Moc życzeń musiała być naturalnie współmierna z poziomem umiejętności czempiona oraz złotym błyskiem nagrody, na którą się on zapatrywał, więc Dante nie przebierał w środkach, gdy ze swym konkretnym zamiarem pojawił się w boksie. Ręka szybko oplotła talię Bashara od tyłu, przyciągnęła ze stanowczą siłą i taką gwałtownością, aż koń zarzucił łbem przez poruszenie, prychnął, lecz dźwięk mu jakoś umknął. Dla syrena przestała istnieć w tym momencie reszta świata, zostało ciepło ciała przy ciele, lekkie zdziwienie na twarzy i rubin skupiony na zabójczym półuśmiechu. Dał mu pocałunek spragniony powrotu zwycięzcy, zarazem niecierpliwie wyczekujący ujrzenia ukochanego pędzącego dumnie przez tor, dał wargi przepełnione uwielbieniem i dłoń żarliwie obejmującą policzek, ten ostatni raz przed puszczeniem lubego na zawody przekazującą mu wsparcie swoją własną siłą.
Ledwie trochę się od siebie odsunęli, Dante zaczerpnął głębiej tchu i dopiero spostrzegł, że szczotka wypadła z lekarskiej ręki, gdyż wplotła się ona w jego loki. Kieł błysnął po zawadiackim uniesieniu kącika ust, dłoń ścisnęła wąską talię.
— Zniszcz ich — zamruczał — moja miłości.
Bashar pogładził złotą burzę, posłał mu lekki uśmiech, w którym krył się spryt, ale i coś więcej, czego do końca nie potrafił odczytać.
— Tak planuję — odparł, racząc się jeszcze jednym, długim pocałunkiem, a Dante uśmiechnął się, dokładnie zdając sobie sprawę, że jak jego lekarz stworzy plan, to się on spełni co do joty. Z paroma wyjątkami przez wpływ syreniego chaosu.
Chwila mogłaby się przeciągać, lecz czas naglił, koń czekał na osiodłanie i sam o sobie w końcu przypomniał jeźdźcowi. Smukły, gniady łeb szturchnął ich dwójkę, otarł się mocniej o Bashara, wywołał przelotny śmiech. Jednak gdy dłoń doktora wyciągnęła się, by pogłaskać końskie czoło, Bucefał zabrał głowę, zainteresował się złotymi bransoletkami, skubnął zaczepnie szlufkę jeansów krawca.
— Cześć, piękny — powiedział cicho Dante, bezwiednie próbując zrobić to samo, co lekarz. Palce musnęły gniadą sierść, podrapały delikatnie. Koń się nie cofnął, choć wyglądał, jakby to rozważał. — Z tego co mi opowiadałeś, to on raczej nie przepada za nikim innym poza tobą.
— Bo nie przepada. — Bashar oparł głowę na jego barku, w głosie pobrzmiewało skromne rozbawienie. — Ale może szepnąłem mu dobre słowo albo dwa o tobie…
— I przyzwyczaiłeś do zapachu ryby?
— To już jego własne preferencje.
Dante parsknął śmiechem, wierzchowiec zaś uznał, że dzień dobroci dla największego kibica zjawiskowego duetu się skończył, skulił przelotnie uszły, machnął łbem, postępując krok w bok. Nawet jeśli przeszło mu przez myśl choćby lekkie dziabnięcie syrena, to twarde, lekarskie spojrzenie, najwidoczniej nie działające wyłącznie na ludzi, odradziło ten pomysł rumakowi.
Błękit odnalazł rubin, już tym razem naprawdę ostatnie uśmiechy wymienili, ostatni całus spoczął na bladym czole, Dante grzecznie usunął się z boksu, głównie przekonany do tego ekscytacją na widok Bashara, mającego niedługo wyjechać ze stajni w całej swej dostojności i gotowości do startu. Może serce obiło się żywiej o żebra, może filuterny uśmiech cisnął się na usta, może tylko troszkę krok zrobił się sprężysty, gdy opuszczał budynek i kierował się ku miejscom wyznaczonym dla widzów. Chłopaka, który wpuścił go do Bashara, takiego wolontariusza pomagającego pilnować spokoju zawodów, chyba klepnął za mocno w ramię w podzięce.
Słońce przyjemnie grzało, umilając mu nieco wyczekiwanie na pojawienie się jedynego interesującego go zawodnika oraz na samo rozpoczęcie się zawodów. Dante, jak to Dante, jeśli coś chciał zrobić, to po prostu to robił, więc siedzisko na trybunach zamieniło się dla niego w leżak do opalania, bo aż żal by było nie skorzystać choć trochę z tak ślicznego dnia po tylu tygodniach zmiennej pogody, powylegiwać się zwyczajnie w cieple. Nogi oparł o puste siedzisko przed sobą, głowę odchylił, możliwe że o guzik koszuli za dużo rozpiął, wystawiając tors na słońce. Lecz mimo tak sprzyjających dobremu humorowi warunków ciężkie westchnienia umykały raz po raz z szerokiej piersi.
Przekręcał głowę i zerkał na źródła wszelkiego harmidru, czy to sędziego gniewnym rozkazem posyłającego kogoś do poprawienia szranków na konkretnym odcinku, czy to drobne zamieszanie przy czyimś koniu, ale Bashara nigdzie wciąż nie było, niecierpliwiąc tym swojego syrena niezmiernie. Już powinien skądś wyjechać, pokazać się, podane przez niego pół godziny potrzebne na przygotowanie minęło.
Dante cmoknął, różem szkiełek powiódł znów po padoku i nieoczekiwanie sapnął.
O, kurwa.
Istniało to takie bardzo szczególne uczucie przy podziwianiu piękna, prawda? Ta niemożność odwrócenia wzroku od rzeczy tak wspaniałej, że zapierającej dech w piersi, ten problem z nasyceniem się jej doskonałością, bowiem nieważne jak długo by się ją podziwiało, zawsze odczuwało się niedosyt po spojrzeniu gdziekolwiek indziej. Bashar siedział w siodle z idealną postawą, wodze żującego wędzidło Bucefała trzymając luźno, lekki łuk opierając na udzie. Ustawił się nie jak do wyczekiwania kontroli sprzętu, lecz bardziej jak do namalowania obrazu, jednego z tych, gdzie władca wjeżdża przez bramy podbitego miasta na swym ulubionym wierzchowcu, roztaczając aurę kontroli i dominacji. Dante zdjął okulary, nawet nie czując, kiedy szczęka mu opadła, usta się rozwarły.
Lekarz stał tak chwilę, niewzruszony, pewny siebie, nim go dostrzegł. Rubin bezbłędnie wyłapał syrena z tłumu, przesunął się po złotych lokach, zachwyconej i zaskoczonej zarazem twarzy, zjechał na koszulę, za której rozpięcie Dante podziękował sobie w duchu, zawczasu ułatwiając oddychanie i przepływ powietrza. Bashar posłał mu uśmiech zarezerwowany dla jego syrena, a do niego jakoś na nowo dotarło, że potem będzie mógł całować te usta i nagle ciepły, wiosenny dzień stał się palącym południem w lecie.
Przed zawodami edukował się trochę z ich zasad na własną rękę, czytał o różnych rodzajach torów, szczególnie tym medwiańskim, po którym doktor miał jechać, ale w tym momencie Dante nie był już nawet pewien, co jest startem, a co metą. Wpatrywał się w mężczyznę i jego rumaka nieprzerwanie, mrugnięcia traktując jako okropne marnotrawstwo trzech dziesiątych sekundy, zaś głos dobiegający z głośników, szerzący oświadczenie o prośbie przygotowania się do startu przez pierwszych uczestników, ledwo zwrócił jego uwagę na to, że zawody pomału się zaczynają.
Numer pierwszy, kobieta z Wielkich Równin na niskim koniu, ruszyła, przecierając odważnie szlak. Według znalezionych przez niego informacji i słów Bashara tor medwiański był najtrudniejszą odmianą zawodów z konnego łucznictwa, ponieważ testował całą gamę umiejętności jeźdźca oraz konia poprzez tarcze ustawione na ziemi, w krzakach, okręgi z celami i skręty, do których nie zawsze prowadziły bezpośrednio szranki i trzeba było kierować wierzchowca w odpowiednią stronę, cały czas mając na uwadze położenie tarcz.
Zawodniczka dojechała do niewielkiego jeziorka skrytego między drzewami, strzeliła w tarczę nad nim zawieszonym, lecz lotka tylko musnęła cel, wbijając się gdzieś w krzaki.
Pamiętał, jak Bashar opisywał tę konkurencję, mówiąc spokojnie i z opanowaniem, bez cienia zwątpienia w swoje umiejętności i Dante nie miał żadnego problemu ze spędzeniem na zawodach więcej czasu samemu, jeśli mógł to zrekompensować sobie podziwianiem swego ukochanego, który pokazuje wszystkim, jak to się robi.
Początek stawki przeminął, lista dotarła do połowy, czyli Bashara. Dante z trudem wysiadywał na swoim miejscu, spoglądając na rozgrzewającego się lekarza, co jakiś czas łącząc z nim spojrzenie i wyłapując dumny błysk w rubinowym oku. Błyszczyk z dolnej wargi zszedł całkowicie od przygryzania jej, bo Dante nie wiedział, jak inaczej sobie poradzić z urzekającym go każdym swoim ruchem doktorem.
Mężczyzna ubrany w owcze futro właśnie kończył swój przejazd, cwałem pokonując ostatnią prostą i wpadając między słupki startowe, oddając tor Basharowi, niezmiennie opanowanemu, ze swobodnym dosiadem i dłonią łagodnie głaszczącą szyję Bucefała. Coś szeptał do konia, a ten kierował grzecznie miękkie uszy w jego stronę, czekając na sygnał. Dante wykorzystał moment, rozejrzał się prędko po trybunach, uśmiechnął rozkosznie.
— Mogę to pożyczyć? — zapytał siedzącą niedaleko kobietę, lecz zanim ta zdążyła odpowiedzieć, jej lornetka już przeszła w syrenie dłonie, sam krawiec wstał. — Dzięki.
Oczywiście, że widziałby wszystko dobrze i bez niej, ale teraz mógł oglądać swojego zwycięzcę jeszcze lepiej.
Cmoknięcie praktycznie wystarczyło, Bucefał ruszył ochoczo, od łydki Bashara i delikatniej ręki wpadając po paru krokach w ten charakterystyczny, majestatyczny galop, który Dante widział już wcześniej. Nie miał pojęcia, jak lekarz to robił, lecz każdego konia potrafił wprowadzić w to jedno tempo, jakby w ogóle nie zmienił wierzchowca, jakby różne cechy rumaków nie grały żadnej roli, a jedyne, co musiały zwierzęta zrobić, to zaufać jego pewnemu ciału znającemu możliwości silnych mięśni. Syren westchnął w zachwycie.
Trzy groty trafiły w strefę z punktami pierwszych celów, Bucefał śmignął dalej między szrankami, wjechał na okrąg, gdzie czekały kolejne tarcze. Bashar trzymał strzały naszykowane w lewej dłoni, prawą naciągał cięciwę, swoją płynnością ruchów i wyćwiczonymi rękami dając wrażenie, że czynność wcale nie kosztuje tyle energii, ile w istocie zabierała. Dopiero przy trzecim wystrzale Dante się ucieszył z przebitego środka celu, te wcześniejsze dwa wystrzały poświęcając przede wszystkim na rozmarzaniu w pięknie smukłych ramion.
— Tak jest! — zawołał, uśmiechając się szeroko, z wypiekami na twarzy wskazując palcem na tor. — To jest moje Kochanie!
Nikt nawet szczególnie nie zwrócił na niego uwagi, widownia była równie oczarowana przejazdem Bashara, co on.
— Za bardzo ciśnie tego konia… — Usłyszał, spojrzał za siebie.
Prawie cała widownia.
— Hej — rzucił słodko do gościa z baranimi rogami, ten zmierzył go wzrokiem od góry do dołu. — Jeszcze jeden bezpodstawny zarzut do jazdy mojego ukochanego i inaczej sobie porozmawiamy.
Baran zamknął natychmiast buzię, zapadł się mocniej w swoje siedzisko, zachowując się, jakby nic się nie wydarzyło. Dante wrócił z uśmiechem do oglądania swojego lekarza.
Tarcza nad jeziorkiem, do tej pory przez nikogo nie ustrzelona, w końcu zawirowała w powietrzu od impetu strzały, wiwat poniósł się między ludźmi, lecz Bashar nie pozwalał się rozpraszać małym sukcesom. Miał podium do zdobycia, więc po nie galopował, z opanowaniem pokonując tor tak, jak zaplanował. Ani euforia z dobrych strzałów, ani ciężej pracująca pierś i pot perlący się na czole nie były ku temu przeszkodą.
W dosłownym przeciwieństwie do niskiego, drewnianego drążka, z którego pionowo wystawały brzozowe gałązki, sprawiając wrażenie, że przeszkoda jest wyższa niż w rzeczywistości. Bashar mówił, że skok jest opcjonalny i daje dodatkowy punkty, lecz nie stwierdził jasno, że podejdzie do najazdu. Nikt przed nim nie podszedł.
Jednak gdy lekarz wyłonił się zza skupiska drzew, ustrzeliwszy tarczę w ziemi, jego wzrok skierował się na przeszkodę, nie trasę prowadzącą obok.
— Nie żartuj — szepnął, bez lornetki wpatrując się w Bashara.
Bucefał skrócił nieznacznie krok, posłuszny jednej ręce zaciśniętej na wodzach i prowadzącym go na przeszkodę reszcie jeździeckich pomocy. Postawił uszy, doktor pochylił się zgrabnie, Dante zaś zamarzył, by móc obejrzeć ten przelot jeszcze raz.
Albo odzyskać zdolność normalnego oddychania, bo miał wrażenie, że płuca pracują mu gorzej od zdyszanego Bashara, a szczególne po tym, jak jego lekarz znalazł się w szrankach blisko trybunów i na krótką chwilę odnalazł go wzrokiem. Rubin miał tylko jedno pytanie, zadane z łobuzerską nutą na jego dnie. Widziałeś?
— Jasne, że kurwa, widziałem — sapnął, szczerząc się jak głupi i kręcąc lekko głową w niedowierzaniu.
Tętent ostatniego, dzikiego galopu wybił go z osłupienia, zaprowadził pod płot odgradzający widownię od schodzących z toru zawodników. Pobiegł, prawie potrącając kogoś po drodze. Wskoczył na drewniane belki akurat w momencie przekraczania przez Bucefała linii słupków, kończąc tym samym przejazd.
— Bashar! — Zamachał ręką, lekarz już do niego kłusował, łapczywie biorąc wdech, śląc mu uśmiech. — Bashar, byłeś genialny! Najpiękniejszy! Zebrałeś na pewno najwięcej punktów, a czas musi być świetny, przecież Bucefał pędził jak…
Nie miał żadnego wpływu na czas dania nagrody Basharowi. Ten sobie ją po prostu wziął.
Słowa urwały się, gdy ciepła, lekko drżąca z wysiłku dłoń złapała jego podbródek, gdy ukochany zatrzymał stanowczo konia i przechylił się w siodle, zagarniając syrenie usta w zwycięskim pocałunku. Zapomniał własnego imienia, zapomniał o tym przeklętym oddechu i życiu dziejącym się wokół, myśli tylko powtarzały Bashar, Bashar, Bashar, Bashar, a ciało poddawało się dreszczowi i odurzeniu, które mąciło zmysły przez ten zmęczony, acz usatysfakcjonowany uśmiech wtulony w jego wargi.
Silna ręka instynktownie sięgnęła zgrzanego uda lekarza, jakby prosząc, by jeszcze się nie odsuwał.
Czy to Bucefał zrobił krok, czy Bashar łagodnie przerwał pieszczotę, nie wiedział, lecz Dante stał na płocie, pochylony nieco, oczy mając przymknięte, a poliki czerwone, dopóki jego miłość znajomym gestem nie przegarnął złotych loków, ocucił go trochę.
— Porozmawiamy potem — powiedział miękko, gładząc drobne blizny kciukiem.
— Mhm — mruknął nieprzytomnie Dante, wcale nie czując, jak miękną mu nogi, wcale nie kiwając się niebezpiecznie na płocie i tracąc kompletnie równowagę po tym, jak lekarz odsunął się kawałek.
Bashar jak dumnie przyjechał, tak dumnie wyjechał, za sobą zostawiając zdominowaną swoim nazwiskiem tabelę wyników i syrena próbującego się pozbierać z ziemi.
Salon wypełniał dźwięk drobnego widelca stukającego o talerzyk, cicha melodia dobiegająca z odtwarzacza, parsknięcia Bashara i zachwycony głos Dantego, który nie potrafił przestać powracać w swoich wypowiedziach do zawodów.
— I wtedy zgiąłeś się w tym zakręcie idealnie i trafiłeś tę tarcze! — ekscytował się, robiąc kolejną rundkę wokół stołu, bo znów rozpierały go emocje i nie mógł usiedzieć. Jego lekarz wodził za nim wzrokiem, dzielnie starając się zjeść swój kawałek tiramisu bez śmiania się. — Kurwa, wyglądałeś tak cudownie i ja po prostu…
Syren wydał z siebie jakiś nieopisany dźwięk, przypadł do drugiego mężczyzny, łapiąc jego twarz w dłonie i całując słodkie od ciasta usta. Kolejne słowa westchnął między miękkie wargi ukochanego, uśmiechając się.
— Nie mogłem od ciebie oderwać wzroku. Nie mogłem przestać o tobie myśleć.
— Czyli podobało ci się? — Jego miłość skradł kolejnego całusa.
Dante bez zastanowienia klęknął przy krześle doktora, co wydawało mu się jedyną logiczną rzeczą w tym momencie, by wyrazić swoje uwielbienie. Ścisnął zadbane dłonie.
— Bashar, ja chyba znowu się tam w tobie zakochałem — odparł, błyszczącym spojrzeniem patrząc w rubin, uśmiechając się na dźwięk ciepłego śmiechu doktora. — I musisz mnie więcej całować z konia — zarządził stanowczo, po czym zamilkł, zmarszczył brwi przelotnie. — Albo ja się nauczę całować ciebie z konia.
Pomysł wpadł błyskawicznie do głowy i zanim Dante poświęcił mu choć chwilę dłużej na przemyślenie, słowa popłynęły z ust.
— Nauczysz mnie jeździć konno?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz