Wysoki mężczyzna wszedł po schodach na piętro, leniwie udał się do głównej sypialni. Był zmęczony po pracy, szef wiele od niego tego dnia wymagał. Jak tak dalej pójdzie, to będzie musiał zabierać swoje obowiązki do domu, a tego zdecydowanie nie chciał. Wolał, żeby po opuszczeniu biura mógł oddać się wygodzie, odpoczynkowi, a także rodzinie.
Złapał za klamkę, otworzył drzwi. Przekroczył próg, gdy nagle zatrzymał się na wpół kroku. Otworzył trochę szerzej oczy, zamrugał dwukrotnie.
W sypialni przebywał jego czteroletni syn; wstawał właśnie z podłogi po wygrzebaniu upatrzonej przez siebie zdobyczy spod łóżka. Mężczyzna spojrzał na chłopca, potem na leżącą obok niego, starą gitarę.
— Hej, Benny — przywitał się, podchodząc bliżej. — Co robisz?
Odłożył swoją teczkę na łóżko, następnie ukląkł na jednym kolanie przed dzieckiem.
— Tato, czo to? — spytał tamten zaciekawiony.
Palcem malutkiej dłoni wskazał instrument.
— To jest gitara — odpowiedział z lekkim uśmiechem tata.
— Gitala?
— Gitara.
Chłopiec popatrzył na gitarę, zaczął się jej dokładnie przyglądać. Trwał w bezruchu, jak gdyby zahipnotyzowany przez dziwacznej budowy obiekt. Wtem w jego oczach pojawił się pewien niespodziewany błysk, który jednak równie szybko zniknął. Zamrugał parę razy, pospiesznie się rozejrzał, po czym znów spojrzał na instrument.
— O rany, tata, grasz na gitarze?! — zawołał nagle. — Wymiatasz!
Usłyszawszy jego słowa, ojciec wyprostował się, uniósł wysoko obie brwi.
— Hę?
— Naucz mnie grać!
— Grać? — jeszcze bardziej się zdziwił.
— Grać! Na gitarze!
Wcielenie dziewiąte: Benjamin Johnson.
Już po wstępnym sprawdzeniu wiedział, że trafił w totka. Całkiem dobrze żyjąca, kochająca rodzina, ładny domek, stały zarobek. W dodatku był zwykłym człowiekiem, więc nie musiał się martwić o bullying, bo nie umiał kontrolować żywiołu, zmieniać się w zwierzę czy rzucać zaklęć. W poprzednim życiu miał tyle problemów, potem jeszcze ta durna kontuzja. Teraz jednak czuł, że będzie lepiej. Nawet nie musiał tego sprawdzać w przyszłości.
Nowego ojca, to znaczy ojca, namówił na to, żeby nauczył go grać na gitarze. W żadnym ze wcześniejszych wcieleń nie miał styczności z instrumentami (poza fortepianem na którymś tam etapie), ale w momencie, w którym zobaczył gitarę, nie potrafił nawet wyobrazić sobie, że ona znowu wyląduje pod łóżkiem. Coś go do niej ciągnęło, coś mówiło, że powinien spróbować swoich sił. A jak Damhait, nie, Benjamin się na czymś zafiksuje, to potem nie będzie spokoju.
Rodzice też nie mieli spokoju.
Trafiło im się dosyć rozbrykane dziecko. Mały synek wszędzie się wciskał, niczego się nie bał – musiał zdobyć każdy trzepak, przejść po każdym murku, rozbić kolana na każdej ulicy. Kiedy zimą szedł z sankami na zbocze za marketem, zawsze zjeżdżał z tej najbardziej stromej części, raz prawie wjeżdżając w słupek od bramki. Nie obawiał się obcych, zawsze trzeba było pilnować, żeby wracał do domu o odpowiedniej porze. On miał tylko kilka lat, a już wyrywał się rodzicom! Dobrze, że Strumnik nie był dużym miastem.
Nie dało się jednak ukryć, że choć szalał, został również pobłogosławiony przez bogów rozumem. Bardzo szybko nauczył się czytać, pisać i liczyć, matka nawet uważała, że on tak nagle nabył te umiejętności. Nie zadawał tyle pytań, co inne dzieci, lecz z drugiej strony na wiele z nich znał odpowiedź. Gdy któregoś dnia ojciec posadził go na kanapie i wspólnie zaczęli czytać naukową książkę dla dzieci, okazało się, że Benjamin już wiedział wszystko, co się w niej znajdowało. Cóż, wyszło na to, że prezent ciotki Ofelii był nieudany.
Rodzice wierzyli, że jak ich syn już pójdzie do szkoły (ominęło go przedszkole), jeszcze więcej się nauczy, będzie jednym z lepszych uczniów. I się zbytnio nie mylili. Aczkolwiek nie spodziewali się jednej rzeczy.
Grupka dzieci tworząca nową klasę 1A ustawiła się pod tablicą. Każdy trzymał swoją tytę... poza jednym chłopcem, który nawet nie raczył stanąć przy reszcie.
— Benjamin!
Matka skarciła go, wybierając jego dłoń z tuby. Wyrwała mu cukierka, do którego tamten zdołał się dobrać, pospiesznie zawiązała folię na samej górze.
— Nie wyjadaj, tylko stań pod tablicą — powiedziała. — Trzeba zdjęcie zrobić.
Benjamin niechętnie posłuchał się jej. Wziął do rąk prawie równie wysoką, co on tytę, ustawił się koło reszty, całkiem z boku.
Wszyscy rodzice, którzy posiadali aparaty, zaczęli robić zdjęcia. Podobnie postąpiła nowa wychowawczyni klasy. Dzieci się uśmiechały do obiektywów, niektóre głupawo, inne z widocznymi brakami po mleczakach. Benjamin również się uśmiechał, lecz nie tak szeroko, co reszta. Jego uśmiech był łagodniejszy... i doroślejszy.
Wreszcie formalności się zakończyły, młodzież była wolna. Wszyscy opuścili szkołę, zaczęli się rozchodzić. Dwóch chłopców pomachało na pożegnanie Benjaminowi, po czym udali się na osiedle bloków, Benny zaś ruszył za mamą w stronę przeciwną, czyli tam, gdzie znajdowały się domki jednorodzinne. Wyrównał krok z rodzicielką, zerwał wstążeczkę z tyty i wybrał cukierka, do którego wcześniej się dobierał.
Matka obserwowała go, wyraźnie zadumana. Myślami wróciła do rozpoczęcia roku szkolnego. Wszystkie dzieci się cieszyły z nowego doświadczenia. Wszyściutkie... No, dobra, może córka od Kaminsky wyglądała na smutną, ale ona od zawsze była trochę wycofana. A Benjamin? On lubił poznawać nowe rzeczy, brykał wszędzie...
— To twój pierwszy dzień w szkole — powiedziała do chłopca. — Nie cieszysz się?
— Nic nowego. — Tamten wzruszył lekko ramionami, nadal skupiony na tubie.
— Jak to, nic nowego? — zdziwiła się. — Zmienisz otoczenie, poznasz nowe dzieciaki, dowiesz się wielu rzeczy.
— I stopniowo będą wymagać ode mnie coraz więcej. Jeszcze chciałbym bardzo iść na łatwiznę, ale jak znam życie, niektóre rzeczy się pozmieniały i będę musiał od nowa się ich uczyć.
Kobieta zmierzyła wzrokiem chłopca, jej mina była trudna do opisania.
Benjamin był mądrym i zdolnym dzieckiem, wypowiadał się bardzo ładnie i niekiedy profesjonalnie jak na siedmiolatka. Pojmował wszystko, o czym inni rozmawiali. Czasami jednak mówił coś, czego nikt inny nie potrafił zrozumieć. Miał jakieś swoje fantazje? Coś nawymyślał? Momentami nawet nie zachowywał się do końca jak dziecko.
Spojrzała na syna, który właśnie wygrzebywał z tyty kolejnego cukierka.
Na szczęście z reguły nie odstawał zbytnio od reszty.
— Zamierzasz zjeść wszystko, jak wrócimy do domu? — spytała z lekkim uśmiechem.
— Tak. — Przytaknął. — Ale wcześniej pogram.
Właśnie, gitara.
Mały Benjamin Johnson już w wieku zaledwie kilku lat odnalazł swoją miłość życia, a była nią muzyka. Ojciec niezwykle się ucieszył, gdy syn okazał zainteresowanie jego starym instrumentem: jeszcze tego samego dnia usiedli w salonie i przystąpili do nauki. Chłopiec szybko zapamiętał podstawowe akordy, nawet jeśli małe rączki miały problem z ich zagraniem. W sumie te utrudnienia mu trochę przeszkadzały, ale nie poddawał się z teorią. Gdy wracał z podwórka, rodzic losowo pytał go o różne rzeczy związane z muzyką, a dzieciak bezbłędnie na nie wszystkie odpowiadał. Zdolna bestia.
Benny miewał swoje fiksacje. W każdym wcieleniu skupiał się na jakiejś dziedzinie, ścieżce; wiedząc, że ma przed sobą niejedno życie i wszystko z poprzednich zapamięta, mógł oddać się pasjom na wiele lat. A potem nowe wcielenie, nowy start. Dlatego gdy dobrał się do gitary taty, uznał, że skoro nadarzyła się okazja, zostanie muzykiem. Palce wyrobi, głos też (choć z bazy miał całkiem dobry), też wiedział, że wyrośnie na, ekhem, ładnego, znaczy się przystojnego mężczyznę, więc nawet miał szanse na to, żeby się wybić. Jedyny problem stanowił... czas.
Na początku podstawówki nie grał wiele. Matka przypominała mu, że powinien też korzystać z dóbr, jakie dawała szkoła (ładnie powiedziane na to, że powinien po prostu się uczyć), a ponieważ on musiał czymś zająć myśli, by nie rozpaczać nad tym, że był za młody na debiut, to wykorzystywał ten okres na, wiadomo, zabawy. Walić naukę! Udawał, że uważa na lekcjach, w rzeczywistości myśląc o niebieskich migdałach, na przerwach przeskakiwał płot w miejscu, w którym dyżurujący nauczyciele go nie widzieli i szedł sobie, gdzie go nogi pociągnęły. Jak dostawał pozwolenie na udanie się do toalety w trakcie lekcji, to najczęściej się wymykał. Ze szczególną częstotliwością robił to, gdy w czwartej klasie zaczął chodzić do budynku na mieście (były dwa osobne budynki podstawówki, ponieważ ten na osiedlu nie był w stanie pomieścić aż ośmiu roczników po trzy klasy).
Wpadł jak burza do łazienki, poślizgnął się na mokrych kafelkach, na szczęście nie zaliczył gleby, a tego z pewnością nie chciał zrobić, zważywszy na to, że to była męska. Złapał za klamkę pierwszej kabiny, drzwiczki nie ustąpiły, a z drugiej strony wydobyło się tylko ciche: „Zajęte”. Co zabawniejsze, w pozostałych kilku również ktoś przebywał. Jakieś zgromadzenie czy co? Grupowe posiedzenie? Coś niedobrego było w stołówce?
Benjamin zaczął pukać do tej ostatniej.
— No zajęte, nie widzisz? — usłyszał.
— Edward, ja wiem, że czytasz komiks — jęknął w odpowiedzi.
— Nie czytam! To znaczy, skąd wiesz, że to ja?
— Szczury mi podpowiedziały.
— CO, JAKIE SZCZURY?! — Ze środka kabiny wydobyło się kilka spanikowanych stuknięć.
— Po prostu wpuść mnie, BŁAGAM!
Edward nie ustępował, ale na szczęście spadło z nieba zbawienie w postaci innego dzieciaka, który po spuszczeniu wody opuścił kabinę. Benjamin szybko do niej wpadł, zamknął się, chwilę poświęcił na złapanie oddechu.
Drzwi od łazienki zaskrzypiały, do środka wszedł ktoś jeszcze.
— Ben, jesteś tu? — usłyszał głos dzieciaka z jego klasy.
— Jestem, jestem! — odparł Benny.
Uff, zdążył. W ostatniej chwili.
— Pani się martwi, co tak długo.
— Już idę, idę! Bogowie, nawet nie można w spokoju się...
— Idziesz?
— No przecież mówię, że idę!
— Dobra, dobra. A, i ty, Edward też masz się zbierać. Odłóż ten komiks.
— Cholera, skąd wy wszyscy wiecie, że czytam?! — jęknął Edward.
Czas mijał, Benjamin w szkole brykał tak, żeby nauczyciele go nie przyłapali. Z tym akurat nie miał większego problemu, ponieważ musiał jedynie zajrzeć od przyszłości, żeby stwierdzić, czy szybkie łazienkowe wagary mu wyjdą, czy może powinien po prostu porysować w zeszycie. Jednocześnie zdobywał bardzo dobre oceny, dzięki czemu nauczyciele przymykali oko na niektóre jego wybryki. Jedynie nie powodziło mu się wśród dziewczyn. Cóż, jemu to tam nie zależało na związkach, nie był tym ani trochę zainteresowany, ale jednocześnie nie potrafił mieć pokojowej relacji z żadną dziewczyną w klasie – wszystkie uważały go za szaleńca i błazna (tak, mimo ocen).
Sytuacja zmieniła się w siódmej klasie.
— W tym roku apel na rocznicę szkoły poprowadzi cała wasza klasa — oznajmiła pewnego dnia wychowawczyni.
W sali zapanował mieszany nastrój. Jedni się cieszyli, głównie laski, które postrzegały to jako okazję do zabłyśnięcia przed oczami wielu; niektóre miały nawet na tyle wielkie parcie na szkło, że już teraz podniosły ręce, wykazując swoje chęci do wzięcia udziału w apelu... To wcale nie tak, że zgodnie ze słowami nauczycielki cała klasa miała się do tego przyłożyć, ale tu zapewne chodziło o to, kto dostanie najwięcej linijek. Już można było sobie wyobrazić te walki o rolę prowadzącego.
Niektórzy z kolei okazali znacznie mniej entuzjazmu. Większość chłopaków (poza pchającym się wszędzie Richardem) zaburczała z niezadowolenia, bo dla nich apel oznaczał nużące przygotowania, wycinanie ton papierowych dupereli do dekorowania, pewnie jeszcze koniec końców któryś z nich zostanie zmuszony do recytowania jakiegoś dennego tekstu.
Właśnie.
— Cholera, ktoś z nas pewnie będzie musiał coś mówić — szepnął cicho jeden z chłopaków, Adam, poprawiając swoje okulary.
— Ja nie chcę — rzucił pod nosem Edward, pod osłoną pleców siedzącej przed nią dziewczyny czytając komiks. — Ty idź.
— Co? — zdziwił się tamten. — Ja ostatnio brałem udział w tym na święto narodowe!
— A ja nie mam dykcji, więc i tak mnie nie wybiorą.
— Chłopaki — zaczepił ich zajmujący krzesło z tyłu blondyn, Daniel. — Dawać marynarzyk, przegrany klepie tekścior.
Do gry dołączyło jeszcze dwóch uczniów: siedzący obok Daniela Alejandro i zajmujący krzesło przy oknie Benjamin.
Raz, dwa, trzy.
Pięć rąk pokazało jakiś symbol: były dwa kamienie, dwa razy papier i raz nożyce, więc musieli zrobić dogrywkę.
Raz, dwa, trzy.
Znów mieszanka.
Raz, dwa, trzy.
Benjamin pocałował swoją pięść, którą pokonał nożyce pozostałych. Już miał wracać do swoich zajęć, lecz wtem poczuł na sobie wzrok pozostałych chłopaków. Wszyscy zastygli w kompletnym bezruchu, zaczęli wymieniać się spojrzeniami.
— Proszę pani, Benjamin...! — zaczął Daniel.
— Ja będę muzykę robił! — przerwał mu Benjamin, ukradkiem pokazując koledze środkowy palec.
Daniel zamierzał trzepnąć go w tył głowy, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili, gdy zdał sobie z czegoś sprawę. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wtedy napotkał na wzrok wychowawczyni.
Kobieta popatrzyła w ich stronę.
— Benjamin, w jakim kontekście będziesz robił muzykę? — zapytała.
Jasnowidz wyprostował się na krześle, poprawił swoje włosy, które niedawno zaczął zapuszczać.
— Będę grał na gitarze — odpowiedział lekko.
Dokładnie w tym momencie wszyscy skupili swój wzrok na nim. Dziewczyny otworzyły szeroko oczy, kilka coś szepnęło do siebie nawzajem. Nawet Laura Kaminsky, dotychczas pochłonięta przez swoją książkę, okazała zainteresowanie.
Ach, tak. Benjamin nigdy wcześniej nie miał okazji pochwalić się swoją grą na gitarze.
Gdy wracał ze szkoły lub podwórka, często łapał za gitarę ojca, żeby na niej pobrzdąkać. W ciszy swojego pokoju układał pierwsze utwory, pisał do nich słowa, coś tam kombinował. Nikomu jednak ze znajomych nie mówił o swojej pasji. Dlaczego? Wcześniej uważał, że jego umiejętności nie są jeszcze na tyle dobre, żeby komukolwiek się nimi chwalić. Chciał je doszlifować, przyozdobić, upewnić się, że niczego nie spieprzy, nie pomyli akordów ani nie zafałszuje strunami lub też głosem.
A teraz musiał wybrnąć z apelowego biznesu, więc uznał, że będzie odpowiedzialny za muzykę. Co tam, zagra parę prostych utworów, te, z którymi czuł się najpewniej. Może jakaś dziewczyna zechce śpiewać, w sumie były takie dwie, to wtedy on nie będzie musiał otwierać ust.
Klasa przyglądała mu się w ciszy, włącznie z wychowawczynią. Kobieta aż zsunęła odrobinę z nosa swoje okulary, by lepiej się przyjrzeć Johnsonowi.
— Benjamin, umiesz grać na gitarze? — zapytała z uniesioną brwią.
— Tak — odparł spokojnie tamten.
Kolejne szepty odbiły się od ścian sali, Benjamin chwilowo poczuł palec Daniela na swoich plecach.
— Nie chwaliłeś się nigdy — ciągnęła dalej nauczycielka.
W odpowiedzi chłopak wzruszył ramionami.
— Bo nikt mnie nie spytał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz