No dobra, z reguły nie miała planu. Ale taki plan to można szybko wymyślić na poczekaniu, przecież, od czego jest mózg, tak? Więc, ogólnie mówiąc, plan był taki, że go nie było. Przynajmniej z początku.
Zahrze się nudziło. Zahrze nudziło się dość często, jeżeli miałaby być ze sobą szczera. W sumie trudno się nie nudzić, jak masz nagle 24 godziny w dobie, i możesz z nimi robić, co tylko chcesz. Znaczy się, nagle. Od jakiegoś czasu. Od przeprowadzki do Stellaire.
Znalazła pracę. Bardziej właśnie z tej wszechobecnej nudy, niż potrzeby. W sumie cholera wie, jakim cudem ją przyjęli, bo CV, które wcisnęła znudzonemu kasjerowi, było całkowicie zmyślone i zawierało firmy takie jak Twoja Stara Inc. i Tumulec Spółka Zoo(ologiczna). Po godzinach, na starym komputerze, którego użyczył jej nowy współlokator, Gideon (Miałem go rozkręcić dla zabawy, powiedział jej, wciskając zakurzoną klawiaturę w ręce, wybuliłem z uniwerka stypendium i dali mi taki nowy zajebisty. Możesz sobie wziąć), nauczyła się grać w gry. Po czym zorientowała się, że lubi to robić. Gideon żartobliwie zaproponował jej założenie kanału streamingowego, i tak jakoś wyszło, że, znowu, jakimś cudem, dziwni ludzie mieszkający w komputerze polubili to, jak potężną odklejką dysponowała Zahra. Generalnie, wszystko, co jej się udało, było totalnie nieplanowane. Ewidentnie miała szczęście, i nie zamierzała rujnować passy, robiąc jakieś potężne plany. W sumie plan nieplanowania to też w jakiś tam sposób plan.
Także, w skrócie, Zahra zawsze miała plan, którym było nieposiadanie planu.
Tylko w niektórych sytuacjach miało to swoje wady.
Na przykład dzisiaj.
Bo Zahra miała iść do pracy. Na drugą, wieczorną zmianę.
Tylko że w sklepie rurę wyjebało, przynajmniej tak napisał Zahrze jej przełożony (co to w ogóle znaczy, rurę wyjebało? Uciekła? Od kiedy rury mają nogi?). Włączyła nawet stream na chwilę, ale granie bez zapowiedzi oznaczało nikłą widownię. Nie miała nawet z kim pogadać, bo większość komentarzy narzekała na to, że musi zaraz spadać, bo rano praca, szkoła, studia, wszystko, co NUDNE. Więc Zahrze zostało zbijanie bąków. Przynajmniej tak Gideon nazwał jej leżenie na kanapie i udawanie martwej.
– Przydałabyś się do czegoś – rzucił gdzieś z kuchni. Chyba otworzył lodówkę, bo cichy szum maszyny się potroił i nie był już cichy.
– Do czego – mruknęła Zahra spod poduszki, w którą wcisnęła twarz. Poduszka miała kształt pizzy, ale niestety nie pachniała (ani nie smakowała) jak pizza.
Odpowiedziała jej wymowna cisza, przez którą Zahra musiała podnieść głowę z kanapy. Gideon stał nad otwartą lodówką, z ręką na biodrze i zmrużonymi oczami. Mdłe światło ze środka zamrażarki dawało jego skórze jeszcze bledszy odcień, jeżeli to w ogóle możliwe. Wyglądał trochę jak półprzezroczysty duch. Jeżeli duchy były pół-, a nie w pełni przezroczyste. W sumie Zahra nigdy nie spotkała ducha. Fajnie byłoby. Gideon prychnął.
– Zeżarłaś wszystkie przekąski. W sumie wszystko z lodówki. Idź, zrób zakupy.
Zahra przewróciła oczami. To nie jej wina, że kiedy jej się nudziło, to paliła, a kiedy paliła, to robiła się głodna. To generalnie wina tej głupiej rury, że ją wyjebało. Gdyby nie to, lodówka byłaby pełna.
– Niech ci będzie. Ale następne zakupy robisz ty.
– Tak działa dzielenie z kimś mieszkania – Gideon uśmiechnął się i pozwolił się przytulić, mimo tego, że ewidentnie nie miał na to ochoty. Poklepał Zahrę po głowie niezręcznie – No, idź, bo zaraz zamkną wszystko i nici z tego wszystkiego.
– Ok. Kupię mleko.
Gideon wybuchnął śmiechem na odpowiedź Zahry. Na tyle głośnym, że nawet jak zamknęła drzwi, to słychać go było przez uchylone okno. Cholera wie, co było tak śmiesznego w mleku.
Zahra miała plan. Pójść do sklepu. Dość proste, tak? Punkt A, punkt B, potem znowu punkt A. I tyle. Tylko że Zahrze się nudziło, a nuda oznaczała rozkojarzenie, a rozkojarzenie… no cóż.
Zahra się zgubiła. Przynajmniej tak się jej wydawało.
Potknęła się o nierówny bruk (znaczy się, deskorolka się potknęła), i dopiero kiedy wróciła do równowagi na dwóch nogach, a nie kolanach i dłoniach, zorientowała się, że w ogóle nie kojarzy okolicy, do której zawędrowała. Ładne, równo ułożone domki jednorodzinne ze sterylnymi ogrodami i obciętymi co do centymetra krzakami. Ładnie tu. Zdecydowanie ładniej, niż w jej dzielnicy. Mrok dawno zapadł, gęstą ciemność rozpraszały rzadko rozstawione stare lampy uliczne, z których połowa i tak ledwo działała. Zamyślona, wpatrzona w ćmy walące w jedną ze świecących żarówek Zahra ledwo co odskoczyła, kiedy coś trąbnęło i prawie przejechało jej po palcach.
Żółta taksówka zaparkowała przed jednym z domów, dymiąc ulicę brudnymi spalinami. Zahra splunęła w stronę auta i już miała podejść, powalić trochę w szyby, może zbić jedną i nastraszyć kierowcę, kiedy coś innego złapało jej uwagę.
Z drzwi głównych domu, pod który podjechała taksa, wytoczył się gość. Czerwony na twarzy, ledwo stojący na nogach, z fajną, zapchaną walizeczką w żelaznym uścisku przepoconej dłoni. Kto jechał do pracy w środku nocy? Patrząc na srebrne klamry kuferka, ktoś, kto trzymał trochę pieniędzy w zanadrzu. Zahra rzuciła okiem na jedno z okien. Zza zasłon wystawało coś błyszczącego. Jakiś wazon albo figurka. Coś fajnego, co można ukraść. Bo gość wgramolił się w taksówkę, a taksówka odjechała. Co oznaczało wolną drogę do zabawy we włamywacza. Zahra sprawdziła zegarek. Po północy.
– Ups – westchnęła, wciskając deskę pod pachę – wszystkie sklepy są chyba zamknięte. Co za pech.
Drzwi właściciel domu zamknął na klucz, co i tak było dość imponujące, bo ledwo trzymał się na nogach. Zahra wciągnęła kominiarkę na głowę (zawsze brała ją ze sobą, wyciągniętą i czarną, ze zmechaconymi dziurami na rogi, które w sumie to zrobiły się same. Brała ją ze sobą bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba wykiwać kamery, policję, czy system rozpoznawania twarzy. A twarz Zahry była dość rozpoznawalna) i, z potężnego rozmachu, trzepnęła pięścią w drewno. Drzwi zatrzęsły się z hukiem, materiał złamał się pod naciskiem i dłoń Zahry wylądowała w domu. Pełna drzazg, ale co tam. Przekręciła zamek od środka i drzwi poddały się bez większej walki.
Wewnątrz, jak i na ulicy, było ciemno. Ale tutaj wszystko jakby pokrywała warstwa kurzu, mgląca wszystko razy pięć. Dobrze, że Zahra jako tako widziała w ciemności. Tak to musiałaby odpalić latarkę.
W domu śmierdziało. I to tak potężnie. Zahrze z reguły nie przeszkadzała stęchlizna, w końcu sama mieszkała pod ziemią, ale to graniczyło na przesadzie. Plus smród rozlanego wszędzie alkoholu, którym pewnie gość napchał się tak, że potem nie mógł wcelować butelki w siebie. Dlatego nawet od kanapy ciągnęło czystą.
– Marnowanie – mruknęła pod nosem, rzucając między poduszki deskorolkę, żeby mieć więcej rąk na grzebanie w półkach i lodówce.
Dawno zgniła szczątka lazanii, twardy jak kamień bochenek chleba… generalnie nic ciekawego. Udało jej się ściągnąć z jednej z wyższych regałów nieotwarte jeszcze opakowanie płatów i suchy makaron. Niestety mleka gość nie miał. Znaczy się, miał butelkę po mleku w lodówce, ale była pusta. I, patrząc na osad na szkle, od dłuższego czasu. No to dupa z tym mlekiem. No nieważne, podejdzie rano, może Gideon się nie zorientuje.
Pakowanie wszystkich jedzeniowych zdobyczy Zahrze przerwał dźwięk dobiegający gdzieś z wnętrza domu. Skrzypnięcie? Coś takiego. Szlag. Czy pijak mieszkał z kimś? Wcześniej było cicho, czy Zahra była za głośno i obudziła śpiącego współlokatora? Nie wróżyło to dobrze.
– Gówno gówno gówno – syknęła pod nosem i sunęła pod blat, oddzielający kuchnię od salonu. Dym i kurz w powietrzu zgęstniał, ale żaden kolejny dźwięk nie przerwał pustej ciszy nocy. Zahra poderwała się spod blatu, zaciekawiona obrotem akcji. Coś wydaje dźwięk, a potem już nie? Czy tajemnicze coś usłyszało ją i chciało ją przyłapać na gorącym uczynku? Podniosła się z klęczek i ruszyła powolnym krokiem w głąb salonu. I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że po słowa była równie, albo jeszcze starsza niż to wszystko inne w tym domu. I skrzypiała w cholerę.
Najpierw jedna deska jęknęła pod jej nogą. Zahra przeklęła pod nosem, ale przecież wcześniej normalnie szła i nic nie skrzypiało, tak? To musi być przypadek. Tylko że kolejna deska, na której oparła ciężar też zaskrzypiała. Jeszcze głośniej, na złość. Pewnie przez to, że to ta metalowa noga na nią stanęła, ale przy wspominaniu historii Zahra nazwałaby to po prostu pechem. Albo może szczęściem?
Coś zamajaczyło się w oddali, za kanapą. Ludzka postać. Zahra przełknęła ślinę, ogon machnął nerwowo, uderzył o jeden z mebli gdzieś z tyłu. Pewnie o ten blat. Wtedy ciemność rozświetlił płomień i Zahra była już na sto procent pewna, że nie jest sama.
Przed nią (znaczy się, za kanapą, która je oddzielała) stała dziewczyna. Wyglądająca jak totalna chodząca bomba. W najlepszym tego słowa znaczeniu. W zajebistej skórzanej kurtce, z ręką zawieszoną w powietrzu, ściskającą puszkę sprayowej farby. W drugiej ręce miała… płomień? Jakby trzymała między palcami zapalniczkę, tylko że zapalniczki nie miała. Tylko swoją bladą, gołą dłoń. A w powietrzu, tuż obok jej twarzy, lewitowała metalowa figurka, ta sama, którą Zahra zauważyła przez okno.
Zahra była pewna, że jej oczy były wielkie jak spodki. Szczególnie kiedy dziewczyna otworzyła usta.
Zahra wyprostowała się, ściągnęła kominiarkę z głowy. Totalnie bez trudu, nie zaczepiła jej się o rogi, ani nic. Rzuciła okiem jeszcze raz na puszkę farby.
– Dla mnie to wygląda, jak niezły rozpierdol. Do którego z chęcią dołączę – wyszczerzyła zęby, wyciągnęła rękę w stronę dziewczyny. Skoro miała jedną puszkę, to znaczy, że miała więcej. Nikt nie przychodził wandalizować domu z jednym kolorem. Bez przesady – Nie wiem, co ci gość zrobił. Znaczy, z chęcią się dowiem. Ale możesz też nie mówić, i tak pomogę rozwalić mu chatę. Czy ty potrafisz rozpalić ogień sobie w ręce? Tak o? Ale zajebiście. Masz więcej farb? W sumie mogę też bez farb zrobić burdel. Z farbami fajniej, no ale jak nie chcesz się podzielić, to też okej.
Dziewczyna (Zahra teraz zauważyła, że oprócz tej fajowej skórzanej kurtki, miała też włosy w podobnie ciemnym kolorze, długie i oleiste, a na czole nieco nierówno przycięta grzywkę. Zahra rozumiała, też jak sobie obcinała włosy, nie zawsze wychodziło jej to perfekcyjnie) zmrużyła oczy, ewidentnie przemyślała sprawę, ale po chwili rzuciła jedną z puszek w stronę Zahry. Bo jakimś cudem gdzieś miała kolejną. Zahra totalnie złapała farbę bez problemu, wcale się nie potknęła, bo wpatrywała się w mieniącą się jak porcelana skórę dziewczyny. Noc robiła coś z jej mózgiem. Albo bezmózgiem.
Zahra potrząsnęła głową, potrząsnęła puszką. Etykietka dumnie określała kolor jako krwawą czerwień. Zajebiście.
– Jestem Zahra – mrugnęła w stronę dziewczyny, susem przeskoczyła stolik, i na najbliższej jej ścianie przeciągnęła farbą. Jedna litera zmieniła się w dwie, potem trzy, aż nad zatęchłą kanapą powstał krzywy napis. CHUJ. Trochę zajęło jej to i czasu i wysilenia mózgowego, napisanie całego słowa tak, żeby było czytelne, ale to ewidentnie było ważne. Żeby pokazać ziomalowi, że spieprzył. Cokolwiek zrobił, na pewno mu się należy.
Zahra zerknęła na dziewczynę, która zajęła się malowaniem czegoś na ścianie obok. Po zmrużeniu oczu zauważyła, że to wspaniała karykatura szczura trzymającego nóż w pyszczku. Jeżeli gość zjebał coś ze zwierzakami, to zdecydowanie mu się należało. Złapała jedno z rozklekotanych krzeseł i rzuciła nim w ścianę. Gwizdnęła pod nosem, odwracając się w stronę czarnowłosej nieznajomej.
– Czas na porządny rozpierdol.
Więc, generalnie mówiąc, warto nie było mieć planu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz