12 kwietnia 2024

Od Virgila do Seymoura

Promienny uśmiech wypłynął na wargi Seymoura, a Vi obdarzył je pocałunkiem przepełnionym wdzięcznością i radością.
— Seymour — szepnął, tuląc się do smukłej szyi i barków, nie popuszczając swojego chwytu na żebrach muzyka. — Dziękuję.
Słowa byłego czarodzieja były nieco przytłumione przez usta przylegające do wilczego ramienia, drobnymi całusami je pieszczące.
— Za co?
— Że jesteś dla mnie taki dobry. — Seymour zastygł na chwilę, światło tatuaży zawalczyło z jasnością porannego słońca. — Że mogłem u ciebie zostać wczoraj. I spać na łóżku. I że mogę przyjść za miesiąc znowu.
Niewiele się zmieniło, dalej trzymali się nawzajem w ciasnym uścisku, ale dłoń muzyka jakby czulej przejechała po jego żebrach, łagodnie je pogładziła, dając poczucie komfortu.
— Vi — zagadnął spokojnie Seymour — a co myślałeś, że ja zrobię?
Wstyd za własne wątpliwości spłynął na niego nagle, barki trochę zesztywniały, twarz starał się wilkołak mimowolnie ukryć. Zniżył się trochę, czubek głowy wciskając pod brodę Seymoura. Ten pozwolił mu się swobodnie ułożyć, jak tylko chciał.
— Nie wiem — przyznał cicho. Metaliczny wzrok spoczął przy okazji na wytatuowanej piersi. — Nie spodziewałem się, że to.
— Dlaczego?
Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego sięgnął palcem szafirowych run, wsłuchując się w westchnienie byłego czarodzieja i oglądając, jak bierze głębszy, błogi wdech, dokładnie taki sam przy każdym razie, gdy opuszki rzeźbiarza zaczynały od nowa badać wyryte w ciele linie. Vi poczekał, aż słowa same do niego przyjdą, wyklarują się w głowie, a to delikatne dotykanie tatuaży jakoś mu w tym pomagało, koiło speszenie.
— Z nikim wcześniej nie spędzałem tak pełni, bo nikt mnie nie chciał wtedy w domu — odparł, z trudem pokonując przykrą nutę w swoim głosie. — Nikt mnie nie przytulał, nie głaskał, zawsze tylko, że zepsuję tamto, zniszczę to, czy muszę się przemieniać…
Magia zawirowała burzliwie w ciernistym wzorze.
— Raz też zmieniłem się przy jednym chłopaku w jego mieszkaniu i strasznie się wkurzył, nakrzyczał na mnie, więc… — Urwał, coraz więcej złości, miotającego się gniewu i oburzenia widząc w szafirowym blasku. Ucałował kilka run, przywracając nieco spokoju w ukochanym ciele i rozluźniając ściskającego go niezwykle mocno ramiona. — Przyjęło mi się, że ludzie tego nie lubią. Martwiłem się, że ty też mnie odtrącisz.
Seymour również się zniżył, podparł się na łokciu i ujął wilczy policzek, łagodnie każąc mu na siebie spojrzeć. W szafirowych oczach kryło się zdeterminowanie płynące z miłości.
— Vi. — Muzyk nie oderwał ani na moment wzroku od niego, gdy mówił. — Kocham cię w każdej formie i jebać gnojów, którzy cię źle traktowali wcześniej. Nie będziesz już po żadnej pełni się budził na podłodze, ale w moim łóżku. I będę cię głaskał tyle, ile tylko zapragniesz.
Virgil, od jakiegoś czasu pogodzony z myślą, że wilczy łeb już może zawsze będzie swędział go w ten niewytłumaczalny sposób, możliwy do zaspokojenia jedynie czyjąś bliskością i czułą dłonią, popatrzył szerszymi, tak maślanymi oczami na swojego czarodzieja, łapiąc jego dłoń i splatając ich palce.
— Dużo chcę — wymsknęło mu się, ciepło okryło policzki, lecz Seymour tylko się zaśmiał, musnął wargami jego nos.
— To będzie zajebiście dużo głaskania.


Obiecał przyjść na następną pełnię, czarnym kłębkiem zalec na łóżku Seymoura i cieszyć się nocą, lecz księżyc pięknie i kusząco nie wyglądał tylko w swej pełnej krasie dla wilka, a ten coraz swobodniej czuł się w dużych przestrzeniach mieszkania muzyka.
Mleczna poświata z widniejącej na nocnym niebie, jasnej połówki wlewała się do salonu i choć źródłem światła była trochę nędznym, były czarodziej nie zapalił żadnej lampki, pozwalając ułożonemu niedaleko na podłodze wilkowi zapaść w płytką drzemkę w przyjemnych ciemnościach pokoju. Gdy do Vi dotarło, że przysnął i otworzył znów oczy, Seymour siedział niezmiennie na swoim miejscu, leniwie poruszając za struny gitary, coś próbując nieskładnie zapisywać w zeszycie. Skupiony na graniu raz po raz jakiegoś akordu, który chyba nie brzmiał tak, jak muzyk to sobie wyobraził, nie zauważył od razu rozwartych, wilczych ślepi, nie wyczuł wymierzonego w niego spojrzenia. Ogon drgnął, mimowolnie zamiatając ospałymi ruchami kurz z podłogi, ciepło i rozkochanie zalało metaliczne oczy. Seymour był chodzącą tajemnicą, intrygującą magią, a jaśniejący za jego plecami księżyc wyciągał z jego osoby nowe, jeszcze bardziej porywające barwy, mogące samego wilka zmylić, do kogo powinien wyć o północy.
W końcu przednie łapy wyciągnęły się, pazury cicho przejechały po klepkach, Virgil zaskomlał przelotnie, przyciągając uwagę muzyka. Otrzymał od niego łagodny uśmiech, zapraszający do zbliżenia się, przytulenia do swego czarodzieja. Więcej nie potrzebował. Czarna, zwinna sylwetka dźwignęła się w górę, zrobiła krok, dwa, ciepłe powietrze wyleciało z wilczych nozdrzy, podwiało jasne kosmyki. Smukła głowa opuściła się, barki zgarbiły, nos szturchnął nieśmiało ramię Seymoura, prosząc o głaskanie.
Ten uroczy, nieco zmęczony już późną porą śmiech umknął z czarodziejskiej piersi. Ręka puściła prędko gryf gitary, zmierzwiła sierść na pysku.
— Przespałeś się? — Palce przejechały delikatnie między oczami, wyrównały sierść na czole. — Chcesz iść może do łóżka?
Pewnie, że chciał, ale łóżko było oddale o całe kilka metrów, a Seymour znajdował się tuż obok, Vi zaś nabrał ochoty na bycie leniem. Zamruczał przeciągle, rozkładając płasko uszy, gdy dłoń muzyka z łatwością odnajdywała najbardziej potrzebujące drapania miejsca na czarnym łbie. A może Virgil po prostu potrzebował być wszędzie wygłaskanym przez byłego czarodzieja.
— Co, Vi? — zagadnął znów Seymour.
Vi powiedział, że muszą chociaż chwilkę dłużej spędzić w salonie, oczywiście na swój sposób. Wysunął się w przód, wciskając głowę pod wytatuowaną rękę, prosto na kolana, trącając gitarę i łapą chyba również zeszyt. Seymour, tracąc szybko swobodę ruchów, odłożył pospiesznie gdzieś instrument na bok, poprawił się nieznacznie. Wilcze cielsko wcisnęło się na nogi mężczyzny, łeb legł gdzieś przy żebrach, powiewy miarowego oddechu poruszały koszulką. Zamruczał ponownie, podkulając resztę ciała, która zmieścić się na muzyku nie mogła, gdy twarde od strun opuszki miękko ułożyło się za uchem, nie z zamiarem odtrącenia wilkołaka, jak gdzieś wciąż szeptała mu podświadomość, lecz połaskotania go. Tylna łapa wierzgnęła bezwiednie, muzyk zaśmiał się słodko.
— Wygodnie?
Szare oko łypnęło na Seymoura, jakby jeszcze pytać musiał.


Virgil odnosił wrażenie, że tamten wieczór spędzony na marznięciu w chłodzie wieczora, popijając lubiane przez Seymoura piwo i zadręczając się nieuzasadnioną zazdrością, wcale nie wydarzył się kilka tygodni temu, lecz cały rok, jak nie dwa albo w ogóle rzeźbiarz sobie ubzdurał, że coś takiego robił. Wilczemu umysłowi po prostu z trudem przychodziło zrozumienie rzeczywistości, w której samotność Vi wymienił na obecność ukochanego muzyka, swój balkon na rozległy taras, a twardą ziemię i chropowatą ścianę na leżak i objęcia świecących szafirową magią ramion. Siedział przy Seymourze i przeżywał to, jak dobrze mu jest, jak sytuacja się odwróciła chyba pierwszy raz od bardzo dawna na korzyść jego serca.
Wcisnął mocniej głowę w zagłębienie szyi byłego czarodzieja, łaskocząc go czarnymi lokami i wyciągając z mężczyzny cichy pomruk, nieco rozbawiony, zadowolony, ciepły. Leżak niespecjalnie był przewidziany dla dwóch osób, lecz już jakiś czas temu Vi zauważył, że razem z Seymourem są w stanie dopasować się wszędzie jako kłębek nóg i zaciśniętych na sobie ramion, byle tylko być blisko, móc się przytulać i wzajemnie ogrzewać. Jego własne biodro zalegało gdzieś przy biodrze muzyka, bark możliwe, że wbijał za bardzo w wytatuowany mostek, ale były czarodziej nic nie powiedział na ten temat, wręcz przeciwnie, w reakcji na jego troskliwe pytanie oplótł go mocniej rękoma i nie było mowy, żeby Virgil się ruszył z piersi mężczyzny. To, co się działo z nogami, było osobną bajką.
Zachodzące słońce zaszczypało w przymknięte powieki, wilkołak zmarszczył brwi, próbując ukryć jakoś twarz przed promieniami, kuląc się bardziej na Seymourze. Popołudnia nareszcie zrobiły się przyjemnie ciepłe, nawet ten chłodnawy, wiosenny wiatr nie był w stanie przegonić ich po obiedzie zjedzonym na tarasie do domu i Vi wcale nie czuł się i teraz w nastroju na wracanie do środka. Może gdyby przesunął się nieco w tę stronę, trochę obniżył się…
Kłujące światło zniknęło nagle, zastąpione kojącym cieniem. Virgil mrugnął, zerknął, uśmiechnął się bezwiednie. Dłoń Seymoura była uniesiona na wysokości śniadego nosa, przyjmując w całości na swój wierzch drażniące wilkołaka słońce.
— Zdrętwieje ci zaraz ręka — powiedział cicho, sięgając po smukły nadgarstek muzyka.
Pomysł na rozmasowanie bladych palców przyszedł jakoś tak sam, kojarzony z mamą, która łagodnie chwytała każdy z małych paliczków najstarszego syna, gdy za dziecka się stresował wizytą u lekarza, a potem on robił to samo swojemu bratu, teraz Seymourowi. Gest nie był niczym szczególnym, lecz zawsze odbierał to jako coś bardzo miłego, takie ciche i skromne „lubię troszczyć się o ciebie, gdy ci źle i tak na co dzień”.
— Wcale nie — zaprotestował słabo Seymour, mimo to pozwalając wyrobionym marmurem palcom delikatnie masować jego własne, kawałek po kawałku, od nasady po czubek.
Vi skulił się w końcu tak, by zachód za bardzo nie utrudniał mu widzenia. Zaczął od kciuka, potem po kolei przechodził dotykiem po każdym palcu, na dłużej zatrzymując się przy opuszkach, znów uśmiechając się przez zauważenie, jak podobną, stwardniałą fakturę skóry oboje na nich mieli, dwójka artystów zaznajomionych od lat ze swoją gałęzią sztuki. Gdy skończył z masowaniem, zajął się zabawą ich dłońmi, bez ładu i składu łącząc palce, postukując w kostki mężczyzny, sycąc się ciepłem ogrzanych słońcem tatuaży. Przyłożył wierzch dłoni do nich, rozsunął palce, ponownie je złączył. I jeszcze raz. Virgil przekrzywił lekko głowę w zamyśleniu, kącik ust się powędrował w górę.
Szafirowy blask przelewał mu się między palcami niczym łuna księżyca. I jak różnice między smętnym wieczorem spędzonym na balkonie a siedzeniem teraz z Seymourem zatrzymywały przez zdziwienie normalny bieg myśli, tak to podobieństwo nasuwało mu dość klarowne wnioski, od jakiegoś czasu wirujące w jego głowie i powracające szczególnie w nocy.
Wilkołak uniósł głowę i zobaczył dokładnie wszystko to, co kochał – uśmiechniętego Seymoura, z policzkami muśniętymi bladym blaskiem tatuaży, jego ulubionym światłem. Ścisnął mocniej dłoń muzyka, psotna iskra przeskoczyła w metalicznych oczach.
— Pamiętasz, jak graliśmy w taką grę na imprezie u Dantego? — zapytał, szafirowe oczy popatrzyły na niego uważniej.
— Z tym kłamaniem lub mówieniem prawdy o sobie?
— Mhm — zgodził się Vi, próbując nie uśmiechać się za szeroko. — Chcesz zagrać teraz też w coś?
— Na przykład?
— W „co widzę”.
Wzrok Seymoura bezwiednie przesunął się po otoczeniu, sprawdzają, czy wokół nich jest wystarczająca różnorodność rzeczy. Vi za to nie zakładał, że w ogóle dojadą do tury byłego czarodzieja.
— Dobra, zaczynaj. — Usłyszał w końcu.
Ostatnie zerknięcie na różowiące się niebo, czy aby na pewno księżyc już wyszedł, wilkołak poprawił się na muzyku, zaczął mówić, bawiąc się znów ich dłońmi.
— No więc jest jasny, piękny i zawsze czuję się nim oczarowany. Lubię oglądać, jak się świeci…
Seymour prychnął, połaskotał go w bok.
— Za proste, Vi.
— Poczekaj! — zawołał ze śmiechem, starając się poluzować jakoś stanowczy zacisk palcy mężczyzny na swoich żebrach. Odetchnął, dokończył zdanie. — Lubię oglądać, jak się świeci i lubię też się przy nim przemieniać w wilka. Często szukam go wzrokiem, a jego widok od razu poprawia mi humor.
— Naprawdę potrzebuję jeszcze więcej opisu do tego? — zapytał powątpiewająco Seymour, Vi zaś był przekonany, że ten bezczelny uśmiech łobuza właśnie wygina jego wargi. Rzeźbiarz podniósł się na leżaku, spojrzał na tę piękną twarz o szlachetnych rysach i pochylił się nad nią, ignorując zaczepkę.
— Jest jedyny w swoim rodzaju — odparł ciszej, głos nabrał miękkości, spojrzenie uczucia. — Wyjątkowy i niepowtarzalny.
— Księżyc — odpowiedział z całą pewnością Seymour, lekko przechylając głowę ku jego palcom, gdy te sięgnęły pasma włosów na skroni, delikatnym gestem je ogarnęły. Vi przebiegł opuszkami na policzek, pogładził szczękę.
— Ale o którym konkretnie mówię? — dopytał niewinnie.
Na chwilę przymknięte oczy otworzyły się, a spod powiek wyjrzało zmieszane, szafirowe spojrzenie. Muzyk zmarszczył brwi.
— Jak to o którym?
— O tamtym — odwrócił się, kiwnął brodą na niebo — czy o moim Księżycu — dokończył, nie umiejąc już walczyć z własnym, figlarnym uśmiechem, nie przez tę lekko skonsternowaną minę Seymoura.
— Od kiedy masz swój księżyc?
— Od kiedy cię pokochałem — szepnął ciepło, pocałunkiem zamykając rozwarte w zdziwieniu usta muzyka. To słodkie mrowienie, szafirowa magia przepływająca przez ciało byłego czarodzieja wkradła się na wilcze wargi, a jej intensywniejsze pulsowanie i jaśniejące światło tatuaży, widziane gdzieś na granicy opadniętych powiek wcale nie zachęcały do przerwania pieszczoty. — Ty jesteś moim Księżycem, Seymour — powiedział czule, ujmując twarz mężczyzny w obie dłonie, kolejnym muśnięciem obdarowując usta. Gdy oderwał się od nich i zerknął w szafirowe w oczy, te miały w sobie nieopisywalną mieszankę emocji, ze wzruszeniem tak bardzo przebijającym się na wierzch. — Czy powiedziałem właśnie coś, co nie byłoby o tobie?
Odpowiedzi wprost nie dostał. Seymour objął go tak gwałtownie, przyciągnął do siebie, że dech z piersi umknął, a leżak zdecydowanie uznał, że za bardzo się przechylili i runęli wraz z nim na ziemię. Tylko że żadnemu z nich to przez dobry kawałek czasu nie przeszkadzało, bo przecież na tarasowych kafelkach też można było się tulić, w ciszy i cieple swych ramion przekazując wszystko to, co nie mogło się teraz wydostać przez ściśnięte gardło.


Mama dzwoniła. Możliwości były dwie – albo chciała po prostu pogadać, albo szykował się jakiś rozpierdol, może opierdol. Zwykle te dwa naraz.
Zaczęło się niewinnie, od przywitania, pogadania trochę, jak w pracy, jak w szkole, czy tata przytaszczył nowe dziesięć książek do domu. Była na głośnomówiącym w samochodzie, ale nie zdradziła, gdzie jedzie, Vi się nie interesował. Do czegoś ewidentnie zmierzała, lecz nie pospieszał jej, mama nienawidziła, gdy się ją pospieszało i próbowało nagiąć ułożony w jej głowie plan.
Zapadła nieco dłuższa cisza, kierunkowskaz pyknął.
— Wiesz, bo Valerius mi mówił… — odezwała się w końcu, Virgil wywrócił oczami.
Oczywiście, że Valerius coś mówił. Czyli będzie rozpierdol.
— …że ty się ostatnio jakoś gorzej czułeś, więc przyjechałam zobaczyć, jak tam się masz, może na lunch cię zabrać. Właśnie zaparkowałam przed wejściem, jesteś w domu?
Wilkołak usiadł prościej na kanapie, rozejrzał się po mieszkaniu Seymoura, jakby to mogło nagle magicznie zmienić się w jego salon i małą sypialnię w kamienicy. Muzyk musiał podskoczyć do studia, Ignis coś się pultał, nie miało to zająć jakoś sporo czasu, więc Vi uznał, że po prostu poczeka. I mama akurat idealnie teraz musiała zadzwonić.
Nie, idealnie teraz musiała zostać nasłana na niego przez Valeriusa, który wiedział, z kim Vi się spotyka i u kogo sypia, w przeciwieństwie do rodziców. Wkopał starszego brata idealnie. Przeklęty szczeniak, już nigdy więcej mu nic nie powie.
— Um… — odezwał się niepewnie, praktycznie czując na sobie to dokładnie studiujące rozmówcę spojrzenie mamy, używane regularnie do prześwietlania uczniów. — Nie w moim.


Knajpa była niewielka, schludna i elegancka, ale nie wzbudzała uczucia, że przeciętny obywatel będzie odstawał tam od wystroju i towarzystwa. Dałby chyba sobie rękę uciąć, że mama specjalnie ją wybrała, czując się dużo lepiej w takich stonowanych wnętrzach niż gdziekolwiek indziej. Podkreślały jej autorytet pani dyrektor, który nawet na jej synach wywierał nieustannie presję spowiadania się ze wszelkich przewinień, mimo zakończenia lata temu edukacji w liceum.
Pałeczki spoczęły obok dwóch ostatnich pierożków na parze, Magia uniosła wzrok na Virgila, wysłuchawszy jego krótkiego sprawozdania z ostatnich wydarzeń związanych z Seymourem. Cisza się przeciągała, rzeźbiarz bardzo próbował się nie wiercić.
— To kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? — odezwała się, głos mając neutralny, ale Vi za dobrze znał te zagrywki i różne brzmienia wypowiedzi mamy.
— Mamo, ale nie mów w ten sposób… — Cmoknął, założył ramiona na piersi.
— W jaki? — zapytała ostrzej.
— Jakbym był na dywaniku u ciebie w biurze.
— A nie jesteś?
Virgil skrzywił się, spojrzał na jakieś roślinki na parapecie. Wiedział, że ogólnie to mama się cieszy jego szczęściem, ale na razie jej duma była wciąż nieco urażona, bo nie odkryła tego wcześniej, może trochę smutna, że właściwie przypadkiem się dowiedziała (z pomocą Valeriusa, smarkacza cholernego). Przez to wybrała podejście do tego stanowczo i zmycie mu głowy za ociąganie się z poinformowaniem jej. Później jej przejdzie i będzie wypytywać o więcej.
— Po prostu wszystko wydarzyło się tak szybko i… — próbował się tłumaczyć.
— Bałeś się, że jeszcze szybciej zaproszę was na obiad? — przerwała mu swobodnie, znów biorąc pałeczki w dłoń.
Wilkołak zamrugał.
— Co? — wykrztusił.
— Słyszałeś, nie udawaj. Ty i twój… — zawahała się — heavymetalowy muzyk z plakatów? — Widział jej w spojrzeniu, że nadal trochę w to nie dowierzała i nie była pewna, jak się z tym czuć.
Bez problemu, mamo, ja też.
— Seymour — podsunął.
— Ty i Seymour przyjdziecie do nas w przyszłym tygodniu, Valerius też.
Tylko nie to.
— Nie no, mamo… — zaczął błagalnie.
— Virgil — ucięła, wbiła w niego te same, metaliczne oczy, które i on miał. — Ja cię informuję, nie zapraszam do dyskusji.
Później, gdy Seymour wrócił ze studia, Vi siedział znów na kanapie, z piwem przygotowanym do otwarcia dla nich obu. Powiedział, że mama dzwoniła, że poszli razem na lunch, pogadali trochę o byłym czarodzieju, muzyk zapytał o więcej konkretów, wilkołak przeprowadził go przez większość rozmowy. O jej końcu nie musiał wspominać, sam Seymour zaczął temat, sadowiąc się obok rzeźbiarza na kanapie, po chwili wciągając go na swoje kolana.
— Co, zaproponowała, że mamy zjeść z nią i twoim tatą obiad? — rzucił żartobliwie, jeszcze nieświadom, jak celnie trafił.
— Zaproponowała to dużo powiedziane — odparł z przekąsem, pociągnął łyk piwa, zaraz po tym jak muzyk ściągnął kapsel magią. — Valerius też ma być — westchnął.
I wtedy dotarło. Seymour uniósł brwi, pochwycił wilcze spojrzenie.
— No nie gadaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz