Niebo tego dnia było dość czyste. Takie błękitne. Tak idealnie współgrające z białymi chmurami. Puszyste obłoki leniwie unosiły się nad światem; jedne były większe, inne mniejsze. Powoli się przesuwały, ale stosunkowo szybko zmieniały kształty. Zdeformowana paszcza krokodyla rozbiła się na kilka koślawych rybek i miskę. Jedna przeistoczyła się w pingwina, druga w marchewkę, trzecia w ptaka kiwi, a czwarta... A czwarta w sumie przypominała szczura. Takiego mocno spasionego, ale szczura.
Cheoryeon spoglądał na niebo, nieustannie obserwując chmury. Czuł niecodzienny spokój, zmysły miał częściowo przyćmione. Nie zwracał uwagi na miejski harmider, na kręcących się wokół niego ludzi. Tylko on i błękitne, spokojne niebo.
Ach, tak, spokój.
Suyeon ostatnio mu mówiła, że powinien wreszcie opanować swoje emocje; że za dużo krzyczy i się denerwuje. Że przydałaby mu się melisa albo jakaś medytacja. No, to teraz się uspokajał. Lepiej, prawie czuł zen. Co prawda, wszystko go bolało, ale spokój absolutny czekał tuż za rogiem. I wierzył, że da radę.
Wypuścił z płuc powietrze, obrócił głowę lekko na bok, dostrzegając kątem oka plamę krwi pokrywającą asfalt, na którym leżał.
Musiał być spokojny, bo inaczej szlag go trafi.
Tak samo, jak auto przed chwilą.
Tyle lat żartował sobie, że ze swoimi jasnowidzącymi zdolnościami to mógłby po prostu zaglądać w przyszłość, by sprawdzić, który pojazd zamierzał go trzepnąć, a potem na przełaj polecieć przez drogę. Tyle lat, parę razy nawet to zrobił. Ale oczywiście, gdy jak prawilny cywil postanowił użyć pasów, to jakiś kierowca chyba wydłubał sobie gałki z oczodołów, bo Cheoryeon nigdy nie uwierzy, że nie zauważono go w porę. W biały dzień! W mieście! Noż cholera jasna! I taaaaaaa, jego moc ostrzegła go o całym bajzlu, ale tak szczerze mówiąc, to mu bardziej zaszkodziła, bo wizja pojawiła się, jak był na ulicy, on odruchowo się zatrzymał, żeby ogarnąć, co się dzieje, a gdy ogarnął, to już odbijał się od maski samochodu.
A może ten spokój osiągał, bo powoli tracił przytomność? W zasadzie jak tak patrzył na niebo, to zorientował się, że granice jego pola widzenia były jakieś takie niewyraźne, przyciemnione. Też, mimo że stało przy nim przynajmniej kilka osób, nie potrafił dosłyszeć ich rozmów; jak gdyby znajdował się po drugiej stronie grubej szyby. Trochę irytujące. Aczkolwiek nie było tak głośno.
Ból prawie zniknął. I asfalt zrobił się taki wygodny. Czuł się, jakby miał za chwilę...
Jakby miał za chwilę...
Otworzył oczy, zamrugał parę razy. Podniósł głowę, pospiesznie się rozejrzał.
Nie leżał wcale na ulicy. Nawet nie był w mieście. Klęczał w małym, trochę ubogo udekorowanym kościółku, spowitym półmrokiem, odganianym jedynie przez płomienie świec. Panowała niemal kompletna cisza – poza nim w środku nie było nikogo. Spuścił wzrok na swoje dłonie, widząc, że miał je złożone do modlitwy, czym prędzej rozplótł. Podniósł kolana z twardego, niewygodnego klęcznika, usiadł na równie twardej ławce. Jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu.
Nie miał wątpliwości, znajdował się w kościele, który stał tuż przy sierocińcu z jego dzieciństwa. Pamiętał go bardzo dobrze. Te obite deskami ściany, lśniące, ale gdzieniegdzie popękane kafelki. Ślady po graffiti, które bliźniaki cały dzień zmywały, korytarz prowadzący do konfesjonałów, w których zamykano niegrzeczne dzieci. Mały ołtarz, ładnie nakryty obrusem, a za nim na kamiennej półce stała biała figura przedstawiająca postać boga, do którego tutaj się modlono. Wszystko na swoim miejscu. Poza jasnowidzem. No bo co on tu robił? Nie powinien tu być! Powinien...
Przejechał ręką po włosach, odgarniając na moment grzywkę z czoła. Umysł miał zamglony bardziej niż kiedykolwiek. Nie potrafił sobie przypomnieć, co wcześniej robił. Coś podpowiadało mu, że po prostu za bardzo się skupił na modlitwie. Coś innego sugerowało, że chwilę temu był w drodze do sklepu. Coś jeszcze innego mówiło, że powinien iść, bo czekał na niego koncert w stolicy...
Zawody z judo...
Samolot do Solmarii...
Restauracja do otwarcia...
Dowody do zebrania...
Obraz do skończenia...
— PRZESTAŃ! — wrzasnął na całe gardło.
Złapał się za głowę, czując niewyobrażalny ból. Uszy opanował nieprzyjemny pisk, cała budowla zaczęła się trząść. Świece się poprzewracały, deska gdzieś odpadła. Figura za ołtarzem niebezpiecznie się przechyliła, aż runęła na podłogę, roztrzaskując się przy tym na wiele kawałków.
I wtedy cały kościół się zawalił.
Czuł, że spadał. Gdzie – nie miał bladego pojęcia. Wszystko spowijała nieprzenikniona ciemność, przez którą nie widział nawet czubka własnego nosa. Spadał tak, spadał, spadał...
A potem leciał.
Sunął przez pustkę, wraz z przebytą odległością zaczęły pojawiać się nowe elementy. Gwiazdy, mgławice, w oddali przeleciała kometa. Wydawało mu się, że chyba jest w stanie dostrzec nawet planety. Rozłożył ręce, ogarnęło go uczucie dziwnie znajomej błogości.
A potem znów spadał.
Runął z impetem w zimną ziemię, przeturlał się parę metrów, aż w końcu się zatrzymał. Podparł się rękami, cały obolały, bardzo się jednak zdziwił, gdy ból momentalnie zniknął. Wziął głęboki wdech. Wtem dostrzegł kątem oka ruch. Podniósł głowę, otworzył szeroko oczy.
Przed nim stała wyższa niż jakikolwiek człowiek postać. Ubrana w dość egzotyczny strój, niepasujący do żadnej występującej w Riftreach mody. Młodo wyglądająca, ale jednocześnie emanująca energię starszą, niż cokolwiek znał. Długie włosy były splecione w warkocz, wokół białych źrenic lśniły złote tęczówki o nierównych tonach. Z pleców wyrastały ogromne, upierzone złotem skrzydła.
Zamrugał parę razy, na sekundę oślepiony blaskiem wyskakującym zza postaci. Jeszcze raz zmierzył ją wzrokiem.
Raoun wspomniał raz o istocie, która go stworzyła. Złotoskrzydła Pramatka. Niezwykle potężna. Z mocą w zasadzie nieograniczoną.
Czy Cheoryeon w takim razie miał wizję? Czy jego moc właśnie przepowiadała mu, że spotka Złotą Boginię we własnej osobie?
Spojrzał na uśmiechniętą twarz.
Nie.
Pramatka nie mogła...
O co chodziło...?
Spojrzał na wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Smukłe palce zapraszały do siebie, wyglądały na ciepłe, kojące, rozwiewające wszystkie wątpliwości, odpowiadające na każde pytanie. Cheoryeon powoli podniósł się do pozycji klęczącej, przyjrzał się jeszcze raz postaci. Nie rozumiał nic, co się właśnie działo. W głowie miał kompletną pustkę. Odnosił jednak wrażenie, że jeśli pochwyci dłoń, wszystko stanie się jasne, nabierze sensu. Pozna odpowiedzi na wszystkie pytania. Osiągnie Wszechwiedzę.
Ostrożnie wyciągnął rękę.
A świat przed nim spowiła ciemność.
Powoli podniósł powieki. W pierwszej kolejności uderzyło go światło. Zmrużył oczy, poświęcił chwilę na przyzwyczajenie ich do jasności. Był niezwykle zmęczony, nie miał siły nawet obrócić głowy. Ale mógł jeszcze choć odrobinę się rozejrzeć.
Leżał w pomieszczeniu o białych ścianach i suficie. Jego uszy pochwyciły dźwięk miarowego pikania, a także cichy szum jadących za oknem pojazdów. Myślenie sprawiało mu trudności, więc nie był w stanie zastanowić się nad tym, co to było za miejsce. Dopiero po kilkunastu sekundach zebrał w sobie wystarczającą ilość energii, żeby obrócić głowę na prawo – wybrał tę stronę, ponieważ czuł, że ktoś trzyma go za rękę.
Od razu dostrzegł siedzącą przy nim Suyeon, zapatrzoną w jego smukłe palce. Dziewczyna miała czerwone, napuchnięte oczy, wzrok ledwo przytomny. Ale nie na tyle, by nie zauważyć, że jej brat się obudził.
Bliźniaki wymieniły się spojrzeniami.
— Cheoryeon! — zawołała z ogromną ulgą Suyeon. — Bogowie, obudziłeś się!
Przytuliła jego dłoń do swojego policzka, z prawego oka wymsknęła się pojedyncza łza.
Gdy tylko dostała telefon ze szpitala, rzuciła praktycznie wszystko. Wybiegła w środku wykładu, wskoczyła na swoją miotłę. Nie myślała o niczym innym. Nie myślała o zeszycie, który zostawiła na uczelni. Nie myślała o wykładowcy, któremu nawet nie wytłumaczyła, skąd u niej tak nagły pośpiech. Chciała tylko czym prędzej dostać się do szpitala. Nie, musiała. Musiała tam być, upewnić się, że jej bratu nie stało się nic poważnego. Bo gdyby... Gdyby doszło do...
Nigdy by się nie pozbierała.
— Jak się czujesz? — spytała troskliwym i jednocześnie zmartwionym głosem. — Widzisz mnie? — Nachyliła się w jego stronę.
Cheoryeon wziął nieco głębszy wdech, wolno przytaknął.
— Mhm.
— To dobrze. — Odetchnęła z ulgą. — Potrącił cię samochód, byłeś nieprzytomny dobę. Pamiętasz coś w ogóle?
Jasnowidz popadł w zamyślenie.
— Niezbyt — odparł po chwili. — Pamiętam tylko chmury na niebie i...
Zamilkł. O wiele wyraźniej od wypadku widział to, co się działo po nim. Ten sen. Chociaż czy aby na pewno był to sen? Trochę bardziej przypominał wizję. Nawet miał na końcu efekt pyłu, jakby tak się zastanowić. Ale jednocześnie nie wydawało się to być wizją. Co w takim razie zobaczył? I czemu ta osoba ze złotymi skrzydłami...
— Uch, głowa mnie boli od myślenia — jęknął, krzywiąc się.
Suyeon popatrzyła na niego, położyła delikatnie jego dłoń na kołdrze.
— To nie myśl — odparła. — W twoim przypadku to nie jest takie trudne.
— Auć? — Zmarszczył brwi, posłał siostrze zranione spojrzenie. — Potrąciło mnie auto, obudziłem się w szpitalu, a ty mnie jeszcze dobijasz?
— Potrąciło cię czy sam pod nie wpadłeś?
— MASZ PROBLEM?!
Podniósł się gwałtownie do pozycji siedzącej, gdy nagle zakręciło mu się w głowie. Zmrużył na moment oczy, burknął niemrawo pod nosem. Suyeon znalazła się tuż przy nim, wyciągnęła ręce, by w razie czego go asekurować. Chłopak zamrugał parę razy, kilka sekund później powiedział, że już mu lepiej. W zasadzie to czuł się całkiem dobrze jak na kogoś, kto został potrącony przez samochód i przespał całą dobę. W sumie doba to nie tak wiele, ludzie po wypadkach zwykle kilka dni leżeli nieprzytomni, przynajmniej tak myślał.
Siostra powiedziała bratu, że według lekarza nic poważnego mu się nie stało. Trochę się poturbował, trochę też krwawił i najprawdopodobniej doznał lekkiego wstrząsu mózgu, ale poza tym nic mu nie dolegało. Doktor przewidywał, że jasnowidz obudzi się za dwa lub trzy dni, jednak Cheoryeon okazał się mieć lepsze zdrowie. I ponoć też miał sporego fuksa, bo mógł bardziej ucierpieć. Gdy lekarz przyszedł zbadać chłopaka po wybudzeniu się, oznajmił, że pacjent będzie mógł jutro wrócić do domu. Na boku dodał, że bogowie mieli go w opiece, ale to nie rozbawiło tamtego.
Rodzeństwo Moon ponownie zostało samo. Dwójka siedziała w ciszy, Cheoryeon postanowił się rozejrzeć. Nie leżał w typowej sali szpitalnej z kilkoma łóżkami, a osobnej, przypominającej bardziej pokój w hotelu. Zmierzył wzrokiem kanapę, potem małą lodówkę, gdy nagle jego uszu dobiegło dość głośne:
— CHEORYEON!
Bliźniaki jak jeden mąż odwróciły głowy, ujrzały wpadającego do pomieszczenia niczym burza Raouna w kitlu. Bóg w kilku susach znalazł się przy łóżku jasnowidza.
— Jak się czujesz? Boli bardzo? — pytał.
W pośpiechu zaczął mierzyć wzrokiem jego stan zdrowia.
Wyraz twarzy Raouna zaskoczył Cheoryeona. Nie znali się jakoś długo, ale jasnowidz nigdy nie posądziłby boga o takie odczucia wobec niego przy takim poziomie znajomości. Widać było wyraźnie, że ten się martwił.
Cheoryeon uciekł spojrzeniem gdzieś w bok.
— Nie jest źle — powiedziała Suyeon, już o wiele spokojniejsza, niż była wcześniej.
— Rozumiem. — Raoun pokiwał głową, następnie przeniósł wzrok na jasnowidza. — Czyli auto cię potrąciło?
— Mhm. — Przytaknął tamten.
Bóg wykonał głęboki wdech.
Kilka sekund ciszy.
— Cheoryeon — chwila pauzy — czy ty masz kamień zamiast mózgu?! Masz wyjebaną w kosmos moc, a ty wpierdalasz się pod auto!
Słysząc te słowa, chłopak prawie zachłysnął się powietrzem. Już myślał, że Raoun okazał bardzo rzadko występującą u bogów, praktycznie nieistniejącą troskę, być może chciał udowodnić, że jednak mieli jakiekolwiek serce, ale teraz Cheoryeon szczerze w to wątpił. Przyszedł białooki go opieprzać z góry na dół! Co, to jego wina, że był ofiarą wypadku?! Sam się o to prosił?! Swoją drogą miał nadzieję, że sprawca zostanie odpowiednio ukarany. Najlepiej mu odebrać prawko... Nie zauważyć kogoś na pasach w biały dzień...
Poprawił swoją pozycję, skrzywił się mocno: bardziej od słów Raouna aniżeli bólu.
— Jak już, to auto we mnie się wpierdoliło! — zaskomlał.
— Słownictwo! — Bóg pogroził mu palcem.
— CO?!
— Słownictwo — powtórzyła Suyeon, jak na złość będąc po stronie wroga.
Gdyby nie to, że przed chwilą odzyskał przytomność, rzuciłby się z łapami na wyższego mężczyznę. Zamiast tego niespodziewanie jęknął głośno i ciężko opadł na łóżko. Mruknął pod nosem, coś o bólach po wypadku.
Siostra ponownie złapała go za dłoń, podczas gdy Raoun nachylił się nad nim, żeby go zbadać wzrokiem. Spojrzał na jego parametry w monitorze, potem znów na twarz jasnowidza.
— Wszystko w porządku? Gdzie cię boli? — pytał.
— Raoun... — wydusił z siebie cicho chłopak.
— Tak?
— Raoun...
Bóg nachylił się bardziej, żeby lepiej słyszeć jasnowidza.
Cheoryeon wykonał głęboki wdech.
— Pal trampki.
— Cheoryeon, przysięgam na Najwyższą Złotą Boginię Pramatkę, że jak jeszcze raz coś takiego do mnie powiesz, to dłużej będziesz leżał w szpitalu.
Tamten prychnął, gdy nagle sobie o czymś przypomniał. Kiedy Raoun wspomniał o Pramatce, w umyśle jasnowidza pojawiło się wspomnienie z tego, co widział przed odzyskaniem przytomności. Gdyby wypytał Boga Spirytyzmu o szczegóły, może czegoś nowego by się dowiedział.
Otworzył usta, lecz nim zdołał się z nich wydobyć jakikolwiek dźwięk, z powrotem je zamknął. Wziął głęboki wdech, obrócił głowę, by spojrzeć przez znajdujące się przy Suyeon okno na niebo. Po widocznym skrawku błękitu sunęła pojedyncza, niewielka chmurka, kształtem ledwo przypominająca łuk jakiegoś przejścia.
Na razie sam poduma nad tym wszystkim. Musiał wpierw się upewnić, czy to na pewno była wizja...
Nie, nie mogła. Na sto procent. Na sto dziesięć. Nie było opcji.
Chyba już zwariował do reszty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz