak lubił lekarzować, tak tego jednego dnia wolał się tym nie zajmować. Święta, tyle jedzenia, tyle rzeczy, a on jak jakiś biedny śmiertelnik miał pracować? On, bóg? Nie ma mowy!
Czyli co, czyli świątka z Basharkiem też odpadały.
Ale to nadal nie był powód do załamki. Przecież życie Boga Spirytyzmu Raouna nie mogło się kręcić wokół jakiegoś demonka w kitelku. Przejdzie się po różnych domach, popróbuje ich jedzenia. O, to był plan. Jeśli tak w kilkunastu domach na krótko opęta losową osobę, żeby trochę zjeść, a potem zniknie, to nikt nawet nie zauważy. I śmiertelnicy będą się bawić, i on się naje. Bardzo dobra wizja.
Jak pomyślał, tak też zrobił. Zajrzał do pierwszego domu, do drugiego, do trzeciego, do siódmego, do jedenastego. Zajadał się pierogami, karpiem, sałatkami, barszczem z uszkami, oj, barszcz z uszkami! Tutejsza ludność miała naprawdę wspaniałe pomysły kulinarne! Barszcz z uszkami był czymś po prostu niesamowitym! Dziesięć na dziesięć, nie, wróć, jedenaście na dziesięć! W jednym mieszkaniu to się aż zagalopował i wyjadł wszystkie uszka, jakie były; rodzina dziwnie na niego patrzyła, ale konsekwencje tego zostawił śmiertelnikowi, którego wtedy opętał.
Ach, barszcz z uszkami.
Przekroczył próg kolejnego domostwa. Przeniknął przez ścianę do przestronnego salonu, jego oczom ukazała się rodzina, która właśnie była w trakcie składania sobie życzeń. Postanowił poczekać, więc poświęcił chwilę na obejrzenie wystroju. Wielka, sięgająca wysoko zawieszonego sufitu choinka ubrana w biało-srebrne bombki, łańcuchy i światełka, ze sztywną, brokatową kokardą na samym czubku współgrała z ogólnie jasnym wystrojem. Gdzieś rozłożono ozdobne gałązki, gdzieś indziej czyhała jemioła, a pod samą choinką aż gorąco się robiło od ilości prezentów. Raoun lubował się w chłodniejszych tonach, więc ten dom przypadł mu do gustu; choć on mimo wszystko lubił jeszcze minimalny kontrast w postaci czegoś cieplejszej barwy.
Średniego wzrostu mężczyzna poprosił wszystkich o podejście do stołu. Cała rodzina zajęła swoje miejsca, lecz nie usiadła, a pochwyciła w dłonie lampki wina. Mężczyzna (prawdopodobnie głowa rodziny) stanął wyprostowany, cicho odchrząknął.
— Wznieśmy toast — oznajmił. — Dziękuję wam wszystkim za to, że trwaliście przy mnie przez ten rok i mam nadzieję, że przyszły równie dobrze spędzimy.
Raoun stał z boku w pobliżu ściany, mierzył ich wszystkich wzrokiem. Zapatrzył się w lampki wina.
— Zdrowie!
Dziewięć kryształowo lśniących szklanek dźwięcznie się ze sobą zderzyło, następnie wszystkie powędrowały do ust swoich właścicieli.
Choć to było niewiele osób, biesiada trwała w najlepsze. Ogromna sala pełna kolumn, witraży i dekoracji wibrowała od śmiechów i rozmów. Płomienie dziesiątek świec tańczyły niemal rytmicznie, liście oraz kwiaty podwieszonych pod sufitem roślin delikatnie falowały na prześlizgującym się lekkim wietrzyku, a odbite przez księżyc światło wpadało przez kolorowe szkiełka witrażowych okien do środka. Wielki, okrągły stół uginał się pod ciężarem jedzenia. Pieczenie, sałatki, kluski, sosy, pieczywo, rolady były tylko niektórymi z obecnych łakoci. Ach, nie mogło też zabraknąć trunków!
A kto się tym wszystkim zajadał?
Dziewięć postaci, każda o dostojnym, młodym wyglądzie i lśniących, białych źrenicach.
Wysoki mężczyzna w długim płaszczu z półprzezroczystym końcem wypił duszkiem całą zawartość swojej szklanki, odetchnął głośno z szerokim uśmiechem.
— Ach, Nufva Ior to najlepsze święto! — zawołał wesoło. — Zaraz po Święcie Boga Spirytyzmu, rzecz jasna.
— Oczywiście, że swoje święto lubisz najbardziej — usłyszał.
Odwrócił głowę. Obok niego siedziała wysoka kobieta o opalonej cerze, długich, czarnych włosach i jadeitowych oczach. Ubrana była w białą suknię pełną złotych wzorów, detali, zawieszek; równie bogato zdobioną miała chustę narzuconą na głowę. Pociągnęła niewielki łyk trunku ze swojej szklanki, chwilę się nim delektowała.
Bóg Spirytyzmu zmierzył ją wzrokiem, na jego twarzy zatańczył zawadiacki uśmieszek.
— Ty, Jevanbal, zapewne najbardziej lubisz Święto Bogini Witalności, mam rację? — rzucił.
— Każdy pewnie na pierwszym miejscu stawia swoje święto — wtrącił się mężczyzna z lokami. — Poza Bogiem Snów. — Popatrzył przelotnie na kolegę obok.
— Preferuję spokój — powiedział wolno bóg w płaszczu bliższym szlafrokowi, z nieuczesanymi włosami, niespiesznie popijając alkohol.
Kobieta o bladobrązowych z jasnozielonymi przebiciami włosach i różowiutkich niczym kwiaty wiśni oczach wyprostowała się nagle, pokręciła z dezaprobatą głową.
— Kochani, przecież na szczycie podium powinno stać święto nie kogo innego, jak naszej Najwyższej Złotej Bogini Pramatki! — zawołała.
Dokładniej w tym momencie po całej sali rozległ się głośny, melodyjny śmiech.
Wszyscy spojrzeli w stronę zdecydowanie przewyższającej ich, pięknej, młodo wyglądającej kobiety. Odchyliła się na, specjalnie zaprojektowanym dla jej mierzącego dwa i pół metra wzrostu, krześle, zakryła swoją wielką dłonią usta, śmiejąc się tak przez dobrą chwilę. Gdy zdołała się uspokoić, usiadła prosto, poprawiła dłonią kosmyk ciemnoróżanych włosów, końce ogromnych, upierzonych na złoto skrzydeł delikatnie zatańczyły.
— Już tak nie wydziwiaj, Faur! — jeszcze raz, tym razem ciszej, się zaśmiała. — Tkanie iluzji jest specjalnością Mirżona, nie twoją. Zresztą, nawet Mirżon nie będzie w stanie ukryć faktu, że każdy bóg najbardziej lubi swoje święto. Poza Emislem.
— Możemy przestać mnie wspominać? — mruknął pod nosem Emisl.
— Nie martwcie się — ciągnęła dalej Pramatka. — Dla mnie i tak najlepsze jest moje święto. — Puściła wszystkim oczko.
Ach, ci bogowie.
Nie kłócili się w tej kwestii. Wrócili do biesiadowania i cieszenia się nowym rokiem w Ma'ehr Saephii. Rozmowom nie było końca: niby tyle ze sobą przeżyli, czas ten był już podawany w mileniach, a nadal potrafili znaleźć temat do konwersacji. Bogowie się nudzili? Bogowie się nigdy nie nudzili.
— Właśnie, Raoun — zwróciła się do niego Bogini Losu Tesdin — jak tam w ogóle twoja przygoda w innym świecie? Ty i Celtrioz kusicie, może sama zobaczę, jak wyglądają inne wymiary.
Bóg Spirytyzmu podniósł wzrok znad szklanki, którą właśnie uzupełniał. Odchylił butelkę, postawił ją na stole, od razu stracił spod palców, gdy inna ręka przechwyciła. Wyprostował się, popadł na moment w zadumę.
Minęło już trochę czasu, odkąd pierwszy raz postawił stopę w Riftreach; przez jego większość nie działo się zbyt wiele, poza zdobyciem grona wiernych. Miał pewne plany, na przykład poznać tamtejszych bogów: słyszał od głównego kapłana, że gdzieś na północ od jego terenów urzędowała jakaś bogini ognia czy coś w tym stylu, mógłby od niej zacząć. Ale czy mu się spieszyło? No właśnie. Bogom nigdy się nie spieszyło. Mieli przecież do zagospodarowania całą wieczność.
— Inny świat ma inne zasady — powiedział w końcu. — Przyznam, że to interesujące doświadczenie.
— Są tam jakieś nieśmiertelne byty? — zapytał Mirżon, poprawiając swoje loki. — Albo bogowie?
— Są istoty, które określają siebie jako nieśmiertelne, chociażby demony albo wampiry, ale nikt jeszcze tego nie udowodnił. Przynajmniej nic o tym nie słyszałem — dodał.
Pramatka chwilę poświęciła na wytłumaczenie innym, czym były wymienione przez Raouna istoty. Bogowie jeszcze zadali parę pytań, Bóg Spirytyzmu w miarę dokładnie na nie odpowiedział. Celtrioz tylko skomentował, że, patrząc na opis, Haverun był lepszy. Oczywiście nie wspominając o rodzinnej Ma'ehr Saephii.
Emisl nachylił się leniwie nad stołem, nabił na widelec jedną z rolad, lecz ta się ześlizgnęła. Spojrzał na nią, spróbował znowu, lecz gdy i tym razem się nie udało, ze zrezygnowaniem oparł się plecami o krzesło.
— Tylko nie zniszcz go przypadkiem — rzucił niegłośno do Raouna.
Tamten popatrzył na niego wymownie.
— A co ja, Niszczyciel Światów? — Skrzyżował ręce na piersi.
Okej, fakt, nie cenił sobie Riftreach, nie traktował go jako cokolwiek choć trochę dla niego ważnego, ale bez przesady, przecież nie zniszczy przy pierwszej lepszej okazji! Szkoda zachodu. On miał się tam bawić, robić, co chciał, bez żadnych konsekwencji, ale rujnowanie świata już i tak w odłamkach nie prezentowało się jako dobry sposób na wakacje.
— Też uważaj na tamtejszych mieszkańców — zwróciło uwagę Arol.
Z neutralną miną sprawnie nabiło na widelec wcześniej upatrzoną przez Emisla roladę i położyło ją na talerzu kolegi. Bóg Snów popatrzył na bóstwo, nic nie powiedział, ale zaczął wolno skubać mięso.
— Tak, jak sam powiedziałeś, inny świat ma inne zasady — mówiło dalej — więc coś, co tutaj jest w porządku, tam się może innym nie spodobać.
Bóstwo Transformacji jak zawsze miało głowę na karku. Nie znaczyło to, że nie potrafiło czerpać radości z życia, ale rozważało różne możliwości na swojej życiowej drodze. I się martwiło o swojego kolegę, Raoun to wiedział, haha! Może nie umiało tak dobrze okazywać uczuć, ale wszyscy wiedzieli, że...
— Po prostu nie chcę się w ciebie przemieniać, jakbyś gdzieś nogi wyciągnął.
Nie, nie czytało w myślach.
Raoun uniósł brew, lecz nie wyglądał na złego ani nawet zirytowanego. Wręcz przeciwnie, na jego twarz zakradł się uśmieszek, jak gdyby niczym się nie przejmował, gdzieś w głowie miał skryty plan.
— A co ci się niby nie podoba w mojej idealnej, boskiej formie? — Rozłożył ręce.
Arol otworzyło usta, by coś powiedzieć, ale zdało sobie z czegoś sprawę. Spojrzało na siedzącą kawałek dalej Pramatkę, która właśnie otwierała butelkę wina, wydająca się nie zwracać uwagi na trwającą u dwójki rozmowę, zbyt zajęta alkoholem, a także opowiadaniem czegoś Celtriozowi. Bóstwo zmierzyło ją wzrokiem, ostatecznie nic nie powiedziało.
Ach, zbyt wierne Stworzycielce, żeby obrazić jej dzieła.
Bóg Spirytyzmu zaśmiał się cicho, pociągnął łyk alkoholu. Wziął nieco głębszy wdech. Gdyby siedział blisko bóstwa, poklepałby je po głowie.
— Spokojna głowa, Arol, znasz mnie przecież! — Puścił oczko.
Tamto cicho westchnęło.
— Właśnie dlatego przypominam.
Faur cały ten czas słuchała rozmowy. Poprawiła swoją pozycję na krześle, zagarnęła kosmyk włosów za ucho.
— Nawet jak coś się zacznie dziać, to przecież Raoun będzie mógł wrócić do domu, prawda? — rzuciła z ciekawością w głosie.
— Dokładnie! — Raoun pstryknął w jej stronę palcami.
— Tylko pilnuj klucza — powiedział siedzący obok niego Celtrioz, do tej pory zajęty konwersacją z Pramatką.
— Pilnuję jak oka w głowie! — Objął go ramieniem.
Zmierzył wzrokiem rodzinę, która po toaście zasiadła do stołu i zabrała się za kolację. Wolno przestąpił z nogi na nogę, gdy nagle parsknął.
— „Pilnuję jak oka w głowie”! — wybuchł niespodziewanym, klarownym śmiechem. — „Jak oka w głowie”! Słyszeliście? „Jak oka w głowie”!
Domownicy byli niewzruszeni na jego słowa. Nie mogli go usłyszeć. Nie mogli nawet zobaczyć. Nie mając najmniejszego pojęcia o obecności nieproszonego, niematerialnego gościa, zajęci byli sobą, dobrym jedzeniem, prezentami oraz panującą atmosferą, niemożliwą do zachwiania przez przebywającego w pokoju boga-ducha. Mała dziewczynka poprosiła o dokładkę uszek, siedzący blisko niej chłopiec postanowił się odgapić, jedna kobieta pochwaliła karpia pani domu, tamta odbiła pałeczkę, gdy skosztowała przyniesione przez gości śledzie.
Raoun przestał się śmiać, z gorzką miną przeleciał wzrokiem po śmiertelnikach. Westchnąłby ciężko, lecz w tej formie nie mógł oddychać. Ha, nie mógł oddychać, jeść, pić, pływać, cieszyć się wygodą, rozmawiać z innymi. Jedyne, co dał mu brak ciała, to możliwość uspokojenia się, odzyskania nad sobą kontroli. Ochłonięcia po tym, co się wydarzyło czterysta lat temu. Bo inaczej rozwaliłby ten świat i musiałby potem słuchać irytujących słów Emisla: „A nie mówiłem?”.
— „Pilnuję jak oka w głowie” — szepnął do siebie.
Gdyby mógł cofnąć czas to tamtych dni z Farvaną...
Jedynie pilnowałby klucza jak oka w głowie.
Nie. Nie musiałby.
Wtedy wiedziałby, co się wydarzy, więc mógłby sprawić, by tamte momenty były jeszcze piękniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz