— No, u Falkora to jak zwykle coś nowego — odparł, parsknąwszy śmiechem.
Bo i faktycznie, posiadanie w domu smoka to była praca na pełen etat, i jak to się mówiło? Mały smok, mały kłopot; duży smok, duży kłopot. Falkor może jeszcze nie był duży, ale na pewno przestał być już mały, więc urastał do rangi generatora średnich kłopotów, takich jeszcze w miarę ogarnialnych, ale już trzeba było myśleć, co będzie potem.
— Wiesz, urósł trochę, ale do niego to jeszcze nie dotarło, w sensie nie połączył kropek, że jak jest większy i spróbuje wejść pod ten stolik kawowy, co mamy w dużym pokoju, to się to źle skończy.
— Zrobił sobie krzywdę? — spytał Souel z troską, ciemne brwi genashiego ściągnęły się lekko.
— Bardziej się przestraszył, jak próbował wstać i wstał razem ze stolikiem. — Merlin wzruszył ramionami. — No, efekt jest taki, że już nie mamy stolika. Blat poszedł w drzazgi, jak Falkor postanowił rozłożyć skrzydła i drewno nie wytrzymało.
Souel patrzył na niego przez chwilę, zaskoczenie malowało się w oczach.
— I co zrobiliście?
— No, były szczapki na ognisko i kiełbaski, chociaż trochę szkoda, że to akurat stolik poszedł. Ale i tak lepsze przeboje mieliśmy, jak Falkor zaczął kasłać.
— Przeziębił się?
— A gdzie tam. Jego chyba nie biorą takie rzeczy — powiedział Merlin lekkim tonem. — Na początku faktycznie myśleliśmy, że coś mu jest i się rozchorował, bo w sumie to Terpsychora przyniosła ze szkoły jakieś kichanie, ale nikomu nic nie było. Chyba już przechorowaliśmy wszystko, co było do przechorowania — dodał filozoficznie.
Bo tak jakby się zastanowić, to większość chodziła do różnych prac i szkół (a teraz i na różne uczelnie), no i siłą rzeczy każdy przynosił trochę inny zestaw zarazków, gdy był sezon na przeziębienia, więc wyglądało na to, że Merlin przeszedł już przez wszystko, co było dostępne na rynku, a coroczne szczepienia na grypę, których mama wytrwale pilnowała, sprawiały, że chłopak praktycznie nigdy nie mógł wykręcić się od szkoły zwolnieniem lekarskim. Czytał jednak o tym, że choroby mogą przenieść się z człowieka na zwierzaka (w drugą stronę raczej nie), więc martwił się o Falkora.
— I co się w końcu stało z tym kasłaniem? Miał na coś alergię?
— Nie. Poszliśmy z nim do weterynarza i powiedział, że chłop dorasta i chyba przygotowuje się do ziania.
Brwi Souela uniosły się, w oczach pojawił się niepokój.
— Myśleliście o tym, żeby trzymać go tylko na ogródku? Jakby zaprószył ogień w domu, to mogłoby się bardzo źle skończyć.
— No prawda, tylko problem jest taki, że w sumie to nie wiemy, czym Falkor będzie ział.
— Nie ogniem?
Merlin wzruszył ramionami.
— Dalej nie wiemy, co to za gatunek, więc jakby rzygnął ciekłym azotem, to też byłoby okej.
Czarodziej parsknął śmiechem. Zdawał sobie sprawę z tego, że dla osób postronnych to mogło naprawdę niebezpiecznie brzmieć, szczególnie, kiedy Merlin zdawał się nie przejmować tym, że Falkor może splunąć dowolnym z żywiołów (albo czymś jeszcze innym) i poczynić w domu szkody, albo wręcz zrobić komuś krzywdę. I początkowo, to znaczy, kiedy weterynarz zawyrokował, że smok szykuje się chyba do ziania, Merlin panikował, że co to będzie i jak sobie z tym poradzą. Wtedy uspokoił go jego tata, Rincewind, mówiąc, że skoro poradzili sobie z dzieciarnią zdolną do miotnięcia najprzedziwniejszymi zaklęciami, to jeden mały smok nie będzie stanowił wielkiego wyzwania, choćby zionął czystą antymaterią.
— A te dokumenty, o których ostatnio wspominałeś? — spytał Souel.
Merlin pisał mu o przebojach z urzędami, bo niestety, ale Falkor wpisywał się na listę niebezpiecznych zwierzaków domowych, i jako zwierzę, które łatwo mogło zrobić komuś krzywdę, trzeba było go odpowiednio zarejestrować i tym podobne.
— Wiesz co, zdziwisz się, ale z urzędem i papierami, to poszło w sumie najciężej.
— Ciężej, niż z perspektywą ziania ogniem albo azotem w domu?
— No — przytaknął Merlin. — No nie uwierzysz, jak upierdliwe potrafią być panie w okienkach. Chyba z pięć razy do nich szliśmy, za każdym razem z trochę inaczej wypełnionymi formularzami, bo każda pani mówiła, że to trzeba ogarnąć w jakiś inny sposób.
— A nie dało się tego zrobić przez internet?
— Przez internet to można pinczerka albo yorka zarejestrować, a nie smoka — westchnął Merlin, wywracając oczami. — By człowiek pomyślał, że jak online idzie coś zrobić, to będzie okej, a tu lipa, online to tylko najprostsze przypadki. Jak tylko coś jest inaczej, to nawet pójście osobiście nie pomoże.
— Brzmi naprawdę niefajnie.
— No i jest niefajne — odparł Merlin, lecz zaraz się zreflektował.
Na dobrą sprawę gadał wyłącznie o sobie i o Falkorze, nie poświęcając ani jednej myśli Souelowi. Fajny był z niego kolega, taki troskliwy i sensowny.
— A jak tobie idzie z magią powietrza? Dajesz radę?
— Daję — odparł Souel od razu.
Młodzieniec zawsze był niesamowity, jeśli chodzi o kontrolę nad wiatrem, ale ostatnimi czasy chodził na jakieś prywatne lekcje (chyba?) i jego kontrola nad żywiołem tylko wzrosła.
— No to najlepiej. Jesteś zadowolony ze swoich postępów?
Merlin zawsze dostawał bęcki od nauczycieli, ale sam ostatnio się podciągnął, nie miał już tak katastrofalnych ocen i generalnie sam uważał, że całkiem nieźle dawał radę. Tylko jego nauczyciele uważali, że skoro się podciągnął, to z dwójki na piątkę, a nie na trójkę. Merlin zaś, nauczony przez Bernadette i Souela, by nie przejmować się aż tak bardzo cyferkami, podjął trudną wędrówkę, prowadzącą go coraz wyżej, bez komentarzy nauczycieli.
— Zawsze mogłoby być lepiej — odparł Souel. — Ale nie mogę się przecież równać Bogowi Powietrza.
— Też prawda.
A potem temat zszedł na tego nieszczęsnego gryfa.
— Jak właściwie trafił do schroniska? — spytał Souel, popatrując na zwierzaka zza krat.
Schronisko przyjmowało w swe progi każdą istotę, która potrzebowała pomocy, a nie potrafiła jej sobie sama zapewnić. Wchodziły w to i morskie istoty, mające przeboje ze statkami cumującymi w portowej części Stellaire, i cała masa innych stworzeń, po przejściach z technologią, bądź po nieszczęśliwych wypadkach sprawiających, że trzeba by im było pomocy.
— Znaleźli go w lesie, otulinie parku krajobrazowego, jak kulił się pod jakimś drzewem — wyjaśnił Merlin. — No, na początku to ekipa myślała, że matka po niego przyjdzie, nie, jak to się zazwyczaj dzieje, ale jak się nie pojawiała, to stwierdzili, że coś musi być nie w porządku. No to go wzięli.
— I tyle?
— Prawie — kontynuował czarodziej. — On miał na początku coś z kościami, że wiesz, jak siedział tyle w gnieździe, a matka go nie karmiła, to się zrobił chudy i się poprawnie nie rozwijał. Ale dostał jakąś mieszankę z wapniem, i teraz wet mówi, że wszystko powinno być okej.
— To dlaczego nie lata?
— No bo właśnie chyba coś nie jest okej. — Merlin westchnął. — Tylko nie wiemy, co dokładnie.
Souel pokiwał w skupieniu głową, zamyślił się.
— A czego już próbowaliście?
— No takich akcji, jak z Falkorem — odparł czarodziej. — Żeby mu pokazać, że wiatr nie jest niczym strasznym. Ale jak się domyślasz, nic nie wskóraliśmy.
Genashi pokiwał głową, westchnął cicho.
— Jeśli to nie będzie problemem, chciałbym go trochę poobserwować. Wiesz, jak sobie po prostu chodzi i nikt niczego od niego nie chce.
— Jasna sprawa. Chodź, zaprowadzę cię do jego woliery.
Woliera przypominała olbrzymie pomieszczenie okryte siatką, w którego wnętrzu znajdowało się wszystko to, czego młody gryf mógłby potrzebować do szczęścia. Trochę gałęzi, ale takich większych i wytrzymalszych, na których dało się usiąść. Do tego platforma, na której dało się zbudować gniazdo i metalowe miski, w których gryf miał wodę i nieco ziarna na przekąskę, choć zwierzak zdecydowanie wolał mięso i ziarnem interesował się nieczęsto.
— Tak to wygląda — powiedział Merlin, wskazując dłonią.
Gryf drzemał na gołej ziemi, nieco tylko przysłoniwszy się gałęziami, z których próbował chyba stworzyć coś w rodzaju gniazda. Stojąca wysoko, na platformie miska, nie nosiła żadnych śladów używania, w przeciwieństwie do tej drugiej, która była w połowie pusta.
— Nie mieliśmy serca dawać mu jedzenia tylko na platformie — przyznał Merlin. — Gryf woli nie dojadać, niż wlatywać tam na górę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz