14 grudnia 2023

Od Virgila do Bernarda

— Jak to „ostatni przystanek”?
— A co może według jaśnie pana znaczyć „ostatni przystanek”? Wysiadka, panie.
Virgil zamrugał, zamrugał kierowca i tyle było z jego poczucia empatii dla mieszkańca Stellaire, którego wywiało kapkę za daleko od centrum.
Środek tygodnia, wieczór, słońce gnało w podskokach za linię horyzontu, a on bawił się w drobne słowne przepychanki z gburowatym autobusiarzem, bo temu nagle się odwidziało jechanie gdziekolwiek dalej poza perymetr swojej małej mieściny, w której od dwóch lat narzekają, że stolica nie może się zdecydować w temacie wchłonięcia ich w siebie, jak to opasłe cielsko miejskich lamp oraz świeżych wiaduktów miało w zwyczaju robić, i cały czas nie do końca wiadomo, czy oni dalej są obrzeżami, czy już miastem i tak w kółko. Tylko że Vi, w całej swojej sympatii do świata i ludzi, nie był naprawdę w humorze na takie cyrki. Nie w był w ogóle w jakimkolwiek humorze.
Praca go rano przeorała na lewo i prawo, szefowej nowa para kłów wyrosła, tak specjalnie z miłości oraz uwielbienia dla Virgila, więc ją przez te kilka godzin spędzonych przez wilkołaka w biurze musiała bardzo dokładnie wykorzystać, przetestować, czy działają, dobrze gryzą i szczypaniem do dalszej roboty zachęcają. Potem sobie przypomniał, że umówił się na to całe spotkanie z jednym dostawcą kamienia, wcześniej bowiem uznał, że przez zaliczkę od Voxa i premię od tej jędzy może sobie pozwolić na marmur, a że cholerstwo było drogie, to lepiej obejrzeć, sprawdzić, czy lewego materiału ktoś mu nie próbuje opylić. I, oczywiście, że próbował, gość nawet właściwego materiału Virgilowi nie pokazał, ale czego on się właściwe spodziewał? Że sobie znajdzie nowego, szanującego klienta dostawcę, bo staremu zabrakło teraz tego przeklętego marmuru? Dobre sobie. Żałował tych paru funtów wydanych na bilety w jedną i drugą stronę.
A teraz jeszcze ten autobusiarz. Virgil wciągnął powietrze przez nozdrza, wypuścił powoli ustami. To był jeden z tych dni, gdzie się po prostu miało dość życia, dość wszystkiego, ale musiał sobie jakoś poradzić, wykorzystując swoją grzeczność, uprzejmość i spokojne usposobienie.
— Na rozpisce było… — spróbował inaczej, mówiąc głosem łagodnym, typowym dla siebie, niezachwianie wyrozumiałym. Może troszkę zachwianym.
Nie było tego tak słychać, nie liczy się.
— To ma pan przestarzałą rozpiskę — uciął ostro mężczyzna. Pobrałem ją trzy godziny temu. — Do stolicy dzisiaj nie zajeżdżam. Sześć kilosów stąd do jakiegoś najbliższego przystanka w mieście pan ma. Z buta, rzecz jasna. Do zrobienia.
— Pan chyba żartuje — palnął, prychając.
Odpowiedział mu krzywy, wypełniony pożółkłymi zębami uśmiech.
— Miłego wieczoru.
Z nierozładowanego telefonu nie mógł się nawet ucieszyć, żadnej różnicy to nie robiło – Dante nie odbierał, bo po co, biegał pewnie po szpitalnych korytarzach albo innego rodzaju pajaca próbował z siebie robić, rodziców nie chciał męczyć, Valerius mógłby mu co najwyżej w biedzie potowarzyszyć, aplikacja pokazywała kolejny autobus za godzinę, a mapy wyznaczały ładną, prostą, niebieską linię prowadzącą na południe. Westchnął, przetarł twarz dłonią i z braku lepszych opcji ruszył po niej, ukradkiem pokazując środkowy palec odjeżdżającemu kierowcy.
Na domiar złego ze wszystkich dni w miesiącu musiał akurat ten, na który przypadała pełnia, być wypełnionym niepowodzeniami i upierdliwymi niedogodnościami. Wzrok bezwiednie powędrował w stronę nieba, spoczął na bladym okręgu jawiącym się powoli na wieczornym niebie. Chcąc nie chcąc, księżyc co miesiąc sprawiał, że Virgil robił się bardziej wrażliwy, drażliwy, bo ta znajdująca się się głęboko, czysta, zwierzęca dusza była z definicji trochę niepokorna, łatwa do zdenerwowania. Jeśli nic się nie działo, czas mijał mu gładko, obowiązki wilkołak wypełniał w spokoju, a potem jeszcze miał czas porzeźbić, to powrót do domu, przemiana i gapienie się przez resztę nocy z balkonu na księżyc było samą przyjemnością. Lecz gdy wyskakiwała najmniejsza, lekko uciążliwa pierdoła, która nim się obejrzał, łączyła się z inną pierdołą i tworzyła irytujący łańcuch problemów, na wieczór szczerzył kły na niewinną szafkę kuchenną albo powarkiwał przez kroki na klatce schodowej. Kopnął od niechcenia szyszkę zalegającą na wąskim chodniku.
Pójście do studia zespołu w południe również mu nie pomogło, Seymoura ten jeden raz nie było. Tragedia w trzech aktach, a nie dzień.
Stacja benzynowa była pierwszą oznaką bardziej sensownej cywilizacji, pomiędzy niewielkimi domostwami i niedostępnymi, schowanymi w głębi szerokich ogrodów posiadłościami, od kiedy autobusiarz kazał mu wysiąść. Co też wcale nie było szczególnie pocieszające, patrząc na jej stan. Logo, pierwszy raz na oczy przez Virgila widziane, ledwo się trzymało, mrugało niemrawo, dystrybutory najlepsze lata miały za sobą, a do środka na pewno nie wszedłby w normalnych okolicznościach, raczej pojechałby dalej, już poczekałby na autostradę i przebolał wyższe ceny.
Ale Vi był zirytowany, zmęczony, chciało mu się pić i jeść, potrzebował jakiejś małej butelki wody, do tego batonika, najlepiej mocno słodkiego, z karmelem może. Jasne, że coś mu źle pachniało w okolicy, czuł to od dobrych dziesięciu minut spaceru, pełnia wyostrzała nawet to ludzkie odczuwanie. Nie było u siebie, jednak nie był też na neutralnym terenie. Był u kogoś, i jak w mieście stworzenia z silną tendencją do wyznaczania sobie terytoriów ograniczały je raczej do swoich mieszkań tak tutaj… Mimowolnie spiął w sobie, obejrzał na las, gdzie ciche poruszenie w krzaku rozbrzmiało ujadającą lampką alarmową w jego głowie. Coś go wyraźnie tutaj nie chciało.
Głupota, podsumował w końcu w myślach. To były po prostu obrzeża, mniej mu znany teren, dlatego tak się czuł, nie pakował się przecież do nikogo na próg, był na otwartym terenie. Krok się lekko rozluźnił, Virgil odchrząknął, poprawił torbę. Dostawał przez tę pełnię lekkiej paranoi, to wszystko.
Więc dlaczego, gdy naciskał klamkę przeszklonych drzwi, z popękaną w paru miejscach, plastikową ramą, już nie mógł dłużej sobie mówić, że zmysły go mylą, że wariują przez księżyc, bo zapach miejsca go odpychał, ale nie tak, jak odpychający może być zapach znienawidzonego czosnku lub pomidora, bardziej jak o s t r z e ż e n i e, że śmierdzi stacja kłopotami, obcością, czyjąś spienioną śliną, a trzeszczący w głośnikach rockowy kawałek wwiercał się nieprzyjemnie w uszy, płoszył i przeganiał? Wziął głębszy oddech, wszedł do środka, palce do ostatniego momentu trzymały się na drzwiach. Powoli wskazujący, środkowy, serdeczny odpuszczały, pozwalały ramie ze skrzypnięciem wpaść z powrotem we framugę, jakby podświadomie Virgil dawał sobie jeszcze szansę na ucieczkę. Przed czym?
Głowa nie widziała żadnych sensownych powodów, instynkt wpadał w panikę. Vi poszedł za logiką, wołaniem skręcającego się z głodu żołądka i suchego gardła.
Pusto między alejkami, na półkach, w lodówkach znośnie, w szczególności zapas energetyków wyglądał przyzwoicie. Odpuścił sobie marzenia o karmelowym batoniku, taki po prostu nieprzeterminowany, przy kasie leżący też nie brzmiał najgorzej, złapie energetyka, lepiej będzie mu się szło. Decyzja miała trochę wspólnego z tym, że wody nie mógł szybko namierzyć. I choć powiedział sobie, że przecież nic się nie dzieje, nie ma na co się wkurzać, czego się bać i przed tym czym się bronić, to jakoś tak wolał spędzić mniej niż więcej czasu na tej stacji.
Virgil zrobił krok. O krok za dużo.
Wzdrygnął się, słysząc szuranie grubych butów o pobrudzone kafelki, kark strzyknął, metaliczne, uważne spojrzenie momentalnie wyłapało ruch przy przeciwległej ścianie, za ostatnią alejką. Pukiel brązowych włosów zamajaczył między paczkami chrupek, właściciel czupryny stanął w odległości trzech regałów. To było to, to był on. Jego czuł. Wcześniej obawy miały bezkształtny charakter, były zlepkiem zapachów, groźnych pomruków, przypadkowych sugestii zmysłów ustawionych w stan gotowości, teraz uformowały się w nieco niższego od niego mężczyznę, niwelującego tę drobną różnicę szerokimi barami, grubymi nogami, piersią unoszącą się trochę szybciej. Pchany instynktem wziął z niej mimowolnie przykład, jakby ciało dostosowywało się do przeciwnika, próbowało się prędko z nim zrównać, żeby nie startować z gorszej pozycji. Przeciwnikiem?
— Czego? — warknął mężczyzna, zaraz zacisnął mocniej zęby, spróbował dodać bardziej opanowanym tonem, trochę chyba udając, że to pierwsze pytanie w ogóle nie padło. — W czymś mogę pomóc?
Virgil patrzył się chwilę w złoty krążek wokół źrenic. Pulsował, wyzywał go? Vi miał przywidzenia.
— Ja tylko…
Przesunął się w lewo, ledwo nogę uniósł, tylko żeby o jeden kafelek bliżej lodówki stanąć. Mężczyzna zrobił to samo, tylko że w jego prawo, Virgil otworzył nieco szerzej oczy, te ze złotem w sobie zmrużyły się. Nie poruszyli się naturalnie, nawet u siebie to zauważył. Wyglądało to bardziej jak ochrona tyłów, lustrzane odbicie ruchów, niepozwolenie na podejście do siebie, a co lepiej to zapewniało, jeśli nie trzymanie dystansu, zamknięcie się przypadkiem w kole? Nie o to mu chodziło, nie tego chciał, to czego chciał ten drugi?
Mężczyzna, pół wilk, nie poruszył się dalej, czekając na jego słowo, ruch, cokolwiek.
— …po wodę — dokończył.
Jaką znowu wodę? Miał wziąć energetyka z lodówki!
Psiakrew.
Virgil skrzywił się nieznacznie.
Chujowo dobrane słownictwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz