Była chwila, ten krótki moment zdziwienia Dantego i zaskoczenia, gdy chłopak dał radę zachęcić obumierające w jego pokręconym łbie szare komórki do podjęcia współpracy, połączenia faktów kosztem stracenia dwóch strun głosowych przy wykrzykiwaniu rewelacji, bo przecież każda myśl, niezależnie od natężenia debilizmu, musiała opuścić smarkatą buzię jako krzyk, wrzask, niszczący słuch pisk i powalić świat zdecydowanie nie w ten pożądany sposób. Lecz równie szybko, jak gnojek zabłysnął tą przeżutą przez kota, jasnowidzącą mocą, tak zapewnił sobie swym ostatnim tekstem pierwsze miejsce na dantejskiej liście durnot zasłyszanych w tym miesiącu, przeskakując Zapałkę i jego stwierdzenie, że pomiot (aksolotl) najgorszych ludzkich koszmarów w połączeniu z chujwieco kryjącymi głębiami szerokich wód jest abominacją łamiącą prawa przyrody. A to naprawdę był wyczyn.
Dante otworzył już usta, żeby zripostować jasnowidza, ale zawahał się sekundę, dwie, przemielił sens wypowiedzi Cheemsa, po czym wygiął w górę wargi i wybuchnął śmiechem, drwiącym i z nutą prawdziwego rozbawienia, bo zachciało mu się zjeść takiego śledzia z konserwy.
Młody spojrzał na niego krzywo, poprawił pasek gitary, coś próbował się odezwać. Syren wszedł mu w jego mało istotne słowo.
— Niesamowite, że taki wypierdek jak ty myśli, że mógłby mnie jakkolwiek zagiąć — parsknął, dumnie poprawiając burzę złotych loków, nachylając się w stronę chłopaka. Dmuchnął mu w grzywkę, tamten udał, że krztusi się od jego oddechu. — Tak, panie jasny, ja cię obsmarowałem i zrobiłbym to bez cienia wyrzutów sumienia raz jeszcze, pisząc słowo w słowo to samo.
Co miał kręcić, zarzekać się, że to nie on? Nie wstydził się żadnego ze swoich komentarzy, a tym bardziej nie tego radzącego jakieś dziewczynie odpuścić sobie podrywanie ulicznych grajków, z takim to najlepszy kontakt się miało z daleka, słuchając ich śpiewu i tańcząc do muzyki. A tym bardziej dotyczyło to sytuacji, w której tym upatrzonym ulicznikiem był Cheems, gówniarz niewychowany, niepolepszający syreniego zdania o jasnowidzach i ich usługach (chociaż pogodę przewidział dobrze, ale ile Dante się musiał nabiedzić, żeby dostać tę informację).
Druga noga chłopaka tupnęła, szybko przeczesał palcami brązową grzywkę.
— TY PRZEBRZYDŁY…! — zawołał, a wtedy krawiec pstryknął go w nos. Lekko, naprawdę, tak po prostu upierdliwie, bo inaczej chłop by się chyba przewalił.
— Ejże, nie denerwuj się tak — odparł prowokacyjnie, posyłając jasnowidzowi ten poirytowany półuśmiech. — Więcej materiału mi dostarczasz na obrabianie ci dalej dupy w necie.
— Nie musisz nic lepszego do roboty, niż siedzenie i obrażanie mnie?! — Cheems wyglądał, jakby usilnie walczył z samym sobą, żeby nie stanąć na palcach, równając chociaż poziom wzrostu, skoro tego intelektualnego nie mógł. — Na kolejną randkę spływaj!
Kieł błysnął groźnie.
— Och, oczywiście, że mam, co robić — zapewnił ze sztuczną słodyczą w głosie Dante — ale jak mnie ktoś wkurwi, to ja lubię powkurwiać go bardziej, a ty doprowadzasz mnie do szewskiej pasji.
— Było za mną nie jechać!
Tak, żałował tego, dobra, po części to była jego wina, że się wplątał w dyskusję z chłopakiem, że w ogóle pojechał za nim i próbował rozwiązać drażniącą go sprawę, ale znalazł się w takim a nie innym miejscu z krzykaczem pospolitym przed sobą i nie zamierzał się z tego wycofać bez porządnego wydarcia mordy. Tak dla odstresowania i zabawy.
— Było nie ukrywać pyska i wmawiać ludziom, że nie jesteś tym jasnowidzącym zasmarkańcem!
Te butne i groźne spojrzenia Cheemsa przypominały mu mysz stawiającą się rekinowi.
— A spróbuj tylko zabawić się w jakiegoś niechcianego zbawcę ludzkości i oświecić wszystkich!
— Żeby przyszli ci do tego Pokoju Biedawidza i jeszcze hajsu natrzepali za takie wizje, że je tylko o kant dupy potłuc? — Prychnął, machnął ręką. — Zapomnij!
— BIEDAWIDZA?! — uniósł się chłopak. — PO PIERWSZE JESTEŚ OBŚLIZGŁĄ FLĄDRĄ, PO DRUGIE NIC NIE WIESZ O MOICH WIZJACH, SĄ NAJLEPSZE NA RYNKU, A TWOJE KOMARZE PÓŁMÓZGU NIE JEST W STANIE ICH DOCENIĆ…
— Jestem koneserem głupoty, naprawdę dostrzegam ich wartość dla tej gałęzi sztuki.
— PO TRZECIE POTNĘ WSZYSTKIE TWOJE SPODNIE, JAK WYSTAWISZ MI KOLEJNĄ ZŁĄ OPINIĘ NA GOOGOLU…
— Żebym ja ci zaraz czegoś nie wyciął na spodniach!
— PO CZWARTE…
— PO CZWARTE TWOJA STARA.
— NIE BO TWOJA.
— Cheoryeon.
Spokojny, dziewczęcy głos różnił się na tyle od ich krzyków, że od razu wydał im się obojgu niepasujący do odgłosów kłótni, wybił trochę jasnowidza i syrena z rytmu opierdalania się nawzajem. Zamilkli, zdziwieni obecnością osoby trzeciej, popatrzyli na uchylone drzwi do Pokoju Jasnowidza. W progu stała dziewczyna, idealną kopią jasnowidza, chociaż oczy, również dwukolorowe, spoglądały na ich dwójkę z opanowaniem, którego chyba Dante nigdy nie doszukałby się u chłopaka.
— To twoja siostra? — zapytał krawiec.
— Dzień dobry. — Rzeczona siostra skinęła mu głową, zwróciła się ponownie do Cheemsa. — Cheoryeon. Przeszkadzacie mi z tym krzyczeniem na siebie pod mieszkaniem.
Wycelowali w siebie palcami.
— To on zaczął! — fuknęli jednocześnie.
— Nie interesuje mnie, kto zaczął — powiedziała nieznajoma mu dziewczyna. Nie przypominał sobie, żeby ją widział w Pokoju. — Muszę się dzisiaj uczyć i naprawdę potrzebuję spokoju. Pójdźcie wyjaśniać zwady gdzieś indziej. — Spojrzała znów na syrena, wykonała ten sam gest, co wcześniej w jego stronę. — Do widzenia. — I drzwi się za nią zamknęły.
Przyglądali się miejscu, gdzie chwilę temu stała lepsza wersja Cheemsa, nim Dante odezwał się pierwszy.
— To jest w końcu twoja siostra czy nie?
Jasnowidz nabrał głęboko powietrza, zebranej energii jednak nie wykorzystał tym razem na zdzieranie gardła, a powolne podejście do budynku, naciśnięcie klamki i schowanie do środka gitary, nie reagując przy tym na żadne komentarze krawca, że mu się coś bardzo źle wydaje, jeśli myśli, że będzie mógł się tak po prostu od niego odwrócić.
— Tak, Suyeon — odpowiedział wreszcie, spoglądając w górę. Wyraźnie go to denerwowało. — I nie będziesz jej psuł wieczoru na uczenie się przez to kłapanie rybią gębą!
— O nie, spokojnie, ona się wydaje jak najbardziej w porządku, nie mam zamiaru jej przeszkadzać. — Uśmiechnął się, choć oczy za różem szkiełek nie podzielały tej wesołości. — Więc idziemy do baru.
Świątyni błogosławiącej rozwiązanie wszelkich sporów przemocą, kacem lub zapłaceniem kolejki.
W pierwszej chwili Cheems nie wydawał się jakoś przekonany do tego pomysłu, ale szybko się zreflektował, głośno zawołał, że gdziekolwiek nie pójdą, on natłuczone mu do tego wypłowiałego siana nie tylko wiedzę o BenJohnie, ale też zmusi do odszczekania wszystkich oszczerstw z gazety, co, rzecz jasna, syren wyśmiał, kazał mu przestać pierdolić i iść do najbliższego lokalu grającego muzykę wystarczająco głośną, żeby mogli na siebie krzyczeć i udawać, że robią to, aby usłyszeć się ponad dźwiękami piosenki.
— Dobra, to do czego mam zrównać z ziemią twój pogląd na swoją muzykę, biznes i o czym tam jeszcze masz wygórowaną opinię? — powiedział do chłopaka, gdy przekroczyli próg pierwszej lepszej, zadymionej fajami i pachnącej rozlanym piwem miejscówki.
Serio, chyba po dobroci był jedynie gotowy się zgodzić, że jasnowidz miał super szczura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz