Basharowi ledwie udało się złapać ostatnie metro – gdyby wyszedł ze szpitala chwilę później, gdyby szedł nieco wolniej, pociąg zamknąłby mu drzwi przed nosem i mężczyzna musiałby albo sterczeć na przystanku, czekając na autobus nocny, albo dzwonić po taksówkę, gdyby konsultacja z rozkładem jazdy skończyła się perspektywą godziny stania pod przechodzoną wiatą. Lekarz przysiadł między ostatnimi pasażerami, podobnie jak on w milczeniu wracającymi do swych domów, westchnął. Wagon był spokojny, cichy, a jednostajny szum powietrza i to lekkie kołysanie sprawiały, że Bashar wyczuł nadciągającą senność. Wstał w końcu – nie zamierzał zasnąć w metrze i obudzić się na końcowej stacji – i oparł się barkiem o poręcz, jednocześnie próbując dobrać się do schowanego w torbie czytnika.
Książka niewiele pomogła – choć historia dotarła do tak wyczekiwanego przez niego punktu kulminacyjnego, zdania mu się rozsypywały, nie potrafił skupić się na treści, a pod powiekami gościł piasek. Schował więc urządzenie, złapał się poręczy drugą ręką. Cóż, zabił nieco czasu. Została jeszcze tylko jedna stacja.
Spacer od metra do domu niespecjalnie go rozbudził. Bashar nie spodziewał się zastać nikogo w swym mieszkaniu, więc szedł niespiesznie ciemnymi zaułkami i obszczanymi alejkami, nie bacząc na otoczenie, pozwalając, by nogi same prowadziły go trasą, którą przeszedł tyle razy. Zniszczony kwietnik, pomazany śmietnik, stara, mrugająca latarnia, i w końcu drzwi klatki schodowej – z ziejącą resztką kabli dziurą po domofonie, trochę przerdzewiałe u podstawy, z wyrwaną klamką i częściowo pobitą szybką.
W ciemnościach nocy Bashar nie dostrzegł tych małych, czerwonych kropelek, barwiących chaotycznie szkło.
Odruchowo zerknął do skrzynki na listy, ale nie pojawiło się w niej nic ciekawego, ruszył więc w kierunku schodów, wymijając ten jeden kompletnie pokruszony stopień. Półpiętro, piętro, o, nowy „malunek” na obdrapanej ścianie… Wtem Bashar poślizgnął się na czymś, w ostatniej chwili złapał poręczy, skrzywił, gdy trafił na coś mokrego i lepkiego. Spojrzał, a sen przeszedł jak ręką odjął.
Czerwień barwiła nagie wnętrze dłoni, nieokrytej bielą nitrylowej rękawiczki. Zimna w dotyku, częściowo zakrzepła po brzegach, spływała po palcach, leniwie ciążąc w stronę nadgarstka. Chłód zaległ gdzieś w środku, w piersi, Bashar zerwał się, pobiegł po dwa stopnie.
Było ich dwóch, zalegli oparci o jego drzwi. Jeden nieprzytomny, skulony na wycieraczce, drugi podnosił właśnie ociężałe wyczerpaniem spojrzenie, pobladłe wargi poruszyły się na widok lekarza.
— Doktor Karim?
— To ja — odparł Bashar, wytrząsając z kieszeni klucze.
Mężczyzna uśmiechnął się z ulgą, oparł się mocniej o drzwi.
To nie był pierwszy raz, kiedy do mieszkania Bashara wtaczał się półprzytomny, ranny osobnik, wymagający profesjonalnej pomocy lekarskiej. Taki przypadek zdarzył się ten rok z okładem temu i tego zdarzenia lekarz miał nigdy nie zapomnieć, ale podobne przypadki zdarzały się co jakiś czas, Basharowi zaś pozostawało zawsze mieć w swojej kuchni dobrze zaopatrzoną apteczkę, a w lodówce ten niewielki pojemnik z nieco mocniejszymi, skuteczniejszymi lekami, których nie sprzedawano ludziom nawet na receptę. Wszystko z powodu jego podejścia do leczenia innych i jego renomy w tej podłej, niebezpiecznej dzielnicy. Stellaire, stolica cywilizowanego, bogatego i nowoczesnego kraju, nie odróżniało się od innych wielkich miast – niczym wielofasetowy klejnot, prócz tej oficjalnej, lśniącej i czystej wersji, miała w sobie czerń szemranych interesów i brud nieczystych zagrywek, skrytych przed wzrokiem przeciętnych obywateli, wyłażących na powierzchnię właśnie tutaj, w dzielnicach z niebywale niskim czynszem. Zdarzało się przecież, że po ulicy zataczał się ktoś, kto potrzebował pomocy, musiał obejrzeć go lekarz, pozszywać ciało i opatrzeć rany, ale lekarz w szpitalu czy przychodni musiał zadać niewygodne pytania, musiał wypełnić kartoteki, wejść ze swymi białymi, sterylnymi butami prosto w te wszystkie sprawy, które nie chciały oglądać światła dziennego. I to rodziło problemy.
Jednak Bashar nie miał takich obowiązków, przynajmniej nie wtedy, gdy spędzał czas w swoim domu. Nie odmawiał, kiedy ktoś potrzebował pomocy, nie zadawał pytań, gdy jego pacjent nie był rozmowny, nie opowiadał nikomu o tym, co zostawiło tak paskudne ślady na cudzym ciele. Jego nazwisko było znane nie tylko pacjentom szpitala i studentom, adres nie tylko listonoszowi i kurierom, a wiedza ta, rozpowszechniona wśród półświatka, sprawiała, że Bashar bezpiecznym krokiem spacerował po najciemniejszych dzielnicach miasta. Okupował to jednak dodatkowymi pacjentami, przychodzącymi do niego bez uprzedniej rejestracji i za nic mającymi godziny dyżuru.
Klucz zachrzęścił w zamku, Bashar zdołał jakoś wwlec do środka obu swych pacjentów. Ten jeszcze przytomny kołysał mu się teraz w fotelu, błądząc wzrokiem po ścianach, a ten drugi, bezwładny i pobladły, leżał wyciągnięty na pełniącej funkcję kozetki kanapie, gdy Bashar w pośpiechu zawijał rękawy koszuli i mył ręce po same łokcie. Całość trwała ledwie sekundy, lekarz zaraz wrócił, uzbrojony w rękawiczki i apteczkę.
— Może mi pan powiedzieć, jak do tego doszło? — spytał tego przytomnego, pochyliwszy się nad leżącym pacjentem.
Oddech i puls regularne, choć powolne. Źrenice symetryczne, nie nadmiernie rozszerzone, z opóźnieniem reagujące na światło.
— Trochę się pobiliśmy.
Bashar skinął głową, rękawiczki pewnym ruchem pomknęły po ciele, szukając obrażeń.
— Broń?
— Głównie pięści.
Kości całe, nie znalazł też żadnych zewnętrznych obrażeń, poza opuchlizną i zapowiedzią rozległych sińców, żadnej krwi… Ale przecież poręcz na klatce schodowej była cała umazana. Wrócił wzrokiem do drugiego mężczyzny.
— Głównie?
— Jeszcze trochę magii.
Bashar skinął głową, zacisnął usta. To komplikowało sprawę, magia dawała o wiele bardziej nieprzewidywalne efekty, niż jakakolwiek broń konwencjonalna.
— Krwawi pan?
— Nie moja — odparł, unosząc mokrą, czerwoną dłoń. — Pan doktor się kolegą zajmie, ze mną nie jest źle.
Obaj wyglądali źle, lecz pacjent miał rację, nieprzytomny był najpewniej w cięższym stanie. Bashar dobył termometru, urządzenie piknęło, wyświetlacz pokazał obniżoną temperaturę ciała. Czyli wcale mu się nie wydawało, mężczyzna faktycznie był chłodniejszy w dotyku.
— Uśpienie — mruknął do siebie. — Nie jest groźne, ale nie mam na stanie przeciwzaklęcia. Mógłbym podać mu adrenalinę, ale lepiej mu będzie przespać efekt zaklęcia. Panowie też używali swoich zdolności?
Drugi mężczyzna skinął głową.
To tłumaczyło, dlaczego obaj tak źle wyglądali – wyczerpanie magią robiło swoje, ale nie zagrażało życiu. Bashar postanowił zająć się teraz drugim pacjentem, zobaczyć jego obrażenia, a potem dopiero wrócić do tego pierwszego, zająć się opuchlizną i obitym ciałem. To nie było nic groźnego dla zdrowia, mężczyzna wylizałby się z tego nawet bez pomocy Bashara.
— Dobrze, to teraz przejdźmy do pana.
— Mi nic nie jest, serio.
— To ja o tym zdecyduję.
— Pan doktor się skupi na koledze. Dostał kopa w żebra, może któreś złamane.
— Żadna z jego kości nie jest złamana, ma tylko stłuczenia.
— Ale na to też może pan doktor coś poradzić.
— Owszem — Bashar podszedł bliżej. — Jak tylko zajmę się panem.
— Już mówiłem, mi niczego już nie trzeba.
Bashar zmarszczył brwi, obdarzył go spojrzeniem, pod którym nie tacy się już złamali.
— Mi już nic nie pomoże — powiedział pacjent, rozciągając usta w posępnym uśmiechu.
— Będzie pan partnerem do dyskusji, jak zobaczę pana dyplom — powiedział twardo, lecz potem dodał już łagodniej: — Nie zbadam pacjenta, który sobie tego nie życzy, ale nie darowałbym sobie, gdybym po prostu wypuścił pana do domu bez żadnej diagnozy.
— Skoro trzeba…
Mężczyzna odchylił się ciężko na fotelu, sięgnął wymiętej koszuli, podciągnął ją pod brodę, ukazując tors.
Skóra wybarwiła się pełzającą ciemnością, rozlaną gdzieś od biodra mężczyzny w górę, wspinającą się w dolnej części piersi, mieniącą się magią i śmiercią. Nie była to rana, raczej klątwa czy trucizna, Bashar nigdy nie widział czegoś podobnego. Jak kropla atramentu tańcząca na powierzchni wody, stopniowo zmieniająca krystaliczną ciecz w poszarzały, nienadający się do niczego płyn, tak to zaklęcie przemieniało ciało w coś dziwnego i obcego. Lekarz pochylił się nad pacjentem, rękawiczka ostrożnie dotknęła zbiegu zdrowej i dotkniętej magią skóry.
— Wie pan, jakiego zaklęcia na panu użyto?
— Zabójczego — odparł pacjent. — Nazywają je Pełzającą Śmiercią. Wystarczy trafić – wtedy to czarne chujstwo rozprzestrzenia się po ciele, próbując dostać się do serca. A jak dostanie, to kaput. Nie ma delikwenta.
Bashar przypatrzył się, podciągnął koszulkę jeszcze wyżej. Ciemność sięgała mostka.
— Nie ma przecież zaklęć, których nie da się odwrócić.
— No ale niektóre to tak w chuj ciężko odwrócić. Na przykład to – trucizna rozłazi się po ciele i zostaje mało czasu, żeby cokolwiek z tym zrobić. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Także widzi pan doktor, dla mnie nie ma już nadziei. W tej apteczce, co pan doktor ma taką fajną, to są też akty zgonu? Bo chyba trzeba będzie wypisać…
— Proszę sobie ze mnie nie żartować. — Bashar podniósł wzrok na pacjenta. — Czy odczuwa pan dyskomfort? To jest bolesne?
— Trochę piecze, ale zebrałem już w życiu sporo wpierdolu, przeżyję.
— Dam panu coś przeciwbólowego.
— Wyciągnę kopyta, zanim jakiekolwiek pigułki zadziałają. — Mężczyzna znów parsknął zrezygnowanym śmiechem. — W kalendarz kopnę.
Bashar wstał, stanowczym krokiem podszedł do lodówki. W środku zadźwięczało, lekarz już wracał do pacjenta.
— Niczego nie będzie pan wyciągał ani w nic kopał. A teraz poproszę rękę, dostanie pan lek dożylnie.
Pacjent jeszcze coś tam przebąkiwał, że szkoda przeciwbólowych na niego i że to naprawdę niepotrzebne, ale Bashar miał w życiu za dużo doświadczenia ze stawiającymi się mu pacjentami, by mężczyzna nie dostał takiej terapii, jaką demon dla niego wybrał.
— Lepiej panu?
— Trochę le…
Odleciał w okamgnieniu.
Gdy tylko pacjent zapadł się kompletnie w fotel, lekarz dopadł swego sekretarzyka. Szybkim ruchem otworzył wiadomą sobie szufladę, sięgnął mechanizmu, otworzył drugie dno. Tam, pod stertą zupełnie normalnych dokumentów, odnalazł ten jeden specjalny, na nieco grubszym papierze, pokryty drobnym maczkiem równego pisma, ozdobiony na rogach symbolami zbyt regularnymi, by można je było wziąć za zwykłą dekorację. Coś było w tej kartce, coś takiego, co kazało nie dotykać starannie spisanych słów, a najlepiej w ogóle ich nie czytać, nie zbliżać się do dokumentu.
Bashar nie przepadał za korzystaniem z tego typu rozwiązań – w większości jego cyrografów to pacjent pierwszy musiał złożyć mu ofiarę, przedstawioną mu w gabinecie jako nieco niestandardowa kuracja, i wtedy dopiero demon miał dość mocy, by wpłynąć na ciało pacjenta, niszcząc to, co zagrażało. Lecz demon potrafił dokonać tego samego opierając się jedynie na własnej mocy, nie czekając na to, aż śmiertelnik pozbawi dla niego życia jakieś niewinne zwierzę, choć osłabiało go to i wolał nie uciekać się do tego typu wybiegów, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Teraz jednak nastąpiła ta chwila – bo czego Bashar jeszcze bardziej nienawidził, to składać broni, i to bez względu na przeciwnika, bo jeśli jakiś Żniwiarz zamierzał wyrwać mu pacjenta z rąk, to będzie się musiał naprawdę porządnie natrudzić.
Kropla krwi lekarza zabarwiła pergamin, zaraz obok pojawiła się sprawnie pobrana krew pacjenta. Litery cyrografu rozbłysły głęboką purpurą.
— Zniszczę to, co ci zagraża — powiedział demon, przywołując swoją moc.
Czerń demonicznej magii sięgnęła trującego zaklęcia, wżynającego się między tkanki w poszukiwaniu serca, z każdym krokiem zdobywającego kolejne przyczółki we wnętrzu walczącego organizmu. Piekielny ogień rozgorzał, spalił panoszący się atrament, pożarł resztki wyciągniętych macek, aż nie zostało nic, poza wspomnieniem i lekko siarkowym, popielnym zapachem, wybijającym się ponad zwyczajową dla mieszkania lawendę i żywiczną pastę do podłóg.
Bashar odetchnął, przysiadł na podłodze, a te cienie pod oczami wcale nie wzięły się ze zmęczenia operacją. Lekarz pozwolił sobie odpocząć nieco, zebrać myśli i siły, nim wstał, otrzepał spodnie. Nie wszystkie obrażenia pacjentów zostały opatrzone, musiał brać się do roboty.
Poranek zastał trzech mężczyzn zmęczonymi, ale wciąż żywymi. Uśpiony pacjent rozmasowywał żebra, posilając się na szybko przygotowanym przez Bashara śniadaniem, zaś drugi z mężczyzn, ten, który miał kopnąć w kalendarz, wyciągnąć kopyta i potrzebować aktu zgonu, ze zdziwieniem wodził wzrokiem między miską owsianki a kręcącym się po kuchni lekarzem.
— Miałem się przekręcić, panie doktorze — powiedział ostrożnie. — Zejść z tego świata.
— Ale nie zszedł pan. — Bashar zerknął w jego stronę, wskazał dłonią miskę. — Proszę jeść, owsianka stygnie.
Mężczyzna niepewnie nabrał nieco na łyżkę.
— To już było pewne, to mi do samej klaty sięgało. To czarne.
— Owszem, tak było, obaj widzieliśmy.
Pacjent wpakował łyżkę do ust, zmarszczył brwi.
— Serce to jest w klatce piersiowej, nie?
— U kręgowców, owszem.
— To czemu ja nadal żyję? — spytał ze zdziwieniem graniczącym z pretensją. — Powinienem być już martwy, to zaklęcie nie oszczędza nikogo!
— Pana widać oszczędziło — odparł Bashar, obdarzając pacjenta twardym spojrzeniem gdy zobaczył, że owsianka znów nie jest jedzona. Pacjent wrócił do posiłku, lekarz kontynuował. — Zaklęcie może się nie do końca powieść, również i sam czarujący może nie mieć dość sił, by w pełni je spleść. Pan, jako użytkownik magii, powinien o tym wiedzieć.
— No coś tam wiem — mruknął. — Ale bardziej praktycznie niż teoretycznie.
— Do tego dochodzi jeszcze to, że w kryzysowych sytuacjach dana osoba może wykazać się większą odpornością na magię, niż by się wydawało.
— Ale ja już czułem, że to koniec!
— I może to właśnie sprawiło, że pana ciało podjęło się heroicznej próby przeżycia, próba ta zaś zakończyła się spektakularnym sukcesem. — Wskazał dłonią w jego stronę. — Jak się pan czuje?
— Teraz to już dobrze.
Powoli, powoli, to niedowierzanie zaczęło ustępować, wypierane stopniowo przez uśmiech, powiększający się z każdą chwilą, aż mężczyzna roześmiał się na głos, łzy poleciały z kącików oczu. Owsianka stygła, ale Bashar postanowił nie strofować znów pacjenta.
Pacjentów pożegnał jeszcze przed południem. Przykazał się oszczędzać i smarować obicia kremem z apteki, bo siniaki po nich będą legendarne. Mężczyźni obiecali się słuchać, Bashar zaś w myślach zanotował, że czas mu będzie umyć zapaskudzoną krwią klatkę schodową.
— Ale to wie pan doktor — powiedział pacjent, który nie kopnął w kalendarz. — Jakby ktoś panu doktorowi zalazł za skórę, to nam wystarczy jedno słowo i typa nie ma.
Twarz ordynatora przemknęła przez myśli demona.
— Dziękuję za ofertę, na szczęście nie ma w moim życiu aż tak naprzykrzających mi się osób.
— To dobre życie pan doktor ma. Ale jakby się zmieniło, to naprawdę. Proszę się nie krępować, nawet ślad po frajerze nie zostanie.
I tak mężczyźni w końcu zniknęli za drzwiami, Bashar zaś odetchnął z ulgą zastanawiając się, ilu to już ludzi z półświatka obdarzyło go zabójczym talonem na jednego frajera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz