09 kwietnia 2024

Od Kindry – Złamane serce, złamane ręce (I)

Noc nie przynosiła błogiego odpoczynku. Gdy większość mieszkańców stolicy bawiła się w najlepsze lub spała snem sprawiedliwych, Kindra śledziła spojrzeniem błyski i cienie tańczące na białym suficie sypialni, wsłuchana we własny, niespokojny oddech i zdecydowanie zbyt szybki rytm serca. To, co udawało jej się stłumić w ciągu dnia ciężkim treningiem, pracą i kłóceniem się z Dantem, nocą całkowicie obejmowało nad nią władzę, ściskając lodowatą dłonią za gardło. Strach. Bała się. Tak kurewsko się bała, że miała ochotę wrzeszczeć. Nie umiała odpędzić natrętnych myśli o tym, co nieuniknione. Złośliwy głos w jej głowie wciąż powtarzał cichą mantrę o tym, że koniec jest bliski. Że prawdopodobnie umrze przykuta do łóżka, obezwładniona bólem, pozbawiona kontroli nad własnym ciałem. I będzie wtedy całkiem sama. Odejście będzie długie, bolesne, a kostucha litościwie poczeka, aż ona zacznie błagać o śmierć…
– Chuj tam – warknęła, odrzucając zamaszystym ruchem kołdrę. Usiadła na łóżku i przetarła twarz dłońmi. Zegarek wskazywał wpół do czwartej nad ranem. Czy w ogóle tej nocy udało jej się zmrużyć oczy choć na moment?
Wstała i poszła do łazienki, by przepłukać twarz zimną wodą. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Nieco bledszą niż zazwyczaj twarz, podkrążone oczy. Odgarnęła ciemne kosmyki z czoła i pokręciła głową. Wiedziała, że tej nocy już nie zaśnie, nie było sensu dłużej próbować. Przebrała się więc w dres, założyła buty do biegania i wyszła z mieszkania, zatrzaskując za sobą drzwi.
Park był pusty, rozświetlony pojedynczymi latarniami. Słuchawki w uszach dudniły mocnym głosem wokalisty Vox Metalliki i napędzającą kolejne kroki muzyką. Serce znów biło mocno, jednak z zupełnie innego powodu niż jeszcze chwilę temu. Biegła szybko, nie kontrolując liczby kilometrów. Gotowa była biec, aż padnie, aż w końcu zostawi za sobą natrętne myśli, zgubi je gdzieś w krzakach.
Zwłaszcza, że w ostatnich dniach nawiedzało ją nie tylko nieruchome i bezwzględne oblicze śmierci, ale też pełne rozczarowania spojrzenie kobiety. Bez najmniejszych wątpliwości sierżant Ryder oberwała w głowę o jeden raz za dużo, bo w życiu nie podejrzewała, że nieszczęsne walentynki będą nieść za sobą takie konsekwencje. Zatrzymując Ilarę, sądziła, że po prostu uprzyjemni jej wieczór, nie pozwoli, by wspomnienia wiązały się jedynie z gorzkim rozczarowaniem po tym, jak została wystawiona przez swoją randkę. To był zaledwie jeden wieczór, kilka godzin, jak, kurwa, można zauroczyć się kimś w tak krótkim czasie? Kindra była wściekła. Przecież to jest jakiś jebany absurd, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Gdyby miała choć cień wątpliwości, że Ilara jest tak… uczuciowa, zbyłaby ją po prostu, wypiła tego cholernego drinka i wróciła do domu. 
I w jakiś sposób chciała ją obwinić. Zrzucić cały ciężar tej sytuacji na Ilarę, umyć od tego ręce i jakoś żyć resztką tego życia, które jej pozostało. A jednak, jakiś złośliwy głos podpowiadał jej, że gdyby jej nie zależało, nie roztrząsałaby tego w kółko i w kółko, a spojrzenie Ilary nie prześladowałoby jej teraz za każdym razem, gdy zamknie oczy. Prawda była taka, że znów zjebała. Choć nadal uważała, że w tej sytuacji rozegrała to najlepiej, jak tylko mogła. Nie chciała jej zwodzić, mamić niedopowiedzeniami. Każde słowo, które padło wtedy z jej ust, było świętą prawdą. Nie szukała związku, bo, po pierwsze, nie nadawała się do niego, a po drugie, nie miała najmniejszego zamiaru zostawiać na tym świecie kogoś, kto mógłby za nią płakać. Odarcie ze złudzeń teraz było lepszą decyzją, niż pozwolenie Ilarze na przywiązanie się do niej i zmuszenie do patrzenia, jak Kindra powoli umiera.
W końcu zatrzymała się, gdy płuca paliły żywym ogniem, a pusty żołądek skręcał boleśnie, nie będąc w stanie zwrócić zawartości. Oddychała ciężko, chrapliwie, wspierając drżące dłonie na równie miękkich kolanach. Pot szczypał w oczy, kapał z nosa i brody, a ona usiłowała złapać oddech. Niebo różowiło się wschodem słońca, wciąż jeszcze niewidocznym zza wysokich budynków stolicy. Nieważne, jak daleko i jak szybko biegła. Nie była w stanie zostawić za sobą tej wściekłości, która wciąż wrzała w jej żyłach. 
Gdy wracała do domu, stolica powoli budziła się, by niedługo na nowo wybuchnąć miejskim gwarem. Weszła do mieszkania, rzuciła klucze na stolik i wzięła długi, zimny prysznic. Wyciskając włosy w ręcznik, chwyciła za telefon. W połączeniach widniała dość pokaźna liczba nieodebranych połączeń od Dantego. Nie mniej imponująca była lista smsów, również od niego. Dobrze wiedziała, o co mu chodzi, dlatego konsekwentnie go ignorowała. Przyszedł jednak moment, kiedy musiała do siebie dopuścić myśl, że ten cholerny Karp jest jedyną osobą, która w tej chwili mogła jej pomóc. 

Po południu w klubie. 

Napisała krótko, ignorując wcześniejsze litanie i pogróżki syrena. W końcu nic tak nie koiło nerwów, jak wzajemne obicie sobie mord. 

– No, proszę. Jest nasza księżniczka na sterydach – kpiący głos Dantego był jak paznokcie drapiące powierzchnię tablicy. Podniosła na niego wzrok, dobrze wiedząc, co zobaczy. Różowa frotka zbierająca złote loki, owijki na rękach w tym samym kolorze, które może u kogoś innego wyglądałyby śmiesznie, ale nie u niego. Zwłaszcza, gdy miał taki wyraz twarzy. Ust nie wykrzywiał charakterystyczny, kpiący półuśmiech. Zaciskały się w wyrazie pogardy, która sięgała jego oczu. Kindra rzuciła torbę na ziemię, upewniła się, że oba warkocze są ciasno splecione. Milczała.
– Nic nie powiesz? Podobno Ilarze miałaś całkiem sporo do powiedzenia. – Kindra zacisnęła zęby, wbijając wzrok gdzieś w kąt. Najpierw rozgrzewka. Potem zamknie mu tę niedomykającą się gębę. – Dzwoniła do mnie zaraz po waszym spotkaniu, wiesz? Płakała. – Dante skrzyżował ramiona, stając tuż przy niej. – Wiesz, że kiedyś to dałbym sobie rękę uciąć, że pani sierżant nie odjebie takiego szajsu? I teraz popierdalałbym bez ręki, kurwa. 
Wciąż milczała. To wszystko było jak wyjątkowo pokręcony sen, bo kto jak kto, ale to, że akurat to Dante opierdalał ją, a nie na odwrót… no nikt raczej by się tego nie spodziewał. Zaciskając zęby wykonywała kolejne ćwiczenia, wciąż czując zmęczenie w mięśniach po nocnym biegu. To wcale nie znaczyło, że zamierzała zrezygnować.
– Kindra, kurwa, odezwij się w końcu! – Dante zirytował się, zmarszczył brwi wbijając w nią mroźne, osądzające spojrzenie błękitnych oczu.
– Na ring – powiedziała więc, kończąc rozgrzewkę. Sięgnęła po bandaże. 
– Co proszę? – Dante uniósł brwi. Wiedział, że do tego to wszystko dąży, ale spodziewał się chociaż jakiegoś słowa wyjaśnienia. Skruchy jakiejś. No kurwa!
– Na ring. Chyba że mam ci spuścić wpierdol tutaj? – W końcu podniosła na niego wzrok. W złocistych oczach orczycy płonął niepowstrzymany gniew. I bezsilność. Dante sapnął. Mięśnie na jego zaciśniętej szczęce drgnęły. Atmosfera wokół nich była tak gęsta, że wręcz trudno było złapać oddech. Zupełnie jakby zanurzyli się po szyje w cuchnącym bagnie, które lada moment może eksplodować i obryzgać wszystkich wokół. Czuło to również tych kilka osób, które miało nieszczęście dzielić z nimi salę. Panowała grobowa cisza, wszyscy odsuwali się jak najdalej od tych dwóch psychopatów słynących z robienia naprawdę konkretnego rozpierdolu. 
– Jeszcze nie skończyłem, wiesz o tym. – Stanęli naprzeciw siebie, niemal automatycznie podnosząc gardę.
– Nie pierdol, tylko walcz! – warknęła Kindra, błyskawicznie zmniejszając między nimi dystans. Lewy prosty nie sięgnął Dantego. Wraz ze zbiciem pojawił się ten wkurwiający, kpiący uśmiech. 
– Co to miało być? – parsknął. Nie czekał. W końcu nie zamierzał tylko gadać, a Kindra była gotowa na atak. Unik przed nadlatującym sierpowym. Paraliżujący, dobrze znany ból w lewym udzie. Kurwa!
– Fajnie tak się bawić czyimś kosztem, co nie? – Krążyli wokół siebie jak rozjuszone tygrysy. – Znam to. Tak bez konsekwencji, potem zawsze można spierdolić, nie? 
Pot perlił się na czole, nozdrza drgały w przyspieszonym, głębokim oddechu. Nie chciała go słuchać, chciała mu po prostu obić ten karpi pysk, samej poczuć ból inny niż ten, z którym zmagała się na co dzień. A jednak nie mogła pozostać głucha na to, co mówił. Nie była taka. Nie chciała taka być. Teraz, nawet gdyby to powiedziała na głos, zabrzmiałoby to idiotycznie. Nie miała nic na swoją obronę. Zupełnie nic. Z resztą, co miałaby mu powiedzieć? Nigdy nie była dobra w rozmawianiu o uczuciach.
Kolejny cios. Zbyt wolny unik, bo lewa noga zmieniła się w ciążącą jej kłodę. Oddech uciekł z płuc na kilka szybkich uderzeń serca nim znów odzyskała równowagę. 
– Gówno wiesz – warknęła. Kilka ciemnych kosmyków przykleiło się do mokrych od potu policzków. Czoło Dantego również lśniło w ostrym, białym świetle jarzeniówek. 
– Może i tak. To pokaż mi, że nie mam racji. Że nie czujesz satysfakcji z jej łez – wysapał. Umknął przed kolejnym ciosem. Roześmiał się, choć w jego głosie też pobrzmiewało już zmęczenie. 
– Kurwa, Kindra! Z Ilarą mniej delikatna byłaś niż ze mną teraz! Umiesz się jeszcze dobrze napierdalać czy już nie?
– Stul. Kurwa. Pysk! – ryknęła. Furia zawrzała w jej żyłach. Dante był szybki, ale i ją napędzał ten gniew, który nieustannie toczył ją jak nowotwór. Nie umiała o nim mówić, nie umiała znaleźć dla niego ujścia innego niż w bólu i krwi. Wściekłość przejęła nad nią kontrolę, zamroczyła, wyrwała wrzask z gardła, po którym wszyscy gapie uznali, że bezpieczniej dla nich będzie się oddalić. 
Dante zatoczył się pod siłą ciosu. Nie dał się jednak wybić z równowagi na długo. Nie zważając na gorący strumień krwi zalewający twarz z rozbitego łuku brwiowego, niemal natychmiast przyjął pozycję. Na jego twarzy wciąż malował się ten wkurwiający półuśmiech
– I to rozumiem! – Kontratakował. Orczyca nie była już w stanie rozróżnić bólu wywołanego zmęczeniem, ciosami i coraz bardziej obejmującym jej ciało paraliżem. Gdy furia opadła, jedyne, co mogła zrobić, to się bronić. Blokiem przyjęła jeden cios, który o mało nie zwalił jej z nóg. W krócej niż jedno uderzenie serca unikała kolejnego. Trzeciego już nie zdążyła. 
Biel eksplodowała przed oczami. Z łomotem upadła na deski ringu i tam już została. Palce wbiły się w matę, płuca walczyły o każdy najmniejszy oddech. Czuła metaliczny posmak krwi na języku. Ból w napiętych do granic możliwości mięśniach, tak cholernie nieposłusznych. Łomot krwi w uszach, własny jęk, gdzieś przebijający się przez to wszystko głos Dantego. 
Jak zwykle, trwało to całą wieczność. Jak zwykle, myślała, że to już koniec. Udusi się w końcu, los łaskawie zlituje się nad nią i zakończy tę mękę. I wtedy, jak zwykle, płuca na nowo zaczęły działać, rozpaczliwy haust powietrza wdarł się przez gardło, o mało jej nie rozsadził, zmusił do kaszlu. Krople krwi ozdobiły matę. Gorąca posoka kapała z rozbitego przez Dantego nosa, z ust wykrzywionych w groteskowym uśmiechu. Zaśmiała się chrapliwie, upiornie. Z pomocą syrena usiadła w końcu. Spojrzała na niego wciąż zamglonym wzrokiem. 
– Żałosne, co? – wychrypiała, wciąż śmiejąc się ponuro. – Ja umieram, Dante. Tego chcesz dla Ilary? Chodzącego trupa? 
Nie zaprzątała sobie głowy otarciem krwi. Czerwień mieszała się z kroplami potu, spływała po jej twarzy. Płuca wciąż paliły, lewa ręka i noga drgały w niekontrolowanym ruchu obolałych mięśni. I śmiała się. Śmiała, póki starczyło jej oddechu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz