10 kwietnia 2024

Od Ignisa do Dantego

— Ja zawsze wiedziałem, że jesteś jakiś popierdolony, ale nie wiedziałem, że aż tak — odparł mu genashi, krzywiąc się.
Zarobił przyjacielski cios w bark, zadany z zamachu przez syrena.
— Nie pierdol, Zapałka. Co tak cementuje przyjaźń, jak wspólne spierdalanie przed glinami?
Genashi westchnął ciężko, pokręcił głową.
— Już w swoim życiu wyrobiłem normę spierdalania przed policją.
— Nie ma czegoś takiego, jak norma spierdalania przed policją — odparł syren, krzyżując ramiona na piersi.
Skręcili w jakiś zaułek, lecz nikt za nimi nie podążył – policjanci skupiali się na łatwiejszych celach, takich akurat w zasięgu pał i kajdanek, od strony baru dobiegały ich gniewne krzyki i odgłosy cichnącego rozpierdolu. Ignis rozmasował obolałe czoło, lecz niewiele to pomogło poza tym, że głowa chyba jeszcze bardziej zaczęła go boleć. Mężczyzna westchnął, skrzywił się, a potem go olśniło.
— Kurwa, czekaj — złapał syrena za łokieć — zostawiliśmy tam wszystkie rzeczy Arietha!
— Arieth — Syren spojrzał na siedzącego na ramieniu genashiego piecuszka. — Ja ci osobiście uszyję koszulę i spodnie, nic się nie musisz martwić.
Zmiennokształtny ćwierknął w odpowiedzi.
— Nie, poczekaj — kontynuował Ignis. — Z ciuchami zostały wszystkie jego dokumenty i klucze do mieszkania!
— O chuj — Dante podsumował rzeczowo.
Arieth zaćwierkał ponownie, podskoczył parę razy na ramieniu Ignisa, następnie strzepnął skrzydłami, dziobnął jedną z kieszeni kurtki genashiego, i już znów lądował mu na ramieniu. Ignis sięgnął zapięcia, pociągnął za suwak, a w półotwartej kieszeni ukazał się róg materiałowego portfela z nadrukiem sikorek.
— Ty, kiedy ty to zrobiłeś? — spytał genashi, zaglądając głębiej do kieszeni, znajdując na jej dnie dodatkową parę kluczy.
Zmiennokształtny rozćwierkał się melodyjnie, Dante roześmiał, pokręcił głową.
— Arieth, łeb, chłop przewidział, że rozpierdol będzie większy, niż się komukolwiek śniło, szczególnie takiemu Zapałce…
— Spierdalaj — poradził mu kordialnie genashi.
Koniec końców, udało im się uniknąć schwytania przez policję, niemniej jednak mieli na stanie przemienionego zmiennokształtnego, który w swej obecnej formie nie był w stanie nie tylko otworzyć sobie mieszkania, ale w ogóle dźwignąć ze sobą kluczy i portfela. Nie musieli się naradzać, odprowadzenie Arietha stało się naturalną reakcją, i już po chwili obaj zalegli na siedzeniach w połowie pustego autobusu, turlającego się pustoszejącymi nocą ulicami Stellaire, rozwożącego nocnych marków po przystankach. Parę przecznic, parę zakrętów, autobus zwolnił, stanął.
Wysiedli w dzielnicy będącej przykładem deweloperskiej samowolki, bo oto wśród starszych, nadgryzionych zębem czasu bloków, stało błyszczące nowością, starannie ogrodzone monstrum, sięgające ostatnimi piętrami samych chmur. Dante gwizdnął, poprawił szkła, lśniące podobnie, jak i ten niekończący się rząd olbrzymich okien, pokrywających trudną do nazwania bryłę.
Ignis pyknął kartą dostępową, przysypiający w stróżówce ochroniarz popatrzył na nich spod opadającego na nos daszka czapki, ale nic nie powiedział, wracając do leniwego zerkania na obraz z kamer monitoringu.
Przyspieszenie windy sprawiło, że Ignis trochę się zachwiał, ból głowy odezwał się ze zdwojoną siłą. Wykończona subtelnym, drewnianym motywem winda zaniosła ich szybko na najwyższe piętro wieżowca, wypuściła na równie drewniany, całkiem przytulny korytarz, nie do końca pasujący do stali i szkła na zewnątrz. Parę kroków i genashi wytrząsał klucze z kieszeni, otwierał drzwi.
O ile Ignis mieszkał w sklepie muzycznym, o tyle Arieth mieszkał chyba w bibliotece. Mieszkanie zdawało się wręcz pozbawione ścian – część z nich kryła się całkowicie za półkami wypełnionymi książkami, część zaś zastąpiły olbrzymie okna, prezentujące rozległą panoramę Stellaire, pozwalające sięgnąć wzrokiem do samych granic horyzontu, nacieszyć się błękitem nieba czy widokiem gwiazd. Poza tym było drewno, puszyste dywany, jeszcze więcej drewna, pojedyncze, oprawione zdjęcia przedstawiające jakieś górskie widoki i lampki, dające akurat tyle światła, by wygodnie dało się przy nich czytać.
— Wygodne gniazdko sobie uwił — mruknął Dante, gdy obaj z Ignisem zalegli w salonie, zasiadając jeden na fotelu, drugi na jakimś krześle.
Mieszkania wyraźnie nie dostosowano do goszczenia osób – brakowało w nim jakiejś kanapy, krzeseł otaczających stół, wspólnego miejsca, gdzie dałoby się dłużej posiedzieć w większym gronie. Seymour też mieszkał sam, lecz u niego zdecydowanie dało się posiedzieć razem, chłop nawet specjalnie kupił szafę, w której trzymał same planszówki.
Arieth pojawił się w progu salonu, przemieniony już w swą ludzką postać, ubrany w nowy zestaw ubrań, może z lekko zwichrzonym włosem, ale nic poza tym nie wskazywało na to, że dopiero co wyleciał z bitki w barze, takiej rozpędzonej przez policję.
— Z tymi ubraniami to na poważnie? — spytał na wejściu, a gdy Dante żywiołowo potwierdził, zarzekając się, że on nie rzuca takich obietnic na wiatr i skoro się zobowiązał, że uszyje, to dokładnie tak będzie, uśmiechnął się lekko, odwrócił do Ignisa. — Zanim w ogóle poszliście się bić.
— Co? — spytał genashi unosząc brew.
— Pytałeś, kiedy wrzuciłem ci do kieszeni swoje rzeczy — wyjaśnił Arieth. — Czułem, że to się może tak skończyć, więc zrobiłem to zawczasu, ale nie przewidziałem, że to policja zmusi mnie do przemiany.
Prawdę powiedziawszy, Ignis nie pamiętał już nawet, żeby o cokolwiek pytał – procenty i lekki wpierdol robiły swoje, więc gdy Arieth poczęstował ich już swoją ulubioną mieszanką orzeszków, bakalii i ziaren, a potem oznajmił, że powoli będzie się już kładł, nie pozostało nic innego, jak znów wydać się na pastwę nadto szybkiej windy, pozdrowić przysypiającego stróża, a potem wyjść w nocne ciemności, zastanawiając się, gdzie dalej.
— Nie wiem, jak ty, Zapałka, ale mi się w sumie nie chce spać — powiedział Dante, gdy przystanęli za wysokim ogrodzeniem, a syren przeciągnął się, biorąc głęboki haust nocnego powietrza.
— Co, rozróba sprawiła, że ci ciśnienie podskoczyło?
— Jak mi ciśnienie skacze, to co najwyżej, jak debila z siebie robisz, czyli prawie zawsze — odparł syren, obdarzając Ignisa tym swoim typowym, wkurwiającym uśmiechem. — Będziesz mi wizyty u kardiologa sponsorował.
— Spierdalaj.
Prawda była jednak taka, że i Ignisowi nie chciało się specjalnie spać, a i same wyczyny Dantego w barze też go trochę zastanowiły, myśli kłębiły się pod czaszką. Gdy tak się działo, zawsze lepiej mu na głowę było posiedzieć z gitarą, ale jako że gitara została bezpiecznie w domu, wyczekując jego powrotu, genashi musiał zadowolić się drugą skuteczną opcją, czyli spokojnym spacerem.
— Tam dalej jest taki mały park — podjął nagle Ignis. — Stawu pełnego karpi co prawda w nim nie ma, ale i tak będzie ci się podobał.
— Już się pogodziłem z tym, że nigdzie na świecie nie ma rybek ładniejszych, niż te moje. Prowadź.
Park znajdował się tak ni przypiął, ni wypiął, trochę na rogu ulicy, ale potem przepływał gdzieś dalej, przecięty w środku jezdnią i linią tramwajową, stanowiąc żywą pamiątkę po przemianach zachodzących w mieście. Ignis zagłębił się we względną ciszę i ciemność drzew, rozświetloną tylko tu i tam ozdobnymi, żeliwnymi latarniami. I co prawda nie oddalili się od cywilizacji, miasto wciąż tam było, przeświecając barwą reklam i neonów wśród podstarzałych koron drzew, błyskając szumem samochodów między popękanymi pniami, lecz w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób Ignis poczuł, że są trochę bardziej sami, niż wcześniej, nawet mimo jakiejś parki obściskującej się gdzieś dalej na ławce.
— Rzuciłeś się na tamtego gościa od kufla, jakby ci te twoje rybki próbował na patelni smażyć — zaczął Ignis, zerkając spod oka na Karpia.
Dantego znał już na tyle dobrze, by wiedzieć, że mężczyzna rozdaje ciosy równie łatwo i chętnie, co Ignis autografy, lecz dopadnięcie gościa od kufla miało w sobie więcej emocji, niż tylko prosta chęć natłuczenia cudzej mordy. Karp wzruszył ramionami.
— Swoich się nie zostawia, Zapałka, to taka podstawowa zasada — odpowiedział niby luźno, lecz w słowach kryła się tak rzadko brzmiąca w nich powaga, choć szybko czmychnęła, ustępując przed typowym dla syrena tembrem. — Nawet jeśli to takie spalone brykiety, co się bić nie umieją.
— Już nie pierdol, umiem się bić, jednego gościa nawet trafiłem.
— A rączki całe? — zadrwił Dante.
— Całe.
— Widzisz, dobrze cię nauczyłem. — Wypiął dumnie pierś. — Poza tym smutno by było, gdyby się okazało, że nie będziesz mógł dalej brzdąkać. Vi byłby niepocieszony.
Ignis uniósł brew, uśmiechnął się kątem ust, Dante odpowiedział tym samym.
— I do tego musiałbym szukać innego nauczyciela brzdąkania.
— Powodzenia. Niewielu miałoby dla ciebie tyle cierpliwości, co ja.
Dante prychnął w odpowiedzi. Ścieżka skręciła, zaprowadziła do jakiegoś placyku. Bezimienna rzeźba w jego centrum stała wpatrzona gdzieś w dal, a pokrywające ją białe zacieki znaczyły miejsca, gdzie najczęściej siedziały gołębie.
— Słuchaj, Zapałka. — Syren zaczął z innej beczki. — Jak zaśpiewałeś tym debilom w barze, to generalnie nieźle na nich podziałało, tylko na tego głuchego nie. Jak ci tak przeszkadza uczenie mnie, to czemu nie zaśpiewasz mi tak, żebym po prostu cyk-cyk, ogarnął te twoje koła kwintowe i solfeże, i już grał jak trzeba?
— Nie jestem cudotwórcą. Moja moc nie nałoży ci rozumu do głowy, i to nie jest też tak, że trzeba być głuchym, żeby być na nią odpornym — wyjaśnił spokojnie Ignis, zastanowił się na chwilę. — W sumie sam miałeś tego przykład.
— Co? Niby kiedy?
— Jak ci zaśpiewałem, wtedy, w studio.
Dante wywrócił oczami.
— Zapałka, ty albo chlejesz, albo śpiewasz w studio. Konkretniej.
— Ta jedna lekcja, którą razem mieliśmy — Ignis popatrzył, poczekał, aż te dwa neurony pływające w tym rybim łbie się spotkają i zaiskrzą. — Wtedy użyłem na tobie swojej magii.
Krawiec myślał chwilę, w końcu wymyślił.
— Ha! Coś tak czułem, że ta dupa na ziemi to nie przez brak równowagi, tylko że ty odpierdoliłeś jakieś cuda na kiju!
Ignis parsknął śmiechem.
— Debilu, jakbyś tego doktorka swojego nie miał, to byś nie był w stanie słowa w mojej obecności wykrztusić.
Dante zmarszczył brwi, nastroszył się tak, jak zawsze, gdy ktoś niepowołany wspominał jego lekarza i syrenowi nie do końca pasował kontekst owej wypowiedzi.
— Doktorka to ty do tego nie mieszaj.
Muzyk szturchnął go w bark.
— Wkurwiłeś mnie wtedy — zaczął Ignis, ale uświadomił sobie, że właściwie to sam nie pamięta, czym tym razem zasłużył sobie syren, więc machnął na to ręką. — Pomyślałem, że zajebiście śmiesznie będzie sprawić, żebyś się we mnie zauroczył.
Karp zatrzymał się gwałtownie, odwrócił.
— Pierdolisz!
— Minęłoby ci po paru godzinach, ale co byś się wstydu najadł, to twoje. — Ignis wyszczerzył do niego zęby. — Zaśpiewałem ci więc odpowiednią piosenkę, włożyłem tyle magii, ile fabryka dała, a tu dupa, nie dotarło. Trochę cię tam trząchnęło, ale generalnie okazałeś się odporny.
— Zasługa syrenich genów, pewnie teraz zazdrościsz.
— Zasługa doktorka, już mówiłem. — Ignis zamilkł, popatrzył na niego uważniej. — Na magiczne zauroczenie uodparnia jedna rzecz, Karpiu, pan Macleod mi to tłumaczył.
— Jaka niby?
— Miłość — odparł genashi. — Ta prawdziwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz