Dni otwarte w szkole zawsze były wydarzeniem. Każda z klas przygotowywała coś specjalnego, starając się pokazać, jak cudowna jest nauka w danej szkole i jak wspaniale mają się jej studenci, zachęcając potencjalnych uczniów do składania papierów do danej szkoły. Klasy zmieniły się w tematyczne kawiarnie albo domy strachów, zaś wejście do szkoły zmieniło się w labirynt straganów, pachnących ryżowymi ciasteczkami i słodkościami.
Hotaru stała za kulisami wybudowanej specjalnej sceny, ubrana już w swoje kimono, z twarzą skrytą za grubym makijażem. Zamknięte oczy odgradzały ją od zewnętrznego świata, ale część wciąż wpływała do jej świadomości, tworząc drobne zmarszczki na gładkiej powierzchni jej żelaznej koncentracji. Gdzieś tam, w oddali, słychać było widzów – ich rozmowy, śmiechy, jakieś szelesty, ktoś gdzieś krzyknął. Nieco bliżej – dyskusje ekipy od nagłośnienia, czyjeś kroki, coś zaszurało, przestawiane zapewne przez chłopców z jej klasy. Hotaru czuła obecność Akihime – po drugiej stronie sceny, również schowanej w kulisach, gotowej na przedstawienie tak samo, jak ona.
I znów kroki, ale tym razem nie po prostu kogoś. Hotaru uśmiechnęła się, moment później poczuła na ramieniu dłoń koleżanki.
— Jak się czujesz? Gotowa?
Hotaru otworzyła oczy, spojrzała na dziewczynę i przywołała na twarz uśmiech.
— Jak nigdy.
Dziewczyna odpowiedziała zdeterminowanym, pogodnym uśmiechem, a potem ruszyła w stronę sceny. Hotaru znów zamknęła oczy, zapadając się głębiej w swoje wnętrze, porzucając swoje podekscytowanie koncertem, swoje obawy o jego rezultat, wszystkie swoje odczucia i emocje. Jej umysł i dusza stały się puste i przejrzyste, pozbawione formy, czekające tylko na to, by jakąś przyjąć, by czymś się wypełnić. Hotaru skierowała myśli ku historii, którą miała przestawić i postaci, w którą miała się wcielić – niczym szybki prąd rzeki, przez jej wspomnienia przebiegły wszystkie kolejne wydarzenia, wszystkie emocje, które im towarzyszyły. Ich barwa wypełniła ją słonecznym ogniem, którego blask był fundamentem historii, trwał w niej do samego końca.
Koleżanka stała na scenie, zapowiadała występ Hotaru i Akihime. Słowa dziewczyny docierały do tancerki tylko odległym, charakterystycznym brzmieniem głosu zniekształconego przez dudnienie głośników i mikrofonu. Potem odezwały się brawa. Ucichły. I przyszła muzyka.
Popłynęły pojedyncze, ciche dźwięki koto, gdzieś w tle zaśpiewał flet. Hotaru niespiesznie otworzyła oczy. I gdy rozbrzmiały pierwsze, nieśmiałe jeszcze dźwięki bębna, wygrywające jednostajne tu-tum, tu-tum, wkroczyła na scenę.
Pomarańczowe kimono mieniło się ni to złotą, ni to rudą barwą miękkiej sierści, a płowy wachlarz merdał wesoło w takt skocznej muzyki. Mały szczeniak dreptał u boku swego pana, popatrując przez moment w jego stronę, szukając przyzwalającego spojrzenia i łagodnego uśmiechu, nim odbiegł te kilka kroków, zainteresował się czymś w trawie. Krok Hotaru, miękki i skoczny, miał w sobie tę uroczą niezdarność ledwie poznającego świat szczenięcia.
Starszy mężczyzna poprawił hakamę, zapiął mocniej płaszcz, strzepnął niewidzialny pyłek z zupełnie zachodniej koszuli. Zieleń parku odbiła się w tle, rzucona z rzutnika na olbrzymi, biały ekran; część światła mieszała się z resztkami dymu pełzającymi niemrawo po zakończonym koncercie. Początkowo scena wciąż była sceną, Akihime była tancerką w hakamie i kapeluszu, zaś strój Hotaru był tylko pomarańczowym kimonem. Ale każdy ruch, każdy dźwięk melodii, wciągał widownię głębiej i głębiej do wnętrza historii. Bez słów, bez imion, bez żadnych wypowiedzi – ciepło opowieści zapraszało w swe objęcia.
Oto stateczny profesor śmiał się, turlając piłeczkę swemu pupilowi. Oto obaj przechadzali się po parku, oglądając pływające po jeziorze kaczki. Oto uciekali przed nagłym deszczem, oto biedny profesor biegł za swoim psem, gdy ten zaczepiał zbłąkanego kota. Była jednak jedna scena, która powtarzała się po wielokroć, za każdym razem tak samo.
Wstawał ranek, ciepły i różany, a profesor szedł na pociąg – krokiem sprężystym, żwawym, z pogodną twarzą i uśmiechem. Ale pies nie mógł pójść wraz z nim do pracy, więc gdy obaj dotarli do budynku stacji, mężczyzna pochylał się, kładł dłoń na rudym łebku i się uśmiechał.
— Czekaj na mnie, wrócę — mówiło jego spojrzenie, a potem profesor odwracał się i znikał w tłumie spieszących na pociąg ludzi. Jego pies – czekał. Melodia płynęła spokojnym, leniwym rytmem, wybijanym tym charakterystycznym tętnem bębna. Tu-tum, tu-tum. Brzmiała bogactwem dźwięków i tonów, harmonią splecionych razem nut, nadawała całej scenie barwę niespiesznego, wiernego oczekiwania. Słońce przebiegało po nieboskłonie, róż poranka zmieniał się w jasny błękit południa. Kolejny pociąg wjeżdżał na stację, wylewając z siebie potok bezimiennych ludzi spieszących gdzieś ze swoimi sprawami.
Ale pies nie poruszał się, melodia biegła swoim rytmem, leniwe tu-tum, tu-tum wciąż czekało, wiernie i wytrwale. Czas płynął. Błękit gasł zastąpiony oranżem późnego popołudnia.
Po raz kolejny zabrzmiał odległy gwizdek i stukot kół po szynach. Lecz choć zdawał się taki sam, jak wszystkie poprzednie, to był ten – jedyny, inny, wyczekiwany. Sprawiający, że leniwe tu-tum, tu-tum zmieniało się nagle w szybki, pogodny rytm. Osnuta na nim melodia rozbrzmiała wesołą barwą, gdy wśród bezimiennych ludzi pojawiła się ta charakterystyczna sylwetka odziana w swą hakamę i kapelusz. Pies zerwał się, pomknął do swojego pana, a ten śmiał się, pochylając i głaszcząc rudy łebek.
— Wróciłem — mówił ten uśmiech, a potem obaj ruszali w stronę domu. Promienie zachodzącego słońca kładły się złotym blaskiem na miękkiej sierści.
Nie wiedzieć kiedy taniec Hotaru się zmienił. Szczenięca niezdarność zniknęła, również postać Hotaru zdawała się większa, dostojniejsza, bardziej wyważona, a jej melodia – spokojniejsza, płynniejsza. Czas mijał na wspólnych zabawach i codziennym odprowadzaniu profesora na stację i nie wiedzieć kiedy pies dorósł.
Widownia całkowicie pogrążyła się już w sielskiej atmosferze tańca. Zdawało się, że beztroska może trwać bez końca, że nic się nie zmieni, a każdy dzień będzie dokładnie taki sam – idealny, spokojny, pełen niczym niezachwianej harmonii.
— Czekaj na mnie, wrócę — powiedział uśmiech, profesor oddalił się w stronę stacji.
Czas mijał, pies czekał.
Róż przeszedł w błękit. Błękit stał się oranżem.
Rozbrzmiał gwizdek, ten wyczekiwany pociąg zajechał na stację.
Pies zerwał się, wachlarz zamerdał z przejęciem, tu-tum, tu-tum przyspieszyło, stało się znów skoczne, pełne radości. Czarne oczy wypatrywały wśród tłumu tej jednej, charakterystycznej sylwetki, uszy już kładły się na boki, wyczekując dotknięcia ciepłej dłoni. Ludzie przepływali, ich ciemne sylwetki były niczym mgła, nie przyciągały w ogóle psiej uwagi. Przepływali i przepływali, ostatnie osoby wysiadły z pociągu, pociąg zaś ruszył, zniknął daleko w perspektywie.
Właściciel się spóźniał.
Nie przyjechał o swej ustalonej porze.
Niepokój wkradł się w melodię serca, a przyspieszone tu-tum, tu-tum nie brzmiało już radością.
Właściciel się spóźniał.
Ale obiecał, że wróci.
Więc pies zastygł przed stacją.
I czekał.
Oranż przeszedł w głęboką ciemność, ostatni pociąg zajechał na stację. Ale spóźniony właściciel nie pojawił się wśród tych ostatnich, nielicznych pasażerów. Noc minęła, przyszedł świt, przyjechał kolejny pociąg. Ale i on nie przywiózł z sobą tego, na którego czekał pies.
Właściciel nie wrócił następnego dnia. Ani kolejnego.
Pies czekał.
Dni zmieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Przemijały pory roku. Rozkwitły róż wiśni odszedł zastąpiony głośnym śpiewem cykad, te zaś zasnęły pod czerwienią opadłych liści. Biel zakryła cały świat tylko po to, by znów ustąpić powodzi ulotnych kwiatów. I znów cykady, znów czerwone liście. Potem śnieg.
Dzieci zaczynały szkoły, kończyły je, wybierały studia. To drzewo na skraju drogi ocieniało teraz mały sklep, właściciel mógł pozbyć się starego daszku. W końcu poszerzono drogę, odnowiono front budynku.
Czas płynął. I nie był dobry dla czekającego psa.
Złotoruda sierść straciła swój blask, z dumnej postawy zniknął ten charakterystyczny majestat. Melodia wciąż płynęła, ale oto ucichły nuty koto, rozsypały się i zamilkły. Bez nich dźwięk zdawał się płytszy, słabszy, jakby niepełny.
I umilkł kolejny instrument – łagodny flet rozmył się w postępującej ciszy, pozostawił po sobie bolesną pustkę. Melodia rozpadała się, potykała, już nie biegła. Szła z coraz większym trudem, powłóczając rytmem, gdy słabło to charakterystyczne tu-tum, tu-tum, na którym ją osnuto. Drzewa znów zakwitły, znów odezwały się cykady, znów opadły purpurowe liście. W szarości marznącego deszczu ledwie widać było zmęczoną, zastygłą sylwetkę.
Pierwsze płatki śniegu opadały, stopniowo zatapiając scenerię w nierzeczywistej, pogrzebowej bieli. Zdawało się, jakby mgła zasnuwała przestrzeń, otulając samotną postać, stojącą nieruchomo naprzeciwko stacji. Resztki jej ciepłej barwy odpływały, nikły w postępującym chłodzie, zlewały z mroźnym oddechem zaświatów. Ze wszystkich instrumentów pozostał tylko bęben, tu-tum, tu-tum zwalniało, cichło, zamierało. Aż w końcu nadeszło nieuniknione.
Bęben umilkł.
Plac przed stacją został pusty.
Świat zamarł w lodowatej ciszy.
A potem w oddali rozległ się gwizdek, zaterkotały koła pociągu. Blade niebo roześmiało się popołudniowym oranżem, śnieg nie był już śniegiem – to płatki kwiatów tańczyły z wiosennym wiatrem. Ze stacji wylał się tłum pasażerów, ich sylwetki przepływały jednostajnym strumieniem, rozpraszały się wśród zaułków miasta.
Wśród nich – ta jedna charakterystyczna. Wyczekiwana i wyjątkowa.
Cisza pękła, strzaskana dźwiękiem bębna, spłynęła wraz z porywem melodii. Radość rozbrzmiała miriadami instrumentów, rozkwitała pełnią harmonii, ożyła głębią tonów. Złotorude futro lśniło w ciepłym blasku słońca, płowy wachlarz merdał, gdy ciepła dłoń spoczęła w końcu na rudym łebku. Profesor uśmiechał się, wzrok spoczął na ukochanym psie, który tak wiernie na niego czekał.
— Wróciłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz