05 kwietnia 2024

Od Seymoura do Virgila

— Wezmę to za tak — powiedział, wyciągając dłonie, by ująć w nie ten wielki, wilczy pysk.
Widział, że Vi czuje się o wiele bardziej zestresowany, niż kiedykolwiek wcześniej, gdy go odwiedzał, Seymour zaś nie w pełni rozumiał, dlaczego stres ów przybiera aż tak przytłaczający rozmiar. Wilkołak skulił się na środku pokoju, zwinął w ciasny kłębek zawstydzenia, z podwiniętymi łapami i ciasno przylegającym ogonem, którego ledwie koniec odważył się nieśmiało zamerdać. Wcześniej, gdy rzucali sobie frisbee w parku, Vi może trochę ociągał się z przemianą, lecz potem biegał za zabawką, jakby nie liczyło się nic innego, więc Seymour zrzucił tę początkową niepewność na karb zawstydzenia – w końcu żeby nie przerobić własnych gaci na konfetti, Vi musiał rozebrać się do naga. Z ich ekipy chyba tylko Raam i Dante wyglądali na gości, którzy nie mieliby problemu z zaświeceniem gołym zadkiem publicznie, i jeszcze wykłócaliby się z policją, gdyby przyszło im do zebrania mandatu za publiczne obnażanie się.
Vi w ogóle dużo się stresował pełnią i przemianą, pytał dobre parę razy, czy na pewno może w tym czasie przyjść do Seymoura, Seymour zaś, choć nie widział w sytuacji żadnego problemu i powodu do tych wszystkich dopytywań, cierpliwie zapewniał, że jasne, Vi jest zawsze mile widziany w jego domu, bez względu na to, czy porusza się akurat na dwóch nogach, czy na czterech łapach. Kiedyś, kiedy jeszcze bieg jego życia wyglądał zupełnie inaczej i kierował go w stronę magii, golemów i zaczarowanych przedmiotów, rozumienie absolutnie wszystkiego, co do najdrobniejszego szczegółu, stanowiło fundament – bez tego ojciec uważał, że nie powinien brać się na poważnie za nic, bo co innego wprawki i eksperymenty, a co innego faktyczne tworzenie. Seymour potrzebował dobrych paru lat rozbijania się po scenach z Ignisem i chłopakami, by zrozumieć, że nie zawsze tak to działało, i zdecydowanie dało się przyjmować rzeczy na wiarę, a jednocześnie podchodzić do nich poważnie.
Czarne uszy, do tej pory gładko przylegające do głowy, uniosły się nieznacznie, a oczy o barwie, jakiej nie miałyby żadne wilcze oczy, wpatrywały się w niego z mieszaniną niepewności i niedowierzania. Dłonie Seymoura zapadły się nieco głębiej w sierść, palce przesunęły pomiędzy pasmami futra, zbierając trochę zabłąkanych kłaczków. Muzyk siedział spokojnie, jego gesty były powolne, lecz gdzieś w środku silna wola dokonywała właśnie cudów, gdy mężczyzna próbował nie uśmiechać się jak debil.
Jaki on jest, kurwa, miękki.
Ogon zamerdał nieco śmielej, uszy wstały już zupełnie, a pysk otworzył się nieznacznie, pozwalając różowemu językowi wysunąć się lekko.
— Wszystko w porządku, Vi — powiedział Seymour, uśmiechając się szerzej, gdy jego dłonie przebiegły z wilczych policzków dalej i znalazły to wrażliwe miejsce za uszami.
Zajebiste ma te uszy.
Vi przymknął oczy, wyciągając się bardziej w stronę muzyka, poprawiając lekko na podłodze, by być choć trochę bliżej. Łapy już nie tkwiły podkurczone pod tułowiem, ogon zaś wytrwale zamiatał posadzkę, dając wyraz wilczej radości. Seymour zatracił się nieco w tym głaskaniu, i co prawda dalej nie był pewien, czym konkretnie Vi się tak stresował, do tego Virgil w tej postaci nie był w stanie niczego mu powiedzieć, ale to nie miało znaczenia. Wszystko było dobrze i właściwie mogliby już powoli kłaść się spać, lecz muzyk miał nieco inny pomysł.
— Vi? Chciałbyś pójść na balkon?
Wielki wilk przechylił zabawnie głowę, Seymour musiał naprawdę się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem.
— Moglibyśmy razem popatrzeć na księżyc i na miasto, jakbyś chciał.
Vi trącił go lekko nosem, ledwie musnął nim bark, w oczach zalśniła radość i Seymour nie potrzebował jaśniejszego sygnału.
Wstali, Vi sięgał łbem niemal tak wysoko, jak Raam głową. W normalnym pomieszczeniu pewnie zawadzałby o żyrandole, na szczęście jednak tu, w mieszkaniu Seymoura, żadne źródła światła nie czyhały na te puchate, wilcze uszy.
Gdy skierowali się w stronę drzwi balkonowych, były czarodziej zwrócił uwagę na to, jak ostrożnie Vi stąpa po posadzce – zupełnie tak, jakby każda z klepek tworzących wzór podłogi mogła okazać się zaminowana i była gotowa wybuchnąć pod wilczą łapą, gdyby Vi jej tylko dotknął. I niby po drodze nie było żadnych zawadzających mebli, a ten dekoracyjny dywanik leżący przy fotelu w niczym nie przeszkadzał, jednak Vi starannie ominął i dywanik, i tamtą szafkę w rogu, jakby mebel zamierzał zmienić się w jakąś fantastyczną bestię i rzucić na bogom ducha winnego wilkołaka.
Dywanik z puchatych, zapętlonych sznurków, które tak łatwo było zaciągnąć pazurem i szafka, ozdobiona kruchą figurką z Bharatu, którą tak łatwo było strącić ogonem.
Wtedy dopiero do Seymoura dotarło, co mogło być źródłem takiego stresu Vi i mężczyzna był o krok od palnięcia się w czoło dłonią. Dorastał w rodzinie, w której każdy zepsuty sprzęt albo naprawiało się dotykiem wyspecjalizowanej ku temu magii, albo kupowało nowy, korzystając z przepastnych funduszy rodu Silverthornów, i właśnie to mu teraz wychodziło bokiem. Nie pierwszy raz muzyk łapał się na tym, że jego neutralne i obojętne emocje związane z perspektywą tego, że coś się może zniszczyć, potłuc albo zepsuć, są w społeczeństwie co najmniej dziwne i większość osób chociaż trochę przejmuje się czymś takim. Szczególnie, gdy powodem owych zniszczeń mogą być oni sami.
— Nie martw się Vi — podjął, sięgając białej, plastikowej klamki. — Jak o coś zawadzisz i się stłucze, to się nic nie stanie. Ja naprawię, albo kupię nowe. Żaden problem, serio.
Drzwi balkonowe przesunęły się z cichym westchnieniem, wpuszczając do środka powiew chłodnego, nocnego powietrza, dźwięki miasta i jeszcze więcej księżycowego światła, gdy cienka firanka zatańczyła z wiatrem, czmychnęła gdzieś na bok.
— Chodź, tylko uważaj na głowę. Żebyś ty się nie uderzył.
Seymour odwrócił się, akurat w momencie, gdy wielki, puchaty łeb zniżył się na tyle, by Vi oparł czoło gdzieś na piersi muzyka, miękko i delikatnie, tym jednym gestem przekazując wdzięczność i łagodny spokój spływający na zatroskane serce. Były czarodziej uśmiechnął się z rozczuleniem, zaśmiał, czując, jak wilcze ucho łaskocze go gdzieś w bark, a potem otoczył ramionami tyle z wilka, ile tylko dał radę.
Balkon wypadałoby raczej nazwać tarasem, bo rozciągał się na tyle szeroko, by dało się na nim zebrać większą ekipą, rozpalić grilla, poradzić sobie z górami mięsa upieczonymi przez wspieranego mocą Ignisa Raama, zalać to wszystko paroma kratami piwa, a potem powygłupiać się, aż wszystkich do reszty nie zmorzy sen. Meble ogrodowe Seymour zawczasu sprzątnął i ustawił z boku, starannie przykryte brezentem, podobnie jak sam grill, oczywiście za mały jak na upodobania asury, ale co nie było dla tego gościa za małe? Teraz taras zapraszał rozległą, pustą przestrzenią, umytymi na błysk płytkami i otwartym niebem, rozpościerającym się ponad głowami.
I co prawda większość gwiazd przybladła, z blaskiem pochłoniętym i przyćmionym jasnością wiecznie pobudzonego, żywego miasta, lecz tej nocy to nie światło latarni i olbrzymich reklam przyciągało spojrzenie. Seymour zerknął w górę.
Księżyc, idealnie okrągła tarcza srebra, płynął majestatycznie przez czerń firmamentu, pozbawiony najcieńszego nawet woalu chmur. Jego miękkie, perłowe światło, rozlewało się po tarasie, błądziło po metalicznych barierkach, czyniło wszystko tak wyraźnym i świetlistym, jakby to był dzień. Seymour patrzył w milczeniu, błądząc nieco myślami, zastanawiając się nad tym, że w sumie księżyc towarzyszył mu często w jego życiu, śmiejąc się do niego spomiędzy dachów budynków, gdy wraz z resztą chłopaków wracali po koncercie, mając nadzieję, że Ignis dotrze do mieszkania o własnych siłach, albo popatrywał z niepokojem, gdy wiercił się jako dziecko w swym za dużym łóżku, zastanawiając się, czy kolejny dzień spędzi sam z Jarvisem i golemami, czy też może tata wróci, załatwiwszy wszystkie sprawy w mieście.
— Piękny księżyc dzisiaj — rzucił bez większego zastanowienia, odwrócił się do Vi.
Wielki wilk siedział zaraz u jego boku, wpatrując się w niego tymi swoimi metalicznymi oczami, z lekko kołyszącym się ogonem i postawionymi uszami. Lecz gdy Seymour wyciągnął dłoń, tak po prostu, by pogłaskać Virgila, uszy rozłożyły się szerzej na boki, a wilk podstawił się mocniej pod rękę muzyka. Seymour znów go objął, przytulił mocno, nie patrząc nawet na to, że pół koszulki oblazło już czarną sierścią. Trwał tak przez chwilę, aż natura wzięła górę i Seymour ziewnął. Robiło się późno.
— Idziemy spać? — spytał.
Vi też ziewnął, prezentując białe zęby, dźwignął się niespiesznie z tarasu, podążył w stronę mieszkania i ostrożnie przekroczył próg, wymijając wciąż podrygującą na wietrze firankę. Seymour podążył zaraz za nim, zasunął drzwi, a w środku zapanowała znów spokojna cisza. Parę powolnych kroków, Vi skierował się do salonu.
— Hej — Seymour zawołał za nim, Vi przystanął, obrócił się. — Sypialnia jest przecież tam.
Wskazał w ciemność korytarza, wilkołak zaś ponownie obdarzył go zdziwionym spojrzeniem, przekrzywił zabawnie głowę.
— Nie myślałeś chyba, że każę ci spać na podłodze — powiedział Seymour, a potem podjął. — Znaczy, jeśli chcesz, to możesz spać gdzie chcesz. Ale myślę, że na łóżku będzie ci wygodniej.
Chwila niepewności, zaskoczenia, a potem ogon znów przyspieszył, merdając intensywnie, czarny nos trącił Seymoura, gdy Vi całym sobą coraz odważniej dawał znać, co sądzi o nowych pomysłach byłego czarodzieja. Ten zaś roześmiał się, zaprowadził swojego wilka do sypialni, pstryknął światło. Jak na razie ta wizyta przebiegała zgodnie z tym, co rozległe plany Seymoura zakładały w najlepszym możliwym przypadku. Bo muzyk się przygotował, przemyślał wszystko starannie, i dołożył starań by sprawić, że ta wizyta będzie dla Virgila po prostu fajna. I że skusi się na kolejną podobną.
— Ściągnąłem nadmiar poduszek i kołdry, żebyś mi się nie zaplątał, jak będziesz spał, ale jeśli wygodniej ci z poduszkami, to wyciągnę z powrotem…
Znów trącenie nosem, łagodne, uspokajające, że wszystko jest idealnie i że Vi naprawdę niczego więcej do szczęścia nie potrzebuje. Wilkołak podszedł do krawędzi łóżka, niepewnie postawił jedną łapę na materacu, a gdy ten ugiął się normalnie, lecz rama nie zatrzeszczała pod ciężarem i nie wydarzyło się nic, co mówiłoby, że nie wolno wilkom spać na łóżku, Vi już całkiem wgramolił się na swoje nowe posłanie. Niepewnie wykręcił kilka kółek, zapadając się w materac, gniotąc nieznacznie prześcieradło, nim zaległ na środku łóżka, formując wielki i puszysty, czarny kłębek.
Seymour patrzył przez moment na moszczącego się na materacu wilka, ciepły uśmiech nie schodził z jego twarzy. I już miał sam się też położyć, na tej wytarganej z pawlacza polówce, którą ustawił zaraz obok, w nogach łóżka, gdzie akurat było miejsce, lecz w końcu zmienił zdanie.
— Wiesz, bo miałem spać tam na polówce… — powiedział, wskazując wąskie, rozkładane łóżko. — Ale jeśli nie miałbyś nic przeciwko, to chyba zmieścimy się razem na tym łóżku…
Vi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ożywił się, przesunął nieco dalej, robiąc miejsce muzykowi, zmieniając trochę pozycję, by leżeć bardziej tak, jak zazwyczaj to robili. Uśmiech Seymoura poszerzył się, gdy mężczyzna rzucił swoją koszulkę gdziekolwiek, zgarnął z polówki poduszkę i kołdrę, a następnie wdrapał się z nimi na łóżko, umościł obok Virgila. Jeszcze chwila poprawek i wiercenia się, Seymour machnął dłonią w stronę przełącznika, zgasił światło. Głęboka ciemność zapadła w pokoju, rozświetlona jedynie pojedynczą, srebrną smużką księżyca, zaglądającego ciekawsko spomiędzy zasłonek, i dwójką łagodnych, metalicznych oczu wpatrujących się z czułością w Seymoura. Muzyk westchnął, zagrzebał się głębiej pod kołdrę, wyciągnął dłoń i ułożył ją na wilczej łapie.
— Dobranoc, Vi.


Obudził się przed świtem.
Po nocy i księżycu nie został nawet ślad, a panująca za oknem szarówka sprawiała, że cały pokój tonął w przyblakłych, sennych barwach. Gigantyczna góra ciepła i miękkości oddychała spokojnie, a wielka, czarna łapa, nie przesunęła się nawet o centymetr spod dłoni muzyka. Seymour pozwolił sobie sycić przez chwilę wzrok widokiem wielkiego wilka śpiącego spokojnie zaraz u jego boku, a leniwy z rana umysł jakoś nie wpadł na to, że już za chwilę noc straci swoją władzę nad Virgilem i po wielkim wilku zostanie tylko wspomnienie.
Słońce zalśniło między kotarami, pierwsze złote promienie sięgnęły czarnej sierści – mniej niż mgnienie oka później gęste futro zniknęło, zniknęły też puchate uszy i włochaty ogon.
Vi leżał w zasierścionej pościeli, z dłonią splecioną wciąż z dłonią Seymoura. I początkowo leżał spokojnie, wygodnie umoszczony w wygrzanej pościeli, lecz wkrótce ciemne brwi ściągnęły się lekko, ramię okryło gęsią skórką, zadrżało. Vi zaczął się instynktownie kulić, podciągając nogi pod brodę, nakrywając ziębnące ramię drugą dłonią, próbując ochronić przed porannym chłodem.
Tak musiały wyglądać jego pozostałe pełnie. Że budził się, sam i nagi na twardej podłodze, dopiero wtedy, gdy to przykre zimno przywołało go do rzeczywistości. Beznadziejna pobudka, pewnie jeszcze wstawał obolały po takiej nocy, bo wilk mógł sobie spać na klepce, ale człowiek to nie bardzo.
— No chyba, kurwa, nie — mruknął pod nosem Seymour, dźwignąwszy się nieco z materaca.
Zbliżył się do Vi, ciągnąc ze sobą poduszkę i kołdrę. Zarzucił ją na skulone ramiona, rozłożył tak, by zmieściły się i wyprostowane nogi, naciągnął, by starannie okryła szczupłe plecy. A potem ułożył się tuż obok, otoczył mężczyznę ramieniem. Virgil nadal się nie obudził, westchnął tylko, tym razem w dźwięku tym pobrzmiał spokój i ulga, w końcu rozluźnił się, instynktownie wtulił w ozdobioną szafirem tatuażu pierś. Seymour przymknął oczy, dłoń sama odnalazła ciemne loki, pogłaskała lekko.
Chyba jednak przysnął na trochę, jakieś pół godziny, bo gdy znów otworzył oczy, słońce świeciło na tyle mocno, by przebijać się przez jasne zasłonki. Poczuł, że i Vi już nie śpi, gdy wilkołak nabrał głębszego oddechu, wyciągnął się nieco, by spojrzeć na muzyka.
— Seymour.
Ten uśmiechnął się, przegarnął ciemne loki.
— Vi. — Głos miał nadal zachrypnięty po całej nocy. — Jak ci się spało?
— Dobrze — odparł. — Najlepiej. A tobie?
— Spokojnie i wygodnie.
Odpowiedział mu szeroki uśmiech, błysk w oczach i ramiona oplatające się wokół jego żeber, coraz mocniej i mocniej, stopniowo wyduszające mu powietrze z płuc. Parsknął śmiechem, odwzajemnił równie morderczym uściskiem.
— Vi?
— Tak?
— Na następną pełnię też przyjdziesz do mnie?
— Przyjdę.
— A jeszcze następną?
— Też.
Puścił go, odsunął się ledwie na tyle, by widzieć jego spojrzenie.
— Zostaniesz na każdą następną pełnię?
— Zostanę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz