24 kwietnia 2024

Od Ignisa – But if you could heal a broken heart

To wcale nie było tak, że gdy ten cholerny Karp wysypał się z tym, kto ma urodziny w kwietniu, to Ignis zaczął chodzić w kółko po studio, stukać w napotkane sprzęty, odpływać myślami i kwitować przypadkowe pomysły przelatujące przez głowę powątpiewającym „hmm”. Dużo wylegiwał się z gitarą, palce tańczył po strunach, melodie płynęły losowo, czasem brzmiąc jakąś znaną frazą, swobodną improwizacją, czasem rozsypując się w przeciągły akord, by zamilknąć, zrobić miejsce na ciężkie westchnięcie genashiego, a potem podjąć swoją drogę od początku.
Wraz z muzyką biegły i myśli Ignisa, bo nic innego tak bardzo nie pomagało mu ich rozplątać, jak właśnie dźwięki. Muzyką radził sobie ze wszystkim, bez względu na to, czy było to zmęczenie, smutek, niepewność, czy też nadmiar radości kotłujący się w tym pojemnym sercu. Jednak zazwyczaj Ignis wiedział, czego chciał od dźwięków i co chciał pośród nich znaleźć, teraz zaś problem był taki, że mężczyzna na dobrą sprawę nie wiedział, czego chciał. Znaczy, wiedział, tylko te rzeczy wykluczały siebie nawzajem i nie było takiej rzeczywistości, w której wszystko by się magicznie wyprostowało i zadziałało.
Ignis westchnął.
Walentynki spierdolił po prostu koncertowo, i to wszystko przez tą oślizgłą, rybią gębę. Serce Ignisa mówiło co innego, ale muzyk postanowił skonsultować się też z rozumem, ten zaś przedstawił mu twarde fakty jednoznacznie dowodzące tezy, że partner jest z niego żaden i choćby stanął na głowie, to się nie ma szansy zmienić. Ukazywał przeszłe wydarzenia, wszystkie próby stworzenia z kimś głębszej relacji, które spaliły na panewce, zakończyły się rozpierdolem, którego Ignis nie był w stanie uniknąć. Teraz było dokładnie tak samo, bo to, co ów rozpierdol spowodowało, czyli miłość genashiego do muzyki, wciąż była taka sama, jeśli nie większa, więc i rozpierdol byłby proporcjonalnie większy. Bo prócz spraw zespołu, zajmujących więcej niż sto procent czasu mężczyzny, dochodziła jeszcze sława i rozpoznawalność, ta zaś wiązała się z większą liczbą obowiązków i potencjalnych problemów, niż by człowiek mógł zakładać. Fani chętnie kupowali płyty i koszulki, przychodzili na koncerty, śpiewali razem z nim refreny kolejnych kawałków, ale potrafili być straszni, gdy przychodziło do komentowania wyborów życiowych ich ulubionych artystów. Paparazzi lubili sobie na niego zapolować, dziennikarze (raczej pismacy, bo dziennikarzami się ich nie dało nazwać) potrafili wyssać z palca jakieś debilizmy, a potem na ich podstawie nasmarować kocopoły nienadające się nawet na substytut papieru toaletowego. W chwili obecnej Ignis niespecjalnie zwracał uwagę na tego typu wybryki, pozwalając Norbertowi na radosny najazd na pracujących w danej redakcji kretynów, ale sam pamiętał początki i to, jak mocno potrafiły dać mu do wiwatu niektóre rewelacje.
Ignis przebiegł w myślach wszystkie punkty, które powinien spełniać zdrowy związek i doszedł do wniosku, że w jego przypadku przy przytłaczającej ich większości mógłby napisać „Nie mogę ci tego dać”. A skoro tak było, to zdecydowanie nie powinien niczego zaczynać ani próbować, choćby nie wiem, jak go w środku skręcało. To nie było tego warte. Nie chciał marnować czasu Maeve, dawać jej powodu do płaczu i rozczarowania, kiedy mogła przecież szukać szczęścia gdzieś indziej, i to z o wiele lepszym skutkiem. Dostała przecież kwiaty na walentynki, czyli był ktoś, kto się nią interesował.
Muzyk prychnął gniewnie pod nosem.
Powinien się z tego cieszyć, bo to upraszczało pewne rzeczy, niemniej jednak gdy myślał o bezimiennym adoratorze, to jedyne, na co miał ochotę, to przypierdolić palantowi prosto w pysk.
— Ogarnij się, chłopie, zrób coś ze sobą — powiedział w końcu na głos, rozlewając się na tych wielkich poduchach do siedzenia, zalegających w jego salonie, zaraz pod samym odtwarzaczem.
Ciężkie słuchawki zjechały mu nieco z uszu, gdy Ignis odchylił głowę do tyłu, wyciągnął nogi przed siebie i puścił dłońmi gitarę, pozwalając jej leżeć spokojnie na jego piersi. Ciążyła przyjemnie, grzała nieco, choć chyba tylko Ignis wyczuwał te delikatne wibracje magii i życia, zaklęte w drewnie i strunach, szepczące wprost do jego serca, uśmierzające wszelkie bóle i niepewności. Bo gdyby słuchał jedynie swojego serca, to już dawno podążyłby za tą ciepłą aurą roztaczaną przez wróżkę, woziłby ją na motorze, by na pewno zdążała na swoje próby, a potem szybko była w domu, żeby zwierzaki nie tęskniły. Już by mieli ogarnięte wszystkie zwierzakowe kawiarnie w całym Stellaire, a Vox doczekałby się nowego krążka – Ignis nazwałby go The Girl With the Sun in Her Eyes, czy coś podobnego, a potem ze sceny dedykował każdy z kawałków Maeve. Wszystko byłoby proste i naturalne, bo serce szło za swymi pragnieniami i wolało nagiąć rzeczywistość, niż robić coś wbrew sobie.
Tylko że w przypadku Ignisa to nie było takie proste, rzeczywistość nie dawała się nagiąć, a sytuacja nie miała prostego rozwiązania. Mężczyzna westchnął po raz kolejny, przekręcił się na poduszce, jego wzrok padł na kartkę – tą, którą dostał od Maeve na walentynki. Stała na odtwarzaczu, tam, gdzie obiecał, że ją ustawi, i przypominała mu o sprawie, która przez natłok przeróżnych zajęć zaszła za daleko i wymknęła mu się z rąk.
Temu wędzonemu tuńczykowi dał w końcu coś na urodziny, tak po prostu, żeby poświętować to, że świat go nosił przez kolejny rok i nic nadmiernie nie jebnęło, więc gdyby nic nie dał Maeve, to po prostu wyszłoby słabo. Nie mówiąc już o tym, że Ignis sam chciałby jej coś dać, martwił się tylko, że ten prezent wyjdzie nie taki, jak by chciał i że będzie niósł ze sobą wiadomość, jakiej nieść nie powinien.
— Coś fajnego, ale nie aż tak osobistego — mruknął do siebie muzyk. — Jak dla koleżanki…


Ignis myślał długo i w końcu wymyślił. Coś, co będzie fajne, ale raczej przydatne niż osobiste, i coś, co wymagałoby od niego pociągnięcia za sznurki, za które tylko on mógł pociągnąć.
Relacja Ioannisa z malarstwem już od dawna nie była bolesną, jątrzącą się raną, i jeśli w sercu mężczyzny pozostał żal za wszystkim tym, co stracił wraz ze wzrokiem, żal ten przypominał resztki popiołu rozwianego wiatrem, będącego ledwie odległym wspomnieniem. I tak, jak tuż po swym wypadku, Ioannis umarł dla malarskiego świata, tak gdy ponownie wspinał się ku szczytom popularności, tym razem wybierając muzykę jako swoje medium, jego nazwisko znów zaczęło pojawiać się na ustach malarzy, a co poniektóre znajomości odżyły nieco. Sam Ioannis kwitował ten stan rzeczy wzruszeniem ramion i enigmatycznym uśmiechem, niczym prosto ze starodawnego obrazu, mówiąc, że taki obrót spraw był do przewidzenia, a skoro nastąpił, nie zamierza cofać się i z niego nie korzystać.
Dlatego też tamtego dnia Ignis mógł zaprowadzić Maeve do pracowni znanego malarza, który w innej sytuacji nie wpuściłby do środka nieznanych sobie osób, a wywiadów udzielał sporadycznie, mówiąc, że woli, by to odbiorca decydował o wymowie jego obrazów. Niemniej jednak styl mężczyzny miał w sobie trudne do opisania uczucia, bo gdy pan Hopper zabierał się do przedstawienia pozornie zwykłej i codziennej sceny, w doborze barw i kompozycji sylwetek było coś, co pozwalało każdemu z obrazów zapaść w pamięć i poruszyć w sercu struny, o których istnieniu człowiek nawet nie wiedział.
— Są takie… — Maeve zawahała się, próbując znaleźć odpowiednie słowa, gdy Edward pokazał im obojgu parę ze swych wciąż niedokończonych dzieł.
— Gdybym mógł przedstawić to słowami, po co miałbym malować?* — odparł malarz, uśmiechając się.
Wspólne warsztaty malarskie z człowiekiem, który dostawał zaproszenia do wystawienia swych dzieł w najbardziej prestiżowych galeriach, okazały się strzałem w dziesiątkę, i gdy tylko Maeve pokonała już pierwszy moment zaskoczenia i skrępowania, rozmowa między dwójką malarzy popłynęła wartkim strumieniem. Sam Edward okazał się takim mężczyzną, za jakiego miał go Ioannis – ciepłym i pogodnym, łatwo nawiązującym kontakty i sprawnie prowadzącym rozmowę tak, by była zajmująca. Ignis, nie mając z malarstwem wielkiej styczności poza tym, co naturalnie wychodziło z powodu obecności Ioannisa w zespole, milkł nieco, gdy rozmowa schodziła na technikalia i detale, przypominał sobie jednak co poniektóre, bardziej znane dzieła.
I początkowo Ignis miał zostać przez całe warsztaty, chcąc dodać Maeve otuchy, gdyby poczuła się nieco przytłoczona całym doświadczeniem, lecz widząc, że taki obrót wypadków jest mało prawdopodobny, Ignis stopniowo zniknął gdzieś między rozłożonymi płótnami, chaosem stolików, szkiców i przeróżnych pomocy malarskich, dając dwójce artystów nieco spokoju i prywatności w dyskutowaniu o ich gałęzi sztuki. Jego wzrok padł na jakieś niedokończone płótno, składające się ledwie ze szkicu sylwetki, jakiejś kobiety wyglądającej przez okno, siedzącej po prostu na łóżku. Prosty, niczym narysowany od linijki kształt łóżka i geometryczna rama okna kontrastowały z miękko zaokrąglonymi ramionami, obejmującymi luźno ugięte nogi, z nieco pochyloną głową i zapadającymi się w pościeli stopami. Faktycznie, scena ta, gdy opisana słowami, wydawała się niemożliwie prosta i codzienna, lecz gdy Ignis stał i patrzył na sam szkic, czuł w powietrzu niemal namacalną melancholię. Na tyle mocno zatracił się w tym uczuciu, że nie zauważył nawet, kiedy Maeve i Edward znaleźli go w jego samotni.
— Tu się schowałeś — powiedział malarz, obdarzając go uśmiechem. — Właśnie pomyśleliśmy z Maeve, żeby zrobić takie małe ćwiczenie malarskie.
Ignis uniósł brew.
— Jeśli mam iść, to mogę…
— Nie, nie, wręcz przeciwnie — przerwał mu Edward, unosząc dłoń. — Będziemy potrzebowali muzyki.
— Gdybyś chciał nam coś zagrać, to byłoby naprawdę miło — dodała wróżka.
Genashi zerknął na swoją gitarę, stojącą w futerale, opartą o pobliską ścianę. Miał potem skoczyć jeszcze do studio, więc wziął instrument ze sobą, nie spodziewając się w ogóle, że będzie mu potrzebny wcześniej.
— Jeśli będę znał dany utwór, chętnie zagram — odparł muzyk, sięgając po gitarę.
Edward uśmiechnął się szerzej.
— Widzisz, rozmawialiśmy z Maeve o tym, jak kontakt z innym rodzajem sztuki wpływa na wenę i inspirację artysty — powiedział, a w słowach tkwił jakiś rodzaj głębszego przemyślenia sprawy, podszyty lekką interesownością. — Sam słucham muzyki gdy tworzę, lecz namalowanie całego obrazu pod jeden utwór to zupełnie inna kwestia. Dlatego zrobimy tak – ty nam coś zagrasz, a ja i Maeve spróbujemy przenieść twoją muzykę na płótno.
Gitara wychynęła z pokrowca, Ignis zaś przebiegł wzrokiem po zaklętym drewnie, starając się odciągnąć swoje myśli od momentów, kiedy to on sam robił sobie analogiczne ćwiczenie, tylko w drugą stronę – siedział pod odtwarzaczem, albo popatrywał na obraz od Maeve, a jego dłonie same znajdowały melodię, biegnąc po strunach niemalże bez udziału jego woli.
Przeszli do innego pomieszczenia, Edward znalazł jakiś wysoki stołek, który po lekkim przetarciu nadawał się do wygodnego siedzenia i wskazał go Ignisowi. Genashi przysiadł, gitara spoczęła na kolanach, palce na strunach. Maeve i Edward zajęli miejsca przy sztalugach, Ignis nawet nie widział, co miało się dziać na płótnach. Zerknął tylko na deski z farbami, stojak na pędzle, przebiegł wzrokiem po reszcie chaosu pracowni, starając się znaleźć inspirację.
— Jakieś konkretne życzenia? — spytał.
— To, co dyktuje ci serce — odparł Edward, wciąż się uśmiechając.
Wzrok muzyka na moment przeskoczył do kosmyków rudych włosów widocznych zza pustego płótna, zaraz jednak wrócił w bok, do gryfu gitary i stwardniałych od strun opuszków. Lepiej byłoby mu nie grać tego, co mu dyktowało serce. Ignis westchnął, zabębnił palcami po gryfie.
Jakaś żółta plamka przyciągnęła jego uwagę. Genashi odwrócił się, złowił spojrzeniem żółty kubek, pewnie na wodę, stojący zapomniany gdzieś na jednej z wybrudzonych zaschniętą farbą szafek. Żółty, żółty… Chwila, odpowiednie ustawienie palców i melodia popłynęła sama.
In the town where I was born, lived a man who sailed to sea — zaczął muzyk. — And he told us of his life in the land of submarines.
Edward uniósł dłoń, między palcami tkwił pędzel.
— Ignis, przecież wszyscy wiemy, że wcale nie ten utwór chcesz zaśpiewać.
Mężczyzna zmieszał się. Że malarze byli obdarzeni spostrzegawczością to się domyślał, ale żeby i Edward miał równie czuły słuch, co Ioannis, i był w stanie po ledwie paru wersach wychwycić te subtelne dysonanse między tym, co dyktowało serce, a tym, co akurat płynęło ze strun, to się nie spodziewał. Ignis odchrząknął, spojrzał gdzieś w kąt pomieszczenia, westchnął. A potem wrócił wzrokiem do tego rudego błysku.
When I look into your eyes, I can see a love restrained. — Gitara zaśpiewała inną barwą. — But darlin' when I hold you, don't you know I feel the same?
Łatwiej było mu przywołać słowa, a palce biegły po strunach naturalnym rytmem. Miał wrażenie, że to wcale nie było tak, że po prostu grał utwór, tylko raczej pozwalał melodii wybrzmieć, uwolnić się z ciszy i zamknięcia. Czas popłynął jakimś innym tempem, gdy Ignis zapadł się w muzykę, Maeve w barwy i kształty, a spokój pracowni wypełniła magia. Edward siedział przy swoim płótnie, markując coś na jego gładkiej powierzchni, lecz wzrok uciekał raczej do obrazu powstającego zaraz obok. I właściwie to genashi nie wiedział, ile minut minęło, a może były to godziny, bo przecież namalowanie obrazu nie było prostą rzeczą, lecz gdy Maeve oznajmiła, że to chyba to, wpadające do pracowni światło miało łagodniejszą, cieplejszą barwę.
— Mogę zobaczyć? — spytał Ignis, wstając ze swojego stołka.
Wróżka skinęła głową, odsunęła się od płótna, wycierając dłonie w jakąś szmatkę. Genashi podszedł, jego wzrok padł na wir barw i kształtów zdobiący zagruntowany len.
* If I could say it in words there would be no reason to paint. — Edward Hopper

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz