28 grudnia 2023

Od Seymoura – Yule

Seymour lubił pogadać z Nico, ale kiedy jego młodszy brat dzwonił podejrzanie blisko daty Yule, były czarodziej wahał się chwilę, nim odbierał w końcu połączenie.
— Hm? — spytał, przyciskając symbol głośnika, rzucając telefon na stół w salonie.
— Hej, Seymour! Dawno się nie słyszeliśmy.
— Bez przesady. — Muzyk wyciągnął się na kanapie, założył ręce za głowę.
— Zawsze ja do ciebie dzwonię. Mógłbyś czasem wykazać się inicjatywą.
— Mhm.
Był bardziej milczący, niż zazwyczaj. Wiedział, co się święci, a Nico wiedział, że on wie. Ile to jeszcze będzie trwało? Cała ta szopka mogłaby się skończyć.
— A jeszcze dawniej się nie widzieliśmy.
O, proszę – konkrety.
— Nie przyjadę na Yule.
Chwila ciszy po drugiej stronie słuchawki.
— Seymour, nie byłeś w domu przez ostatnie… No naprawdę dawno cię nie było!
— Idę o zakład, że w posiadłości nic się nie zmieniło, nie muszę nigdzie jeździć.
W głośniku wybrzmiało ciężkie westchnienie.
— Słuchaj, no nie będę owijał w bawełnę. Serio chcę, żebyś przyjechał. Właśnie w tym roku, zrób to dla mnie.
Były czarodziej uniósł brew, przekręcił się na bok, zmierzył wyświetlacz nieco podejrzliwym spojrzeniem.
— Powiedziałem już, że nigdzie nie jadę.
— Seymour, naprawdę mi zależy…
— Obchodzę Yule z chłopakami. Jak co roku.
To była tylko połowa prawdy. Bo oczywiście, że Vox obchodził Yule razem, muzycy po prostu nie wyobrażali sobie, by tego jednego wieczora nie przeznaczyć na świętowanie, wspólne śpiewanie, wymienienie się prezentami i szeroko pojęte obżarstwo. Norbert też dołączał, a gdy rozmowy nie dotyczyły już jego wyjebanych w kosmos planów marketingowych, okazywało się, że chłop jest naprawdę równym człowiekiem, a jego umysł składa się z czegoś więcej, niż tylko z rozbudowanego kalkulatora zysków. No dobrze, może Seymour trochę przesadzał. Norbert był w porządku, z Ignisem ścierał się chyba bardziej dla sportu i zasady, niż czegokolwiek innego, i gdyby jakimś koszmarnym zrządzeniem losu cała ekipa wylądowałaby z dnia na dzień na bruku, Ignis pewnie byłby pierwszy do przygarniania Norbiego.
W każdym razie – wspólne Yule było obowiązkowym elementem grafiku, lecz muzycy wrzucali je zawsze te parę dni przed właściwymi obchodami, bo, co tu dużo mówić, każdy z nich spędzał je po swojemu. Ioannis angażował się w fundację pomagającą niewidomym, Yule spędzał w gronie wszystkich tych, którzy nie mieli ani sprawnego wzroku, ani kogokolwiek, z kim mogliby spędzić te święta. Arieth wracał oczywiście do rodzeństwa, na ten swój górski wypizdów, Raam zaś jechał do swej ojczyzny, by spędzić bodaj cały tydzień medytując świątyni. Dla odmiany Ignis czilował ze swoim nauczycielem muzyki, zawsze wracał z tego posiedzenia z toną nowych pomysłów, uchachany od ucha do ucha i cały gotowy na nagrywki i koncerty. Chłopakom Seymour mówił, że wraca do Thornhaven, Nicholasowi mówił, że świętuje z chłopakami, rzeczywistość zaś wyglądała tak, że Seymour siedział w mieszkaniu z butelkami piwa, i takie było jego Yule. Choinki nie ubierał, za dużo z tym było zachodu, o prezentach mógł zapomnieć, komu miałby niby coś kupować? Kto miałby jemu cokolwiek dać, skoro wszystko, czego potrzebował, mógł sobie po prostu sam kupić?
— Wiesz co, ja wiem, jaki masz stosunek do Yule w domu… — podjął Nico, Seymour zmarszczył brwi. — Ale ten jeden raz… W przyszłym roku dam ci spokój, obiecuję.
— A co jest takiego specjalnego w tym roku?
Chwila ciszy, głos Nicholasa się zmienił.
— W tym roku… To znaczy… Bo zaprosiłem Mari na święta.
Seymour uniósł brew.
— Mari przyjechała na Yule też w zeszłym roku, czy już mi się coś jebie?
— Nie, nic ci się nie… nie myli. — Znów pauza. — Tylko teraz zaprosiłem ją z jej rodziną. Wiesz, żeby się wszyscy poznali.
O chuj, pomyślał bezrefleksyjnie Seymour.
Silverthornowie mieli chyba jakiegoś zajebistego pecha do poznawania swoich drugich połówek. Ojciec poznał swoją w liceum – pierwsza i jedyna miłość, którą poślubił, przyprowadził do domu, a ta w zamian zafundowała mu dwóch synów i rozpierdol.
Seymour radośnie poszedł w ślady ojca, poznał swą pierwszą i jedyną miłość w liceum, utrzymywał ją na studiach, a ta w zamian zafundowała mu rozpierdol. Dobrze, że chociaż obyło się bez dzieciaków.
Nico poznał Mari w liceum, wcześniej za żadnymi laskami się jakoś nie oglądał, więc Seymour czekał tylko na ten przeznaczony mu rozpierdol, ten jednak uparcie nie nadchodził. Albo do trzech razy sztuka i Nicholas mógł jakimś cudem liczyć na normalny związek, albo rozpierdol miał dopiero nadejść. Naturalny pesymizm w kwestiach sercowych podpowiadał Seymourowi, że czekają raczej na to drugie.
W chwili obecnej Mari dumnie nosiła na palcu zaklęty pierścionek wykuty w trzewiach Kuźni, a młodzi na razie nie mieli konkretów w kwestii daty ślubu, lecz Seymour znał Nico i dobrze wiedział, że obrączka dołączy do pierścionka w nie za długim czasie. Nicholas sprawiał wrażenie bycia bułą, ale miał swój męski honor, nie kazałby wybrance pozostawać w niepewności i zawieszeniu, z dziewczyny szybko awansował ją na narzeczoną, a potem…
— Nico, kurwa… Już zapoznanie tych bogom ducha winnych ludzi z ojcem to będzie wyczyn. Nie musisz w to jeszcze angażować swojego nieudanego brata.
— Seymour, nie mów tak o sobie…
— Ale taka prawda i tak uważa ojciec.
— Ale ja tak nie uważam, Mari też nie, i ty nie powinieneś tak myśleć.
Były czarodziej odpowiedział prychnięciem, pozwolił ciszy zapaść.
Mari znał słabo. Rozmawiał z nią parę razy, zawsze w większym gronie, zawsze z Nico orbitującym gdzieś w pobliżu, więc co on tam o niej wiedział? Sprawiała wrażenie poukładanej, dużo się uśmiechała, jeszcze więcej mówiła, marzyła jej się liczna rodzina, więc oczywiście z marszu wkupiła się w łaski ojca, ale Seymoura już niekoniecznie. Niby nic takiego złego nie było w tej lasce, niby wszystko wydawało się w porządku, jednak były czarodziej nie mógł pozbyć się wrażenia, że Mari, podobnie jak matka i Megajra, próbowały ustrzelić sobie Silverthorna, licząc na życie usłane różami. W ich przypadku życie to było usłane raczej śrubkami, mężczyzna bardzo dobrze o tym wiedział.
— Seymour? Jesteś tam?
— Jestem.
Nicholas westchnął ciężko.
— To jest dla mnie ważne, Seymour. To jedno Yule, tylko żeby poznać jej rodziców… — Głos uderzył w takie tembry, że były czarodziej zmarszczył brwi. — Seymour, proszę, zrób to dla mnie.
Nico potrafił wytoczyć naprawdę ciężkie działa, Seymour do tej pory nie wiedział, czy jego młodszy brat tak bezwiednie i instynktownie trafiał prosto w miękkie, będąc z natury szczerym i otwartym, czy to był jakiś nowy poziom technik manipulacji. Znając Nicholasa, pewnie chodziło o to pierwsze, lecz nie miało to w tamtym momencie wielkiego znaczenia, przynajmniej nie dla wyniku rozmowy. Muzyk pozostał nieprzejednany.
— Nie, Nico. Nigdzie nie pojadę. Nie ma potrzeby, żebym zapoznawał twoich przyszłych teściów, i tak nie zobaczę ich więcej, niż na waszym ślubie. Jedyne, co się może zdarzyć w Yule, jeśli pojawię się w Thornhaven, to kłótnia z ojcem.
— Seymour, ale…
— To moja ostateczna decyzja.
— Seymour!
— Wesołych świąt, Nico.
Były czarodziej wcisnął czerwoną słuchawkę, w salonie zapadła cisza. Muzyk westchnął.
— Kurwa.


Yule z chłopakami zawsze odrywało jego myśli od rozpierdolu w życiu osobistym. Ignis starał się, żeby ich święta były wesołe i rodzinne, by atmosfera tchnęła ciepłem i jednością, by wszystko było takie pogodne, jasne i po prostu miłe. Seymour wpadał radośnie w tę atmosferę, nasycał duszę i serce magią świąt, nie zastanawiając się, czy za całość odpowiada magia Ignisa, czy też coś innego.
Yule było ważne, więc Ignis przybył w swoim profesjonalnie wyglądającym, starannie uszytym garniaku, przyniósł też swe legendarne skrzypce. Jak genashi nie wydawał ani funta na to, co go nie interesowało i nie było dla niego ważne, tak gdy przychodziło do wydawania pieniędzy na muzykę i instrumenty, nie miał żadnych zahamowań. Swojego Stradivariusa nabył od jakiegoś pojebanego kolekcjonera, zadłużając się przy tym u wszystkich pozostałych członków zespołu i Norberta, o resztę kwoty żebrząc w banku, ale dopiął swego, skrzypce zaś zdawały się o wiele szczęśliwsze, spoczywając w dłoniach genashiego, niż leżąc w wyściełanej aksamitem gablotce. Ich dźwięk niósł się ładnie, miękko, biegł łagodnie wraz z fortepianem Ioannisa, wywołując na wszystkich twarzach spokojne uśmiechy. Seymour, tak jak cenił sobie swą samotność, tak teraz zapadał się z lubością w to przyjemne uczucie przynależności i bycia częścią czegoś większego, nie myśląc już nawet o tym, czy Ignis wplata swą ognistą magię między nuty, czy też nie. Były czarodziej zastanowił się, jak Yule spędza Virgil i szybko doszedł do wniosku, że wilkołak na pewno pojedzie do rodziny. Gdzieś tam zakuło, że na pewno się nie zobaczą przez to, ale może jakieś życzenia, czy cokolwiek…
Ignis życzył mu dalszych postępów z muzyką i więcej odwagi z wymyślaniem nowych kawałków, Raam życzył mu cycatej laski, bo asura życzył wszystkim tego, czego sam najbardziej chciał. Arieth życzył mu zdrowia, Ioannis zaś spokoju w sercu, dla odmiany Norbert skupił się na bardziej przyziemnych rzeczach, życzył bezpiecznych lotów na miotle.
— Ale się uczepiliście — burknął muzyk, gdy życzenia wywołały powszechną salwę śmiechu.
A potem przyszło im zasiąść do świątecznej wieczerzy. Niby w Novendii był ten zestaw tradycyjnych potraw, ale jeśli w ekipie był ponad dwumetrowy asura, były kucharz z bardzo konkretnymi poglądami w kwestiach kulinarnych, novendyjska kuchnia mogła się wypchać i na stole lądowało biryani. Vi wspominał kiedyś coś o jakichś kociołkach, gotowanych zwyczajowo na jego rodzinnych zjazdach i Seymour zastanowił się, jak mógłby taki kociołek smakować, i czy na świątecznym stole też się pojawi. U niego pewnie będzie pizza, dobrze wchodziła przecież z piwem. Nie było tak, że świętować trzeba było w jeden konkretny sposób, jednego konkretnego dnia. Yule miał teraz, z resztą Voxa, ze swoją prawdziwą rodziną, inne daty nie miały znaczenia, podobnie jak i więzy krwi. Tak sobie przynajmniej wmawiał.
Seymour westchnął, zapatrzył się na choinkę. Nie dostrzegł spojrzenia rzuconego mu przez Ignisa, nie dostrzegł lekko ściągniętych brwi Ioannisa.
Wrócił myślami do pierwszego Yule spędzanego z chłopakami – wtedy, kiedy rozpierdol w życiu mieli wszyscy, nikt nigdzie nie jechał, Ignis zaś gościł wszystkich u siebie w mieszkaniu, jeszcze tym poprzednim, jednopokojowym, z łazienką na korytarzu i atrapą kuchni w kącie. Raam miał na pieńku ze swymi boskimi rodzicami, nigdzie nie jechał, zresztą nie było go stać, Ioannis jeszcze nie do końca ogarniał życie bez wzroku, więc też zostawał, Arieth miał pod górkę z rodzeństwem, ograniczał się do telefonów, Ignis zaś nigdy nie miał rozwałki z nauczycielem, po prostu zostawał dla nich, dla swojego zespołu, który go wtedy bardzo potrzebował. Teraz oczywiście też wszyscy potrzebowali Ignisa, zespół mógł działać bez jednego z nich, ale nie bez Zapałki, ale właściwie wszyscy mieli jeszcze jakieś swoje miejsce. Jakąś ostoję dla serca, bo Vox co prawda wciąż stanowił główną oś życia, ale nie był jedynym źródłem ciepła, radości i przynależności. Wszyscy coś jeszcze mieli, tylko nie on. Przykra myśl pojawiła się w umyśle, gdy Seymour odwrócił się od choinki, popatrzył po roześmianych twarzach reszty ekipy.
Ile to jeszcze będzie trwało?


Na szczęście aukcji nie wygrał żaden grubas, nie było stresu, że nie zmieszczą się we dwójkę na miotle.
Elektra Lillypilly, nestorka rodu najbardziej doświadczonych w magii przywołań magów, pojawiających się wszędzie w otoczeniu swych puchatych i zabójczych milusińskich, powitała go typowym, babciowym uśmiechem, tak łagodnym i pogodnym, że Seymour niemal spodziewał się wytarmoszenia za policzek i pytania, czy wszystkie panny do niego wzdychają. Wrażenie błyskawicznie okazało się chybione, gdy Elektra od razu zażyczyła sobie wsadzenia na miotłę i nie chciała nawet słuchać o wszystkich tych środkach bezpieczeństwa, że ma się go trzymać i co się może stać, jeśli coś pójdzie nie tak. Oczywiście, że Seymour sprawdził swoją miotłę sto razy, nim pozwolił komukolwiek teraz na nią wsiąść, nauczony rozwałką przy stacji benzynowej, ale pani Elektra to był po prostu inny gatunek pasażera.
Starsza kobieta odważnie przerzuciła nogę przez kij, złapała Seymoura, jakby był plastikowym uchwytem, nie poczuła się ani trochę przytłoczona tym, że miotła Silverthorna rozwijała jakieś kretyńskie prędkości i bez problemu była w stanie złamać wszystkie przepisy, gdyby tego zażyczył sobie czarodziej. Starsi ludzie bywali ekscentryczni, szczególnie gdy mieli powalające fundusze na koncie, ale Seymour nie do końca był do czegoś takiego przyzwyczajony. Dziadków nie posiadał, o szalonych starszych paniach czytał tylko w książkach, to wszystko to była dla niego czysta egzotyka.
Tamtego dnia Norbert, jak i w pozostałych przypadkach, ogarnął początkowe zapoznanie i zadbał o to, by choć ten fragment był w porządku, by na dzień dobry nie było problemów i by wylicytowane spotkanie wskoczyło na właściwe tory. A potem zostawił muzyka ze zwyciężczynią aukcji, życząc obojgu powodzenia i licząc na to, że nic się nie wykolei i wszystko będzie w porządku. Odważne założenie, ale Seymour postanowił, że nie da się tu zagiąć i pani babcia sobie wygodnie polata. Da radę. Co się może stać?
Wznieśli się w przestworza, grunt łagodnie umknął spod nóg, babcia prychnęła.
— Co tak wolno? Obchodzisz się ze mną jak z pierdoloną kratą jajek.
Seymour zerknął przelotnie do tyłu, wrócił wzrokiem do przestworzy, ciesząc się, że pani Elektra nie może zobaczyć wyrazu jego twarzy.
— Przyspieszę trochę, proszę się trzymać.
Przyspieszył trochę, Elektra zdecydowanie nie została usatysfakcjonowana. Ze starczej piersi umknęło poirytowane westchnienie.
— To ma być przyspieszenie?
Były czarodziej zmełł pod nosem jakieś przekleństwo, pomyślał o tym, że to wszystko na aukcję charytatywną i że da radę polatać trochę ze zrzędliwą staruszką za plecami. Chwycił mocniej kij miotły, tym razem przyspieszył naprawdę.
Nestorkę rodu Lillypilly Seymour pamiętał jak przez mgłę z tych zjazdów rodów czarodziejów, na które ojciec zabierał go przemocą, gdy Seymour był jeszcze mały, przestraszony i nie stanowił rozczarowania ani plamy na rodowym honorze. Już wtedy wokół kobiety krążyły opinie, że jest co najmniej ekscentryczna, lecz mały Seymour nie interesował się ploteczkami nawet w połowie tak intensywnie, jak interesował się serwowanymi w trakcie zjazdu przekąskami.
— No właśnie! To jednak umiesz w miarę latać na tej miotle.
Seymour skrzywił się. Wkurwiała go ta purchawa. Za szybko mężczyzna oduczył się robienia tego, czego ludzie od niego wymagali. To było zbyt naturalne i wygodne, mieć wyjebane na oczekiwania i reagować, gdy ktoś go wyprowadzał z równowagi swym kretyńskim zachowaniem.
— Latam od dziecka.
— To mi to, kurwa, pokaż.
— To się, kurwa, trzymaj.
W górę po łuku, by nabrać wysokości, bo wbrew pozorom, im wyżej, tym bezpieczniej – jakby pani babcia mu się z miotły spierdoliła, to zdąży ją jeszcze złapać. A potem Seymour przestał się pierdolić, poleciał z takim przyspieszeniem, że normalnego człowieka by już dawno poskładało.
Jego samego przyspieszenia nigdy nie składały – zrzucał to na karb latania z ojcem na tej jego przejebanej miotle, na którą wojsko próbowało się zasadzić, ale Cedric, będąc typowym Silverthornem, radośnie pokazał im środkowy palec. To przez to Seymourowi nigdy nie było niedobrze na żadnej kolejce, mógł czytać w autobusie, choroba lokomocyjna stanowiła dla niego jakąś abstrakcyjną legendę.
— No i to jest jazda! — krzyknęła Elektra, puszczając się jedną ręką, wyciągając ją gdzieś w górę.
No pojebana, pomyślał były czarodziej, dochodząc do wniosku, że zagięcie staruszki to będzie bardzo dobry pomysł. Przyspieszenie to jedno, ale ciasne zakręty potrafiły zakręcić w głowie i w żołądku.
Bo co prawda całe to latanie odbywało się na obrzeżach Stellaire, by nie robić problemów z normalnym ruchem powietrznym, lecz nie było wcale tak, że latać mieli jedynie po nieskalanym niczym, kompletnie pustym niebie, prując przed siebie i tyle. Seymour uśmiechnął się kątem ust, uśmiech ten daleki był od niewinności. Miotła nagle zwolniła, niemalże wyhamowała, zawisła w powietrzu, nim kij przechylił się, w bok, w dół, a potem…
— No to spadamy.
I polecieli, na łeb na szyję, prując prosto w stronę gruntu, w kierunku białych prostokątów pól, obracając się coraz szybciej w karkołomnym korkociągu. Elektra, zamiast piszczeć mu ze strachu, wydała z siebie bojowy okrzyk, puściła w ogóle Seymoura, siedząc na miotle tylko siłą własnych nóg oplecionych wokół kija.
— Jebana — mruknął pod nosem Seymour, precyzyjnie oceniając, kiedy ten szalony korkociąg musiał się skończyć.
Poderwał miotłę w ostatniej chwili, ciasnym łukiem nabrał znów wysokości, ale nie za dużo, akurat tyle, by rzucić się szarpiącym slalomem między kolejnymi przeszkodami, omijać drzewa, jakieś domy, farmy, i cholera wie co, co jeszcze stało mu na drodze. Znów poderwał miotłę, poleciał teraz niemalże pionowo w górę, znów wprawiając ją w morderczy obrót, że już nikt nie wiedział, gdzie jest góra, a gdzie dół, jak daleko jest od ziemi, czy te białe kłęby to są chmury, czy też śnieżne zaspy.
Miotła piknęła, że przeciążenia robią się niebezpieczne, lecz czarodziej wyłączył alarm, słysząc, że Elektra jak najbardziej krzyczy wciąż z radości, nie ze strachu, on sam zaś zapada się coraz mocniej w tę powaloną jazdę, hamulce przestają istnieć i jedyne, co umysł w sobie ma, to szybciej i szybciej. Miotła wyciągnęła prędkość do samej granicy swych możliwości, pola migały tylko pod stopami, pojedyncze budynki rozmywały się w wyciągnięte smugi. A potem Seymour znów popruł w górę, coraz wyżej i wyżej, wprost w stalowe zwały chmur.
Przez moment nic nie było widać, gdy przebijali się przez ociężałe śniegiem chmury, grube i gęste, zimne i kryształowe, a gdy miotła dotarła ponad nie, na samą granicę tego, co wytrzymywały tarcze, powitał ich niczym nieosłonięty blask zimowego słońca, i błękit pogodnego nieba, zasłoniętego cały grudzień śniegiem i niepogodą. Seymour sam aż przystanął z miotłą, zapatrzył się na blask i ciepło.
— Zupełnie, jak z moim Timeusem — odezwała się Elektra.
Seymour odwrócił się do niej.
— Z kim?
— Z moim mężem. Świętej pamięci od jakiejś dekady. — Westchnęła, też spojrzała w stronę słońca. — Lubił polatać sobie na miotle, odprężało go to. Zabierał mnie na takie loty. W sumie… co tu dużo mówić, jak byliśmy dzieciakami, to poderwał mnie na swoją miotłę.
Babcia parsknęła śmiechem, który zdecydowanie nie pasował osobie w jej wieku.
— U mnie to się nie lata na miotłach, tylko na tych przywołanych zwierzakach. Ale zwierzak to nie to samo, co miotła, więc Timmy mi zaimponował, no i tak to się jakoś potoczyło.
Starzy ludzie potrafili być wylewni, opowiadając o jakichś dawnych wydarzeniach i historiach, nawet wtedy, kiedy nikt ich nie prosił. Seymour nie prosił, ale i tak dostał.
— Wydawało mi się, że tak zawsze już będziemy sobie latać — kontynuowała Elektra. — Aż pewnego dnia okazało się, że to był nasz ostatni wspólny lot.
Muzyk nie miał odwagi zapytać, co dokładnie się wydarzyło. Pewne rzeczy lepiej było zostawić niedopowiedzianym.
— Teraz tak się zastanawiam, nigdy nie zadałam sobie tego pytania. — Dłonie staruszki wróciły na biodra Seymoura. — Ile to jeszcze będzie trwało?
Mężczyzna nie miał na to odpowiedzi. Mocniej zacisnął dłonie na kiju miotły, odwrócił się lekko do Elektry.
— Spadamy jeszcze raz?
Kobieta parsknęła ochrypłym śmiechem.
— Jeszcze jak!


Thornhaven powitało swego syna marnotrawnego zimnem, zwałami śniegu i jebaną zamiecią. Seymour wysiadł z pociągu, nie zamierzając tłuc się tyle godzin na miotle, woląc spędzić ten czas w zamkniętym, ogrzewanym pociągu, siedząc sobie, wyglądając przez okno i słuchając nieco muzyki. Godziny upływały mu podejrzanie szybko, gdy z jednej strony chciał już mieć podróż za sobą, z drugiej zaś stresował się powrotem, nie do końca czuł się pewnie. Lecz to miarowe turkotanie kół, przesuwający się za oknem krajobraz, z każdą chwilą coraz bardziej zaśnieżony, gdy z serca Novendii zbliżał się ku granicy z Medwią i wybrzeżu, powoli sprowadzał spokój na niepewne serce, wlewał w duszę jakiś rodzaj pogodzenia się z decyzją.
Telefon zapikał, Seymour spojrzał na wyświetlacz, uśmiechnął się, widząc wiadomość od Virgila. Wahał się trochę, czy wysyłać coś, kiedy napisać, co napisać, jakieś zwyczajne życzenia, czy może coś zabawnego, może bardziej osobistego, ale żeby nie przegiąć, i tyle się z tym pierdolił, aż w końcu nic nie wymyślił.
Wesołego Yule ✨ Właśnie spóźniam się do rodziny. Dobry patent z udławieniem się – jak będą mi zadawać dziwne pytania, to też tak zrobię. Widzimy się po świętach, może nawet trafimy na ten sam oddział. Oby choinka u Ciebie obrodziła. 🎄
Były czarodziej wysiadł, od razu zbudził swoją miotłę, nie zamierzając pierdolić się z zamiecią dłużej, niż to konieczne. Miotła momentalnie otoczyła go lśniącą ledwie dostrzegalnym błękitem tarczą, zatrzymała gwiżdżący wiatr, odgoniła wpadający w oczy śnieg. A potem Seymour wystartował, pewnie prując przez wichurę, mimo skrywającej wszystko bieli, podążając prosto w stronę rezydencji.
Mijał rozsypane wśród klifów budynki miasteczka, ledwie widoczne teraz pod grubą warstwą śniegu, mijał te niewielkie pagórki, porośnięte najbardziej upartymi krzewami i skarlałymi drzewami, zarzuciło go lekko, gdy wiatr gwałtownie się wzmógł. A potem był już tylko ten szary masyw posiadłości, zbudowanej wieki temu, stanowiącej siedzibę rodu i dumę wszystkich Silverthornów.
Ta charakterystyczna, magiczna bariera, otaczająca rozległe ziemie, odezwała się lekkim mrowieniem w ciele, reagując na zbliżającego się ku posiadłości Seymoura, odpowiadając na moc tatuaży, identyfikującą go jako członka rodu. Był swój, bariera pozostała milcząca, Jarvis pewnie dalej spał. Tylko ten charakterystyczny dźwięk musiał rozlec się wśród pokojów, oznajmiając wszystkim, że Seymour właśnie wracał. Mężczyzna się nie zapowiadał, miało go tu nie być.
Wylądował pod samymi wrotami, na tych wyślizganych, kamiennych stopniach. Gdzieś w tle słyszał miarowe szuranie łopaty – ojciec musiał przebudzić jednego z uśpionych do tej pory golemów, akurat na czas wizyty gości, by ogarnął trochę wokół posiadłości, pozbył się choć części zalegających wszędzie zwałów śniegu. Seymour otrzepał buty, otrzepał trochę plecak, choć jedno i drugie wcale nie było jakoś zaśnieżone. Podświadomie chyba próbował przedłużyć nieco czas oczekiwania, odwlec nieuniknione o te parę sekund. Westchnął, nacisnął w końcu klamkę.
Oczywiście, że w posiadłości nic się nie zmieniło. Główny hol był tak samo ciemny wszechobecnym drewnem i haftowaną, jedwabną tapetą, jak zawsze. Żyrandol co prawda świecił, ojciec zapalił te złociste, magiczne światła, lecz blask zapadał się w rzeźbionych gargulcach, starych zbrojach i poczerniałych ze starości obrazach, nie radził sobie z półmrokiem historii, odciśniętym w każdym miejscu posiadłości. Muzeum, nie dom.
I wtedy w holu pojawiło się coś, a raczej ktoś, kto kompletnie nie pasował do owego muzeum, przełamując swą obecnością tę ponurą, cichą atmosferę.
Nicholas ukazał się w prowadzącym w trzewia posiadłości korytarzu, zza okularów rzucił Seymourowi zszokowane spojrzenie. Stał jak kołek, w tym swoim świątecznym swetrze w renifery i w kapciach z pomponami, niechybnie prezentem od Mari.
— Seymour?!
Muzyk posłał mu zmęczony podróżą uśmiech.
— Wesołych świąt, Nico.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz