11 kwietnia 2024

Od Merlina do Oriona

— Och, kurka, no racja w sumie — wydusił z siebie Merlin, nieudolnie próbując ukryć swoje rozczarowanie i starając się nie mieć nosa spuszczonego na kwintę.
Pan Moonward, jak przedstawił się ich nowo poznany rozmówca, wzięty przez nich za jednego z kelnerów, okazał się celebrytą świata literatury, Merlina zaś czuł, że jego umysł nawet nie wziął się za procesowanie tego faktu, będąc w głównej mierze skupionym na nadnaturalnej mocy pana Moonwarda, czyli umiejętności rozmawiania ze zwierzętami.
Gdyby Merlin spotkał złotą rybkę, jakiegoś dżina, albo inną istotę spełniającą życzenia, i mógł zażyczyć sobie czegokolwiek, to poważnie by się zastanawiał, czy bardziej życzy sobie bycia bardziej ogarniętym, czy może raczej woli umiejętność pogadania sobie ze zwierzętami. Zawsze chciał coś takiego umieć – uciąć sobie pogawędkę z jedną z licznych sikorek przylatujących do wywieszonej w zimie słoniny, albo powiedzieć przypadkowo spotkanemu w lesie dzikowi, że totalnie nie ma nic do tych uroczych warchlaków, i że w sumie to najchętniej by je po prostu pogłaskał. Pogadałby z gołębiami na rynku, może przekonał jakiegoś bezdomnego kota, żeby z nim poszedł i poczilował trochę, bo to smutno tak siedzieć samotnie, albo spytał się tego psa, co biegał w panice koło drogi, jak wyglądał ten samochód, do którego nie zdążył wsiąść z powrotem.
A odkąd Merlin miał Falkora, to najchętniej pogadałby właśnie z nim, bo choć smok miał tak memiczną i ekspresyjną paszczę, to jednak syczenie, stroszenie grzbietu i brykanie po pokoju nie potrafiły przekazać tyle, co normalne słowa. Było tyle rzeczy, o które chciał zapytać Falkora – dlaczego wolał siedzieć na kolanach właśnie u niego, co go tak fascynowało w patrzeniu na kapcie, dlaczego jego przysmakiem były zwykłe jajka na twardo, czy postrzegał odkurzacz jako jakąś konkurencję i czy istniała szansa, by wybaczył cioci Morganie niemiłe traktowanie, i jej też dał się pogłaskać, jak to robił z pozostałymi ciociami.
Guinevere przeprosiła za przetrzymywanie i wciąganie w rozmowę, pan Moonward też przeprosił, mówiąc, że to w sumie jego wina, nie powinien tak wcinać się w rozmowę, Bernadette zapewniła, że to wcięcie się było bardzo mile widziane, na co pisarz zaśmiał się lekko, mówiąc, że mu miło, Ruby chrząknęła, ponaglając, by zajął się obowiązkami, Hawthorn zaś burczał coś na kapitalizm, konieczność pracy i to, że to wszystko rządowe machinacje. Merlin nie powiedział nic, pomachał tylko niezręcznie dłonią, a potem ich wspólne wyjście wróciło mniej więcej do tego, czym na początku miało być, lecz młody czarodziej wcale nie czuł się z tego powodu zbyt szczęśliwy.


— Nie wiem, Merlin, po prostu mu wzięło i odbiło — burknęła Terpsychora, szerokim gestem wskazując w stronę Falkora. — To twój smok, ciebie się słucha, weź coś z nim zrób!
— Co, ja? — spytał niezbyt przytomnie Merlin.
Spojrzał w stronę Falkora, tylko po to, by dostrzec, jak smok usiłuje wdrapać się na półkę z książkami, tą w salonie, w której mama trzymała po prostu książki, które nigdzie indziej się nie mieściły. U nich w domu każdy miał w sumie własną biblioteczkę, a jeśli brakło jakiejś książki, wystarczyło przecież pójść do biblioteki, gdzie jak gdzie, ale tam akurat Spellmanowie daleko nie mieli. Więc w salonie stała niewielka szafa, bardziej dekoracyjna, niż służąca czemukolwiek innemu, mieszcząca w sobie książki, których na dobrą sprawę nikt nie chciał – głównie były to nieudane prezenty otrzymane na Yule czy na urodziny, dane przez członka dalszej rodziny, myślącego widać, że skoro jedno z licznych dzieciąt Spellmanów miało naście lat, to na pewno ucieszą je książki dla nastolatków.
— Falkor, kurde — westchnął Merlin, podchodząc bliżej, zdejmując smoka z pierwszej z półek. — Co ci przyszło do głowy?
Smok wydał z siebie dziwaczne skrzeknięcie, kopnął na odlew tylną nogą, machnął ogonem, wyswobodził się w końcu z objęć Merlina i opadł na dywan, potrząsnąwszy łbem. Zwrócił spojrzenie w stronę czarodzieja, nastroszył grzbiet i znów wydał z siebie dziwaczny dźwięk, ewidentnie próbując coś przekazać. Lecz smoczy pysk nie był dostosowany do tego, by posługiwać się ludzką mową, więc poza skrzekiem, burczeniem i dziwnymi dźwiękami, Falkor nie potrafił powiedzieć niczego więcej.
Merlin zmarszczył brwi, westchnął ciężko.
— Nie ma wspinania się po półkach, tak? — powiedział twardo, wskazując dłonią na pozostawione przez smocze pazury rysy. — Zniszczysz meble i mama będzie zła.
Falkor znów zaskrzeczał, zakołysał ogonem, nawet skrzydła rozłożył, podkreślając swoje racje, lecz skoro nie potrafił ich jasno określić, jedynym co wskórał, było pogrożenie palcem i obietnica, że jak spróbuje jeszcze raz wleźć na półki, to Merlin powie mamie, a mama zaczaruje je tak, że Falkor na pewno nie będzie szczęśliwy.
Smok spochmurniał.


Umiejętność pana Moonwarda dała Merlinowi do myślenia i chłopak pomyślał, że może istnieje zaklęcie mimikujące tego typu zdolność. To byłoby naprawdę super, gdyby jednym czarem potrafił sprawić, że smok zrozumie, co się do niego mówi i że Merlin ogarnie, co Falkor ma na myśli. Chłopak spytał o to Guinevere, ona w końcu wiedziała wszystko o wszystkim i zawsze miała w zanadrzu jakieś dobre rady, lecz gdy Merlin poruszył problem rozmawiania ze zwierzętami, dziewczyna tylko spojrzała na niego znad okularów.
— Oszalałeś?
A potem nastąpiła długa pogadanka o tym, jak trudne jest to zaklęcie, jak skomplikowanych komponentów wymaga, i jak bardzo można sobie zrobić krzywdę, rzucając je niefrasobliwie.
— Merlin, zrozum, to nie jest jakiś uniwersalny translator — powiedziała, zamykając książkę i gestykulując tak, jak to miała w zwyczaju. — Na dobrą sprawę łączysz swój umysł z umysłem zwierzęcia. Jeśli się nie skupisz, to po pierwsze niczego nie zrozumiesz, a po drugie możesz zrobić krzywdę zwierzakowi. Wiesz, one nie są takie mądre, jak my, więc dotknięcie ludzkiego umysłu może sprawić, że popadną w obłęd.
Merlina trochę zatkało, bo że magia bywała niebezpieczna, to generalnie wiedział, ale nie spodziewał się, że aż tak. Zaklęcie na rozmawianie ze zwierzętami, już na starcie w cholerę trudne, nagle stało się czymś totalnie poza zasięgiem chłopaka. Młody czarodziej westchnął w duchu. No nigdy nie mogło być łatwo.


Dlatego, gdy Falkor nie przestał włazić na półki z książkami, i nic nie dawało karcenie go czy tłumaczenie, że to nie jest dobry patent, Merlin stwierdził, że to tak nie może wyglądać. Chłopak naprawdę nie lubił zaczepiać ludzi, szczególnie takich, których ledwie znał. Ba – dobrze, że wynaleziono telefony komórkowe, bo młody czarodziej bał się nawet spytać przypadkowych przechodniów o godzinę. Lecz gdy chodziło o jego smoka, gdy sprawy zaczynały zachodzić zbyt daleko, wtedy Merlin znajdował w sobie pokłady odwagi, o które nikt przy zdrowych zmysłach by go nie posądzał. I właśnie te pokłady odwagi sprawiły, że młodzieniec znalazł się wraz z Falkorem u progu dobrze znanej Merlinowi kawiarni.
— Dobra — mruknął czarodziej, starając się bardziej uspokoić siebie, niż swojego smoka. — Idziemy i liczymy na to, że będzie dobrze.
Falkor zerknął na niego, pisnął cicho.
— A jak nie będzie dobrze — kontynuował Merlin, urwał. — To legitnie nie wiem, co zrobimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz