Noc upłynęła im bezpiecznie, choć Bashar obudził się parę razy, koło dwunastej i trzeciej, a jego wzrok mimowolnie uciekał w stronę ozdobnego słoiczka z solą. Demon nie do końca dobrze się wyspał, obecność wrażego elementu odzywała się uciskiem gdzieś z tyłu głowy, sprawiając, że mężczyzna zapadł w czujny, płytki sen, zamiast całkowicie się odprężyć. Lecz jego ciało było przyzwyczajone do tego, że odpoczynek jest krótki i niepełny, wytrenowane niezliczonymi dyżurami, gdy Bashar przysypiał na kozetce, w każdej chwili będąc gotów do działania i zajęcia się pacjentem, skoro tylko pielęgniarka przekroczyłaby próg jego gabinetu.
Dziwiło go trochę, ile zabezpieczeń przed nienazwanym i niewidzialnym było w tym jednym przybytku – fasola i sól na demony, do tego talizmany na bezcielesnych – wszystko to stanowiło dla niego przypomnienie tego odległego czasu w jego własnym kraju, w którym ludzie tak intensywnie bronili się przed wszystkim, co niematerialne.
Wspomnienie to, a raczej jego pojawienie się, wprawiło Bashara w nastrój pełen przemyśleń, bardzo pasujący do dziwacznej godziny, trzeciej w nocy, gdy demon bez przyczyny się wybudził. Mężczyzna odwrócił się na plecy, wpatrzył w ledwie widoczny w ciemności sufit, zawiesił wzrok na niknącym w cieniu żyrandolu, na tej pojedynczej, skrytej za starym abażurem żarówce.
W jego ojczyźnie ludzie mieli powód, by bać się tego, czego nie byli w stanie dostrzec, bo to, co przybywało do nich spośród morderczych piasków bezlitosnej pustyni nigdy nie życzyło im dobrze, w ludzkim ciele upatrując kolejnej rzeczy, którą dało się wykorzystać i na której można było się pożywić. Odwrotnie, niż w Bharacie, jego piaszczysty kraj obfitował w nadnaturalne stworzenia, żadne z nich nie było jednak przyjazne i możliwe do oswojenia. Dało się je tylko związać i kontrolować, zaś jeśli więź stworzyła się między magiem a istotą na drodze czegoś takiego – przemocy magicznego paktu – próżno było w niej szukać szczerości, gdy związany stwór szukał każdej furtki i możliwości, byle wyrwać się z więzienia i odpłacić magowi pięknym za nadobne. Bashar sam nie był wyjątkiem, nie znał litości dla tych, którzy próbowali go w jakikolwiek sposób kontrolować i starannie przykładał się do tego, by jego prawdziwe imię, to, które pozwalało magowi go spętać, pozostało ludziom nieznane.
Czemu tak wiele amuletów i zabezpieczeń, skoro senkawańskie yōkai raczej nie były aż tak mordercze i niebezpieczne, a ich pojawienia się, te agresywne i kończące się tragedią, zdarzały się tak sporadycznie?
Bashar przekręcił się na drugi bok, spróbował znowu zasnąć, obiecując sobie, że rano o to spyta.
— Ale hotel-widmo prowadzony przez lisy? — spytał Raoun ustami jakiegoś śmiertelnika, gdy obaj mężczyźni szli spacerowym krokiem wzdłuż ulicy, bóg zaś zajadał się chrupkami w kształcie rybek.
— Mają związane z nim liczne podania i legendy.
— I nawet trochę zabawek. Weź popatrz.
Raoun skinął głową w stronę mijanej właśnie wystawy sklepowej. Za oblepionym reklamami szybą widniało bogactwo lisich pluszaków o wielu puchatych i miękkich ogonach. Skupienie na pluszowości i zabawkach, o które chętnie prosiłyby dzieciaki, sprawiło, że Bashar, planując ich wspólną podróż, niespecjalnie zwrócił uwagę na cały lisi aspekt okolicy, uważając, że to raczej coś dla dzieci, i zamiast tego wybierając znane w regionie indygo i jego produkcję.
— Ciekawe, że właściciele naszego motelu tak poważnie podchodzili do wszystkich tych lisich podań, tymczasem tutaj robią z tego biznes — kontynuował Raoun. — Hm, może mają coś specjalnego do jedzenia z tej okazji…
— Nie słuchałeś tego, co mówiła właścicielka?
— Trochę słuchałem, może na początku. Ale to nie było nic ciekawego, więc przestałem. — Bóg wzruszył ramionami. — Cenię swój czas, nie będę go przecież trwonił na głupoty. — Spojrzenie białych źrenic przebiegło gdzieś dalej, zatrzymało się na kolejnej witrynie sklepowej. — Oo, mają limitowaną edycję tych chrupków algowych! Chodź, idziemy po nie.
Bashar westchnął, skierował swoje kroki, podążając za „nieznajomym”.
Faktycznie, właściciele motelu, odpowiednio zapytani, rozgadali się porządnie na temat przedziwnego ryokanu, ukrytego głęboko w najstarszej części kniei, gdzie ponoć cała obsługa wyglądała jak ludzie, lecz ludźmi nie była. Składać się na nią miały zmiennokształtne lisy, wprawiające się tą pracą w zwodzeniu śmiertelników, tkaniu iluzji i szeroko pojętego drwienia sobie z ludzi. Nie do końca jasnym było, czy zaklęty ryokan faktycznie istniał w okolicy, czy też nie, Bashar nie zdziwiłby się, gdyby lisy przerzuciły się ze zwodzenia śmiertelników za pomocą ryokanu, czy może przeniosłyby się na bardziej współczesny zawód, opierający się na podobnej filozofii.
I ponoć nie wszyscy znikali bez śladu po tym, jak przypadkiem trafili na widmowy ryokan. Wielu wracało, choć czasem odnajdywali się po wielu latach, wychudzeni i spracowani, nie pamiętając nawet, co się z nimi działo i gdzie byli przez cały ten czas, inni zaś wracali szybko, z mglistym wspomnieniem wesoło spędzonego czasu i mnóstwem łakoci zapakowanych na drogę. Co różniło tych ludzi? Co sprawiało, że niektórzy w ryokanie wypoczywali, inni zaś wręcz przeciwnie? O jednoznaczną odpowiedź było trudno, właściciele motelu wspominali coś o talizmanach, fasoli oraz soli, na co Bashar pouśmiechał się tylko kwaśno, serdecznie lecz stanowczo odmawiając przyjęcia całego woreczka poświęconej soli.
Jakoś mu się wydawało, że te niby magiczne rzeczy nie ochronią ludzi przed lisią magią i na nich trzeba będzie innego sposobu.
Kolejny dzień w Senkawie mieli spędzić w jednym z tych starych, tradycyjnych ryokanów, zbudowanym całe stulecia temu i prowadzonym nieprzerwanie przez jedną i tę samą rodzinę. Można było dotknąć historii, zanurzyć się w czymś odmiennym, poznać senkawańskiego ducha tak, jak nie dało się tego zrobić w wielkim, nowoczesnym mieście, choć dla Bashara było to raczej przypomnienie sobie dawnych czasów, gdy droga zaprowadziła go właśnie tutaj, do wiecznie zmieniającej się, a jednocześnie statycznej krainy, jaką była Senkawa. Faktycznie, rację mieli poeci, że przypomina ona płynącą rzekę, podążając wciąż swoim korytem, jednak wciąż zmieniając się wśród fal i kaskad.
Wieczór zapadał, zrobiło się nieco później, niż Bashar zakładał. Pobłądzili lekko, jeszcze w mieście, podeszli od złej strony. Bo ryokan nie znajdował się rzecz jasna w cywilizowanym regionie, tylko trochę dalej, zajmując urokliwe miejsce, wtulony w zbocze góry, z widokiem na bezmiar bambusowego lasu.
— Trzeba było wziąć taksówkę — mruknął Raoun, podążając u boku Bashara. Niewielka walizka podróżna terkotała cicho na ścieżce.
Sama ścieżka była łagodna i urokliwa, podejście niezbyt strome, walizka nie ciążyła więc, a oddech nie uciekał. Przypominała bardziej spacer po parku, z tymi tradycyjnymi, kamiennymi latarniami dekorującymi lewą stronę drogi, rozświetlającymi szybko zapadający zmierzch. Wokół – głównie drzewa, coraz gęstsze, prześwitujące jeszcze nie tak dawno miasto szybko niknęło w mroku i pogłębiającej się zieleni. Niknął też i dźwięk, gdy odległy warkot silników samochodów zapadał się wśród kołyszących się miarowo gałęzi.
Bashar wyjął telefon, zerknął w mapę, ale szli we właściwym kierunku, choć wybrali dłuższą trasę. Demon zgasił ekran, wrzucił urządzenie do kieszeni, podjął marsz.
— Wiesz, dlaczego Senkawanie zawsze piją mleko po wyjściu z gorących źródeł? — spytał nagle Raoun, wsuwając dłonie do rękawów podebranego komuś keikogi. — Dziwny zwyczaj, że akurat mleko, a nie coś innego.
— Tak. Czytałem o tym, też mnie zastanowiło. Szczególnie, że nietrudno tu o osoby z nietolerancją laktozy.
— I? Stoją za tym jakieś cudowne korzyści zdrowotne?
— Nie, bardziej przypadek — odparł Bashar, terkocząc cały czas walizką, od czasu do czasu zerkając na bok drogi. Zaraz powinien pojawić się skręt w lewo, wyżej w stronę serca góry, i miała to już być ostatnia prosta do ich ryokanu. — I to niedawny, jeszcze z początku ubiegłego stulecia.
— To jest niedawno chyba tylko dla nas — Raoun parsknął śmiechem. — Mleko smakowe liczy się do tej tradycji?
— Głównie kawowe, ale myślę, że w automatach na pewno trafimy na duży wybór.
— Zastanawiam się, jakiego jeszcze nie piłem… — Bóg zamyślił się, wrócił uwagą do Bashara. — Dobra, ale w końcu nie powiedziałeś, o co chodzi z tym mlekiem.
— Bo nie spytałeś.
— Aish! Musisz mnie zawsze łapać za słówka?
Demon przystanął, zmarszczył lekko brwi.
— Powinniśmy już dotrzeć do tego skrętu… — Ponownie wyjął telefon, włączył mapy, jeszcze mocniej ściągnął brwi. — Nie podoba mi się to.
— Co, zgubiłeś się?
— Obaj się zgubiliśmy, jeśli już.
Raoun westchnął teatralnie, wywrócił oczami, podszedł bliżej, też spojrzał na mapę.
— Może powinieneś był wziąć taką papierową, co? Z takimi masz większe doświadczenie.
— Odezwał się młodzieniaszek.
— Ja przynajmniej idę z duchem czasu.
Bashar rzucił mu spojrzenie, podjął marsz, wciąż patrząc na mapę. Po pewnym czasie zwolnił, przystanął, westchnął ciężko.
— Nie przemieszczamy się — powiedział.
— No nie gadaj, że znowu wpadliśmy w jakiś Pociąg 2.0.
— Na to wygląda.
Telefon znów wylądował w kieszeni, Bashar oparł się o rączkę walizki.
— A podobno takie wypadki są rzadkie w Senkawie, sam to mówiłeś! — burknął Raoun, krzyżując ramiona na piersi.
— Bo tak czytałem, tak mówią statystyki — Demon zerknął w stronę leśnej gęstwiny, przebiegł spojrzeniem po latarniach, ale nie ujrzał w nich żadnego sposobu rozwiązania ich sytuacji.
— My chyba po prostu przyciągamy takie rzeczy.
— Niewykluczone.
Raoun w końcu prychnął, wsparł dłonie na biodrach, przyjmując bojową postawę.
— Cokolwiek znowu próbuje urozmaicić mi życie, niech się pokaże. Jeśli przez to wszystko spóźnimy się na kolację, to nie ręczę za siebie.
Ruszyli, tym razem jednak w przeciwnym kierunku, bo chyba tylko to im pozostało. Bashar jeszcze parę razy zerknął w mapy, ale jak znaczek się nie przemieszczał, tak miało się to chyba nie zmienić. Raoun podszedł do jednej z latarni, bez przekonania dmuchnął w rozświetlający ją płomyk.
Płomyk zgasł.
Nie wiadomo, kto był bardziej zaskoczony, Bashar czy Raoun.
— Ćwiczyłeś ostatnio płuca? — spytał demon, podchodząc bliżej.
— No po prostu król komedii — prychnął bóg, odwracając się od zgaszonej latarni. — Moglibyśmy już przejść do tej części, w której wysyłasz yūrei do szpitala po protezy, a potem idziemy jeść?
— Byłoby miło — westchnął Bashar.
Demon znów przeczesał wzrokiem las, nie spodziewając się tam niczego nowego ani konkretnego, gdy jego spojrzenie trafiło na niespodziewane.
— Tam jest jakaś droga.
— Dopiero tamtędy szliśmy i nie było.
— To teraz jest.
Popatrzyli na siebie, wzruszyli ramionami, kółeczka walizki znów zaterkotały na ścieżce. Gdyby Bashar włączył telefon, zobaczyłby, jak pin lokalizacji znika, a aplikacja z mapami traci kontakt z siecią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz