02 grudnia 2023

Od Seymoura do Virgila

Hale wystawowe ciągnęły się daleko, wypełnione dumnymi właścicielami, zaciekawionymi widzami, skupionymi sędziami i pełnymi energii zwierzakami. Spędzili w nich z Virgilem więcej czasu, niż Seymour podejrzewał że im zajmie, rozmowa zaś płynęła wartko, skręcając płynnie, gdy pojawiał się nowy temat, zataczając czasem kręgi, by wrócić do poruszonej już kwestii. Wszystko to zdawało się naturalne, Seymour zaś szybko zauważył, że nietrudno mu opuścić gardę, podzielić się jakimiś przemyśleniami, które normalnie by przemilczał, nie uznając rozmówcy za kogoś, kto byłby wart, by się nimi z nim podzielić. Były czarodziej cenił swą prywatność i w przeciwieństwie do Ignisa raczej trzymał język za zębami.
I gdy starannie skrojone spodnie muzyka zebrały już wystarczająco dużo sierści, lekki ucisk pojawił się w żołądku, Seymour zaś z lekkim zdziwieniem spostrzegł, że przeszli dobre parę godzin bez jedzenia. Nic dziwnego, że brzuch domagał się jakiegoś obiadu.
— Na co masz ochotę? — spytał, zerkając na idącego koło niego Vi.
Zmierzali już do szatni, odebrać swoje kurtki, wraz z powodzią innych widzów, dyskutujących o obejrzanych psach i całej wystawie.
— To znaczy? — Wilkołak rzucił mu skonsternowane spojrzenie.
— Jedzenie — odparł Seymour. — Co byś chciał teraz zjeść?
— A, och… — Dłoń sięgnęła ciemnych loków. — Wiesz, tu w okolicy było takie ciekawe miejsce, może uda mi się znaleźć…
Seymour skinął mu głową.
— W takim razie prowadź.
Południowonovendyjskie sery, przypieczone na rumiano z wierzchu i półpłynne w środku, podejrzanie szybko zniknęły z talerza Seymoura, gdy muzyk dzielił swą uwagę między posiłek i towarzyszącego mu Virgila. Nieświadomie, grafik wybrał ten typ kuchni, który Seymourowi najbardziej odpowiadał – opływający w intensywnie pachnący ser, dopełniony żurawiną, oliwkami, cieniutkimi plasterkami mocno wędzonej szynki, przyozdobiony winogronami i kruchymi kąskami rumianego pieczywa. Godzina zrobiła się na tyle późna, że nie było grzechem dodać do tego jeszcze butelkę wina, którą Seymour zamówił, nie patrząc na cenę.
Vi poczęstował się kawałkiem pachnącego drewnem i dymem mięsa, nawinął półprzejrzysty, czerwony pasek na widelec.
— To pewnie miałeś jakieś zwierzaki — powiedział na wypowiedź Seymoura o tym, ile ziemi rozciągało się wokół jego posiadłości. Były czarodziej pokręcił głową.
— Nie, akurat żadnego, nawet rybek — odparł, zagarniając sobie marmurkowy kąsek sera. — Chyba każdy dzieciak w końcu chce mieć jakieś zwierzę, najczęściej psa czy kota, ale ojciec nigdy się nie ugiął. — Seymour wzruszył ramionami.
— Mówił, że to za duża odpowiedzialność i nie będziesz się nim zajmował?
Muzyk potrząsnął głową.
— Nie, nie o to chodziło. Wiedział, że byśmy się nim z Nico zajmowali, ale hm… Było nas tylko trzech. Ojciec całe dnie spędzał w pracy, ja i Nico chodziliśmy do szkoły, więc jakbyśmy mieli psa, to cały dzień byłby sam jak palec.
Te słowa brzmiały dość… normalnie. Wiadomo, jeden rodzic wychowujący dwójkę dorastających chłopców na pewno spędzał długie godziny w pracy, starając się utrzymać rodzinę, a dwóch chodzących do szkoły braci na pewno nie byłoby w stanie zająć się pupilem na tyle, by miał dobre życie. U Seymoura pozornie tak to właśnie wyglądało, z tym tylko, że ojciec przesiadywał tyle w Kuźni, zaś on i Nico, gdy tylko wrócili ze szkoły, zaraz do niego dołączali, starając się uszczęśliwić tworzeniem początkowo tylko pojedynczych elementów, potem coraz skomplikowanych układów, aż w końcu pełnoprawnych dzieł.
Jedyne, co mógłbyś mu dać, to samotność i tęsknota.
Słowa ojca, powiedziane dość niefrasobliwie do dziecka, wyryły się w sercu, pozostawiają w nim trwały, nigdy do końca niezabliźniony ślad. Seymour sięgnął po kieliszek z winem.
— To… no tak, jeśli tak to wyglądało, to faktycznie — odparł w końcu Virgil, obdarzając go podszytym smutkiem uśmiechem. — Teraz też pewnie nie masz jak mieć jakiegokolwiek zwierzaka?
Seymour pokręcił głową.
— Nie, teraz to już na pewno nie. Więcej mnie nie ma, niż jestem. Chociaż Ignis to chciałby mieć na przykład smoka.
— Smoka? — Virgil uniósł brwi. — Co na to Norbert?
— Chyba był bliski kupna spryskiwacza do kwiatków.
Obaj parsknęli śmiechem, muzyk odstawił kieliszek, zajął się grzankami. Wciąż były ciepłe, przyjemnie rozgrzewały i wypełniały żołądek, sprawiając, że rozmowa, biegnąca początkowo niezbyt wesołymi torami, zaraz skręciła w stronę lżejszych tematów, płynąc kolejnymi meandrami i skręcając tam, gdzie akurat mężczyźni znaleźli coś interesującego.
Butelka wina zaświeciła dnem, Seymour poprosił o kolejną, potem kelner doniósł im jeszcze nieco sera i grzanek. Niebo za oknem przybrało ciemniejszą, głębszą barwę, przeszło w końcu w całkowitą czerń, gdy kelner zjawił się z rachunkiem. Muzyk ponownie zbył wszelkie sugestie Vi, by zapłacić za jedzenie, przeciągnął srebrną kartą nad terminalem i schował banknot w skórzanym etui zostawionym przez kelnera na blacie.
Niby Seymour miał tamtego dnia pochylić się nad tekstem piosenki, lecz w jego sercu nie było wyrzutów sumienia, gdy wracał do domu nie napisawszy ani linijki. Wieczór był nadal młody, on zaś czuł, że słowa będą się dla niego łatwo splatać.


Skąd Dante wytrzaskiwał pomysły na wspólne spędzenie czasu to Seymour nie zamierzał nawet wnikać. Pójście do baru, gadanie o durnotach, wygłupy z cymbergajem i mikrofonem – to jeszcze wydawało się spoko i normalne. Ale jak Dante stwierdził, że wszyscy idą na piknik do parku, to powiedzmy, że go nieco wcięło. Muzyk tłumaczył to sobie tak, że może Dante źle czuł się z tym, że Ioannis i Arieth zawsze zmywają się nieco wcześniej z ich wspólnych wypadów. Może tej dwójce nie do końca odpowiadała taka forma spędzania czasu, może woleli coś innego, a może po prostu wszyscy potrzebowali nieco odmiany, bo przecież ile można ojebywać się nawzajem w rzutki.
Tamtego dnia było ciepło, a pogoda dopisywała. Słońce ładnie przypiekało, Ignis całkiem chętnie wyszedł ze studio, rozprostować kości, i zajął się czymś innym, niż tworzenie muzyki. Raam dzielnie targał cały plecak wypełniony jedzeniem, do tego parę koców, bo przecież na jednym by się nie zmieścili, zaraz obok podążał Dante, postukując obcasami po ścieżce, kołysząc podejrzanie dużą torbą na ramieniu i dzieląc się z asurą najlepszymi technikami wyrywania cycatych lasek. Ioannis i Arieth szli zaraz za nimi, pochód zaś zamykał Seymour z Vi, podążając niespiesznie za resztą, okazjonalnie dzieląc się myślami, zaśmiewając z dolatujących do nich słów początku korowodu.
— Dobra, to tutaj. Chodź, Zapałka, trawkę z bliska zobaczysz.
Ignis wywrócił oczami, podążył za syrenem, odprowadzany parsknięciami śmiechu Raama i poklepywaniem po plecach. Ioannis skręcił, laska zastukała, zapadła się głębiej w miękką, soczystą trawę.
Dante znalazł fajne miejsce w parku – starannie przystrzyżona trawa prosiła się o to, by wyłożyć na niej koc, zaś wiekowe drzewa rozkładały swe korony daleko, zagarniając słoneczne światło, oferując chłodny cień wszystkim bywalcom parku. Gdzieś dalej szumiała fontanna, gdzieś było sztuczne oczko wodne, dalej bawiły się dzieciaki. Ich śmiechy dolatywały do grupy, niosły się w rozgrzanym powietrzu, dodając nastroju spokojnego, letniego nicnierobienia.
Wyłożono się na kocach, porwano przekąski, przez pewien czas panował lekki chaos przekazywanych z rąk do rąk pojemników, polowania na ulubione smaki. Potem Dante wyciągnął coś, co do złudzenia przypominało niewinny sok malinowy, okazało się jednak tęgą nalewką, która akurat tak jakoś dobrze podeszła Ignisowi. Dla Seymoura było nieco za ciepło na procenty, podobnie czuł się też Ioannis z Ariethem, i ten jeden raz ekipa siedziała razem nawet całkiem trzeźwa. Seymour przechylił lekko głowę, pozwalając mężczyznom wokół mówić i zastanawiając się nad tym, że Vox naprawdę wziął i zaakceptował dodatkową dwójkę, skoro nawet Ignis, drący z Dantem koty przy każdej okazji, wylegiwał się dość swobodnie na kocu, nie odwalając żadnych debilnych szajsów. On i Raam byli najbardziej wybredni wobec tych, z którymi dzielą przestrzeń, Arieth najczęściej kompletnie milkł i wycofywał się, jeśli ktoś niespecjalnie do niego trafiał, zaś jeśli chodziło o Seymoura, to muzyk był w stanie bez problemu obdzielić kogoś niezbyt miłym słowem, każąc bez pardonu spierdalać. Tylko Ioannis znajdował wspólny język z każdym, lecz trzeba było powiedzieć, że nie każda taka interakcja przynosiła mu radość.
W każdym razie – w tym przypadku wspólne wylegiwanie się na kocu jak najbardziej pasowało wszystkim, i to nawet mimo śmiechów wybuchających wciąż od strony koców, na których wyłożył się Ignis i zaczepiający go Dante.
Chcesz jeszcze truskawek? — spytał Seymour, wyciągając pudełko z owocami w stronę wilkołaka.
— Pewnie — odparł, częstując się jedną, pakując całość do ust.
— Dobra, panowie — wtrącił im się Dante, klaszcząc w dłonie, przywołując uwagę wszystkich. — Nie możemy leżeć na tych kocach jak banda stetryczałych dziadków.
— To co proponujesz, syren? Chcesz w fontannie popływać?
— Zapałka, tylko ty wymyślasz takie egoistyczne zabawy. A pomyślałeś o innych? Ja nie będę nikogo zmuszał do pływania, szczególnie nie ciebie. Widzisz? Dobry ze mnie kolega.
Ignis tradycyjnie wywrócił oczami, prychnął coś o tym, że dobrego kolegę to Dante co najwyżej w książce widział, na co syren się oburzył, burczał coś o niesprawiedliwych i raniących słowach, i żeby Ignis się wstydził. Genashi nie pozostawał dłużny, przez pewien czas obaj przerzucali się komentarzami i ripostami, ku uciesze reszty rozsiadających się na kocach mężczyzn, nim Dante nie wyciągnął z torby frisbee.
Seymour uniósł brew, Dante uśmiechnął się kątem ust, zerknął w stronę Vi.
— Nie wiem, czy wiecie, ale Vi jest wprost niepokonany we frisbee — rzucił syren, zerkając z jakiejś przyczyny w stronę Seymoura. — Może byśmy zagrali, co?
— Czemu akurat we frisbee? — Ignis zmarszczył brwi.
— Ile można cię ojebywać w rzutki i cymbergaja, Zapałka — odparł od razu Dante. — Zmienimy grę, będziesz ojebany we frisbee.
— Wcale nie jestem jakiś super we frisbee — zauważył wilkołak, łypiąc spod oka na przyjaciela. Ten uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Jak to nie? Sam widziałem, jak łapiesz frisbee w zęby, nikt ci nie podskoczył.
— W zęby? — spytał Arieth, popatrując ze zdziwieniem na Virgila.
— Dante! — Vi próbował uciszyć przyjaciela.
— No co? Przecież w wilczej formie świetnie ci idzie łapanie frisbee.
Raam spojrzał na Vi.
— No właśnie, przecież ty jesteś wilkołakiem, nie?
Vi westchnął, przebiegł wzrokiem między Dantem i Raamem, pokręcił głową.
— To nie znaczy, że…
— W sumie nigdy nie widziałem, jak zmieniasz się w wilka — wtrącił Seymour, zerkając na Vi.
Wilczych form było tyle, ile wilkołaków – zależnych od tego, czy dana osoba urodziła się wrażliwa na pełnię księżyca, czy też nabyła tę wrażliwość na innej drodze, i czy akceptowała swą wyjątkowość, czy też nie. Vi niewiele mówił o swej proweniencji, jednak Seymour odnosił wrażenie, że nie jest mu ona ciężarem, właściwie to wręcz przeciwnie.
— No właśnie – Seymour nie widział, reszta ekipy też nie, mógłbyś się im, Vi, pokazać.
Uśmiech Dantego wcale nie był jakiś taki interesowny i wieloznaczny. Wilkołak westchnął.
— Dobrze, niech wam będzie, muszę się tylko trochę… przygotować.
To mówiąc wstał, ściągnął koszulkę przez głowę, rzucił ją pod drzewo, przeszedł kawałek, oparł się o pień i skryty częściowo jego cieniem, ściągnął również buty i spodnie.
— Wszyscy mamy to samo — rzucił w jego stronę Dante, zgarniając zirytowane prychnięcie Virgila. Seymour wcale nie interesował się rozbierającym się mężczyzną, częstując się kolejną truskawką.
Bielizna Vi poleciała na bok, chwila moment i w miejscu rzeźbiarza pojawił się olbrzymi wilk. Sierść lśniła w letnim słońcu, czarna niczym obsydian, przetykana pojedynczymi, jasnymi pasmami, tak samo, jak i włosy rzeźbiarza przetykała jasność. Sam wilk bez problemu przerastał w kłębie Dantego, sprawiając, że nawet Raam wyglądał na drobnego, niewyględnego mężczyznę. Seymour przeciągnął spojrzeniem po miękkości futra, po sterczących uszach, idealnych do tego, by podrapać nieco za nimi.
— Gramy, mili panowie — zakomenderował Dante, dźwignąwszy się z koca. — Robimy kółko, rzucamy frisbee, a jeśli Virgil złapie, to kto inny kończy w kółku.
Vi szczeknął na niego, lecz Seymour nie miał pojęcia, co też mężczyzna próbował przekazać. Wszyscy wstali, tylko Ioannis został wśród koców, pilnując ich dobytku, zaś reszta ustawiła się w okrąg, z Dantem sugestywnie podrzucającym frisbee. Vi wodził za nim spojrzeniem, ogon merdał lekko, łapy ugniatały trawę, szykując się do skoku.
I wtedy syren rzucił frisbee – dysk pofrunął przez przestrzeń, wilkołak momentalnie rzucił się za nim, poleciał, usiłując złapać je w zęby. Frisbee trafiło jednak prosto w jedno z czterech, mocarnych ramion, zaraz pofrunęło dalej, wprost w stronę Arietha. Wilkołak skręcił, pobiegł przyspieszył, lecz zwierzołak w okamgnieniu puścił frisbee dalej, zmuszając je do szybkiego, zakrzywionego lotu. Ignis złapał plastik, cofnął się pół kroku, widząc szarżującego na niego wilka, nim puścił frisbee dalej, usiłując rzucić je do innej osoby. Virgil skoczył, kły kłapnęły w powietrzu, o włos mijając frisbee. Zabawka zawirowała, wylądowała wprost w tatuowanych dłoniach.
Seymour wyszczerzył się, parsknął śmiechem, znów rzucił frisbee, nie patrząc nawet do końca, gdzie ono leci. Całą jego świadomość zajmowało to, że Virgil biegał po polance, przebierając silnymi łapami, merdając czarnym ogonem i poszczekując, starając się upolować frisbee.
I tak, jak były czarodziej niespecjalnie dawał się wciągać w podobne harce, tak teraz z chęcią łapał fruwający dysk, rzucał go dalej, szybciej, byle wilk biegał, byle starał się upolować swą zabawkę. Parsknął wesołym śmiechem, gdy Vi naszczekał na Raama, asura przerzucił dysk między dłońmi, nie dał go złapać między zęby. Roześmiał się znowu, gdy Vi podskoczył, próbował dziabnąć dysk, lecz ten przemknął mu nad głową, poleciał wprost w ramiona Ignisa. I znów, kolejny rzut, kolejne próby złapania dysku, Seymour zaś nie wyrabiał, usiłując nie trzymać się za brzuch i łapać to jebane frisbee, rzucać je dalej, zamiast dać wilkowi złapać je, przewalić go na ziemię i zrobić, co by się wilkołakowi podobało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz