Kindra, kurwa. To było jedyne, co mu się po tych minutach rozpierdolu nasuwało na myśl. Chociaż co on pieprzył, od początku ta sytuacja była na tyle zjebana, że brakowało mu jakichkolwiek lepszych słów na nią. I na panią sierżant zachowującą się jak skończona idiotka, bredząca, z zakrwawionymi zębami wyszczerzonymi w posępnym uśmiechu.
A przynajmniej chciałby ze swoją niezachwianą pewnością powiedzieć jej, żeby skończyła pierdolić, nie udawała, że ta idealnie wyprowadzona pięść syrena, z siłą kilkudziesięciu kilogramów opadająca na jej nos naprawdę dała radę ją całkowicie powalić, zaćmić umysł i doprowadzić ciało do reakcji, która go cholernie przeraziła i nie miał pojęcia, co robić ani jak pomóc. Ale Kindra się śmiała, jakby już nigdy więcej nie dane by jej było tego zrobić, śmiała jak wspomniany trup, równocześnie żałośnie i w sposób pogodzony ze swoim losem, a może tylko tak chciała brzmieć. W każdy razie dźwięk pasował do wychrypianych przez nią słów, budził zmieszanie, niezrozumienie, cholerą gulę zmartwienia wielkości piłki nożnej w żołądku, bo przecież nie codziennie jeden z twoich znajomych rzuca w przypływie adrenaliny i bólu informacją, że prawdopodobnie kopnie kalendarz w najbliższym czasie.
Dyszał, rękę trzymając gdzieś między łopatkami orczycy, chociaż ta siedziała już stabilnie. Zdał sobie sprawę, że robi to mimowolnie, nie chcąc puścić kobiety, jakby od jego dłoni zależało, czy sierżant rozpadnie się zaraz w drobny pył, jakby czystą siłą własnych, zmęczonych mięśni mógł zawalczyć z przeznaczeniem, którego nie pojmował, które uderzyło w niego mocno i gwałtownie. Kindra zamilkła po chwili, trzęsąc się z wyczerpania, patrząc na syrena. Mrugnął, próbując pozbyć się nadmiaru krwi z oka, a ona już odwróciła głowę, zaciskając usta i starając się rozmasować dygoczącą niekontrolowanie nogę. Cisza po ich krzykach i odgłosach walki była nienaturalna, wręcz niepokojąca.
Dante odetchnął, ból w żebrach odezwał się na nowo kłuciem szczególnie po lewej stronie, ale go zignorował. Jakiś nieśmiały szept rozsądku wybił go ze zdziwienia, podpowiedział, by zejść z ringu i pogadać w jakiś normalniejszych warunkach, bez krwi i potu lejących im się z pysków.
— Jak na chodzącego trupa masz jeszcze sporo pary w tych zgniłych łapach — spróbował zażartować, o dziwo podziałało, Kindra parsknęła, kaszlnęła. Syren uniósł się z klęczek i wyciągnął do niej rękę. — Wstawaj, pani sierżant, trzeba ci się zająć tą krzywą mordą.
Machnęła niedbale dłonią.
— Zostaw mnie.
— Nie wkurwiaj mnie jeszcze bardziej — westchnął tylko z nutą irytacji. — Wstawaj albo cię przerzucę przez bary.
Znów się zaśmiała, chyba wizją go testującego swoje możliwości przy przenoszeniu jej gdziekolwiek. Niby spojrzała na niego spod byka, niby uśmiech miała krzywy, a oczy smutne, ale przyjęła jego pomoc, jak zawsze zresztą – kpić z siebie mogli, ile chcieli, lecz nie zostawiali tego drugiego na macie.
Musiał ją wziąć pod ramię, pozwolić jej oprzeć się o niego, bo nogi kiepsko z nią współpracowały. Przez to tak pokracznie się wyturlali z ringu, prawie spierdolili razem na ziemię, Dante coś zaklął na Kindrę, Kindra na niego. Typowa przepychanka, w której dał radę ukryć obawę wynikającą z faktu, że nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie. Słabej. Już nie tyle, co wkurwionej, ale sfrustrowanej swoją bezsilnością. Kompletnie niepodobną do wpierdol baby, którą znał ze sparingów.
Ktoś był na tyle mądry, by zawczasu polecieć po apteczkę, jakąś miskę i butelkę wody. Dantemu coś kojarzyło się, że to jeden z trenerów tego klubu, skinieniem podziękował mu za pomoc, powiedział, że dalej dadzą sobie radę sami i czy może jeszcze skombinować trochę lodu. Kindrę posadził na ławce pod ścianą, ta zwaliła się na nią ze stęknięciem, Dante usiadł tuż obok. Drewno zatrzeszczało pod ich dwójką, ale wytrzymało.
— No dobra — zaczął, po tym jak ogarnął spuchnięty nos kobiety, każąc jej siedzieć z pochyloną głową, lodem przy nasadzie i polecił pluć do miski krwią, jakby ta się zebrała w ustach, a sobie przyłożył gazę do rozwalonej brwi. — To teraz powiedz mi, o co, kurwa, chodzi, z tym całym umieraniem.
— Że pójdę w stronę światła i będę miała w końcu święty spokój, leżąc kilka metrów pod ziemią i robiąc za ucztę dla robali — odparła luźnym tonem.
— Kindra — burknął.
— Zadajesz debilne pytania, to ci debilnie odpowiadam.
Wywrócił oczami, sam splunął flegmą do miski, Kindra jakimś cudem wzięła to za pierdolone wyzwanie, splunęła solidnym skrzepem krwi, który nie powstał raczej w czasie ich walki. Orczyca nie wyglądała na zaskoczoną nim, żadnego przejęcia, nic. Wypluwała już takie wcześniej, może nawet większe. Dante zacisnął szczękę, spróbował inaczej.
— To skąd to się bierze — mruknął, kiwnąwszy brodą na czerwony zlepek. Kindra zawiesiła dłużej wzrok na zawartości miski, jakby mogła wypalić jej istnienie samym spojrzeniem, dostać się nim nawet głębiej, do źródła gówna, które stworzyło skrzep w jej płucach. A potem zaczęła opowiadać, krótkimi zdaniami i starając się obrócić każdy żal w wisielczy humor.
Misja wojskowa, portal, wybuch. Los jej nienawidził, ona losu, chuj i gnida bawiąca się nią jak marionetką, której sznurki dawno popękały, ale on nie chce sierżant jeszcze oddawać Kostusze, więc na słabą taśmę i śmierdzącą ślinę przykleja ją dalej do drewnianego stelażu, choć zabawka wyraźnie się rozpada.
— Nikt nawet nie wie, co mi jest, przecież to jest jebana komedia. — Prychnęła, poprawiając chwyt za zimnym okładzie owiniętym w cienki ręcznik. — Mówiłam ci, chodzący trup. Jestem pod wrażeniem, że doktorowi Karimowi wydaje się, że może nie wiadomo jak długo robić jeszcze za nekromantę.
— Nie podważaj kompetencji pana doktora — zareagował ostro.
— Nie podważam — odparła, hardo patrząc mu w oczy. Nie znalazła jednak w nich znienawidzonego współczucia, jedynie zamyślenie, nad nimi zaś ściągniętą w gniewie na świat brew. — Ale wszyscy postawili na mnie krzyżyk, Dante, a ja największy. Nie mam pojęcia, co w moich wynikach daje doktorowi chęć do walczenia w już przegranej bitwie, ale ja nie zamierzam trzymać się tej samej nadziei. — Zrobiła krótką pauzę, po której kolejne zdanie stało się bardzo wymowne. — I nie dam jej nikomu innemu.
Ilarze. Nie dam jej Ilarze. Pięści, obite nieco na kostkach mimo owijek i zakrwawione, znów go świerzbiły, złość burzyła się jak niespokojny ocean w jego piersi. To wszystko było tak kurewsko niesprawiedliwe, a kpiąco pytający umysł, kiedy coś ostatnio w życiu było sprawiedliwe, wkurwiał go jeszcze bardziej.
W dupie miał takie akceptowanie chujowego losu.
— A jeśli temu komuś nie zależy na tej nadziei, ale po prostu na tobie? — Kindra spojrzała w bok, nagle bardzo zainteresowana regałem z ciężarami. Powstrzymał się przed przywaleniem jej znów. — Żyjącej jeszcze przez tydzień, dwa, bez znaczenia?
Sierżant zaczęła kręcić lekko głową, wolna dłoń ściskała spocone kolano, aż Dante pomyślał, że chyba zaraz zielona skóra pęknie na kłykciach.
— Nie — powiedziała cicho, acz była w tym definitywność, której syren nie słuchał.
Wdech, wydech, głęboki i bolący. Ludzie w klubie znów krzątali się normalnie po pomieszczeniu, kompletnie nieświadomi jego prób nagięcia samej góry.
— Cholera wie dokładnie, co jest między tobą i Ilarą — podjął po chwili. — Może coś więcej, może coś mniej, niż mi się wydaje, ale Ilara najwyraźniej tego chce. I jeśli ktoś do mnie dzwoni i prosi o pomoc, jeśli ktoś prosi o trupa, to tak, tego i ja chcę dla niej i to jej spróbuję dać.
Kindra napluła do miski ze złością. Nadal na niego nie patrzyła.
— Wiem — kontynuował niezrażony — jak to jest spierdolić bez konsekwencji od kogoś, ale wiem też, jak działają takie uczucia, te, których teraz unikasz. Nieważne jak bardzo się zamęczysz bądź upijesz, przed nimi nie uciekniesz, póki twoja świadomości widzi możliwość spełnienia ich. — Nachylił się wyzywająco w jej stronę. — Kurwa, mówisz, że to Bashar prowadzi przegraną bitwę, a ty co właśnie odpierdalasz z własnymi emocjami?
Sierżant oblizała wargi, szarpnęła głową. Puściła okład, odsłaniając jeszcze spuchnięty nos. Podkreślał krzywy grymas na twarzy orczycy.
— Czyli co, powinnam się spotkać z Ilarą, tak? Zmuszać ją do patrzenia, jak stopniowo odchodzę? Rozkochać ją w sobie tylko po to, żeby następnego dnia się przekręcić?
— Moim zdaniem tak.
— To skurwysyństwo, Dante. — Dźgnęła go palcem w pierś. Miał wrażenie, że Kindra lekko się uśmiechnęła, dostrzegłszy jego chęć wykręcenia jej ręki. Wesołość jednak szybko zniknęła, gdy syren nie zareagował, inaczej pozwoliłby im tym samym przerwać rozmowę i znów się bić. — Czyste skurwysyństwo. — Głos Kindry stracił nieco ze swojej mocy. — Zrozum, ja się nie spodziewałam, że to tak daleko zabrnie po tych walentynkach, chciałam jedynie komuś uprzyjemnić wieczór, a nie rozpierdalać życie.
Rozumiał. Tak samo jak rozumiał, czym było zauroczenie, takie silne i obezwładniające, ilekroć się myślało o tej jednej osobie. Dające poczucie, że jest się gotowym zrobić wszystko, nawet coś wbrew sobie, byle jednak zobaczyć się z nią znowu.
— No brzmi jak skurwysyństwo, ale jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i pogódź się z tym, że z własnym sercem nie wygrasz. — Sięgnęła po butelkę wody, ignorując go, choć dobrze wiedział, jaka była prawda. — A ty nie powinnaś też podejmować decyzji za Ilarę, bo skąd masz pewność, że ona nie pisze się na to skurwysyństwo?
Było w tym coś absurdalnego, ale czy właśnie tego typu zachowania nie były charakterystyczne dla ludzi targanych podobnymi uczuciami? Kindra chyba chciała prychnąć drwiących śmiechem, lecz się powstrzymała, wzrokiem zawisła gdzieś nad jego ramieniem. Gdy ponownie na niego spojrzała, ciężko mu było stwierdzić, czy do niej dotarł, a jej kolejne słowa wcale mu w tym nie pomogły.
— Weź, zrób w końcu coś z własną mordą, co? — rzuciła, zwracając jego uwagę na świeżą strużkę krwi lejącą się z rozwalonej brwi. — Wyglądasz jak pół dupy zza krzaka, i to jeszcze takie pół pocięte żyletką.
— Skończyłem — odezwał się Bashar, przerywając syrenią litanię na temat Kindry.
Dante zmarszczył nieznacznie brwi, poruszył się na fotelu, zamrugał, gdy intensywne światło lampki nad jego głową zgasło.
— Co, już? — Instynktownie spróbował sięgnąć świeżych szwów na twarzy, lekarz pacnął go delikatnie w rękę.
— Nie ruszaj.
— Nawet nic nie poczułem.
— Mówiłem przecież, że jak ja się tobą zajmuję, to nic nie będzie bolało.
Ciepły śmiech syrena wypełnił gabinet, wywołał uśmiech na ukochanej twarzy. Przyszli razem z Kindrą do pana doktora, zbierając karcące spojrzenia i naganę za jak zwykle nieuważanie ze swoją siłą. Pouczenie przyjęli, spuściwszy głowy, a potem w pierwszej kolejności orczyca poleciała pod lekarskie dłonie, próbując nie kłócić się za dużo z syrenem, gdy Bashar oglądał jej nos. Ostatecznie obyło się bez potrzeby nastawiania go, z paroma opatrunkami i lekami przeciwbólowymi Kindra została wysłana do domu, co chętnie zrobiła, zostawiając ich samych. Dante za to ochoczo skorzystał z możliwości obsmarowania jej przed doktorem, starając się grzecznie leżeć przy zakładaniu szwów na brew.
Podniósł się, usiadł na fotelu, Bashar w tym czasie wyciągnął z szuflady gazę i plastry. Lekarz podszedł bliżej, niż do normalnego pacjenta, by założyć opatrunek ochronny na rozcięcie. Wpasował się między syrenie nogi, dłoń czule ujęła policzek, a Dante sięgnął rękami jego bioder.
— Nie możesz brać udziału w sparingach, póki szwy się nie rozpuszczą, a rana całkowicie nie zaleczy — powiedział doktor, profesjonalnie zakładając plastry tak, aby nie wadziły w żaden sposób. Syren uciekł trochę wzrokiem, parsknął cicho śmiechem.
— Chyba że Kindra znowu…
Smukłe palce złapały stanowczo podbródek, znajomym gestem uniosły go, skupiając syrenią uwagę na twardym, lekarskim spojrzeniu pomieszanym z troską. Dante uśmiechnął się łagodnie, ulegle.
— Cokolwiek pan doktor powie — poprawił się. — Nie będę się bił, póki się nie zaleczy, obiecuję.
Kąciki lekarskich ust powędrowały w górę, powędrowała i dłoń między zmierzwione loki, odgarniając je z siniaka przy skroni. Już maść wchłaniała się w obitą skórę, lecz nie powstrzymało to Bashara przed ponownym wtuleniem się w to miejsce ustami, przejściem drobnymi pocałunkami na zranioną brew, ucałowanie całej długości opatrunku. Wargi po chwili dotknęły miękko nosa, zaś palce lekarza prześlizgnęły się na jego odsłonięte żebra, pogłaskały stłuczony bok. Dante przymknął oczy, odetchnął spokojnie, w przyjemnej ciszy gabinetu przyjmując najlepszy środek łagodzący ból i przyspieszający gojenie.
— Wierzysz, że ona wyzdrowieje? — odezwał się cicho syren, gdy ostatni całus spoczął na policzku, a Bashar się wyprostował, pozwalając przyciągnąć się jeszcze bliżej, opleść silnymi ramionami. Bolały go trochę barki, ale ledwo zwracał na to uwagę, skoro mógł przytulać swego lekarza i opierać głowę gdzieś przy jego brzuchu.
— Wierzę, że jestem w stanie zrobić coś więcej dla niej, niż tylko wystawić jej kolejną ponurą diagnozę — odpowiedział, powolnym gestem przeczesując złote włosy. — Nie zamierzam się poddać z leczeniem.
— W takim razie i ja pierdolę tę chorobę i nie przyjmuję jej jako wymówki.
Bashar zaśmiał się, okręcił sobie jedno z jasnych pasem na palcu.
— Może nie powinieneś tak na nią naciskać.
— Może nie. A może ktoś właśnie musi.
Trwali tak, aż pielęgniarka nie zapukała do drzwi, nieśmiało przypominając, że wciąż czeka na pana doktora parę osób w kolejce dzisiaj, a on musi niechętnie wyprosić swojego ulubionego pacjenta z gabinetu. Bashar westchnął pierwszy, głaszcząc jego przedramiona i szeptem mówiąc, że musi iść. Syren puścił go, z ociąganiem, ale i ledwie na chwilę, bo gdy tylko lekarz odwrócił się, by wyjąć dla niego z szafki jeszcze jakieś leki, Dante złapał go za rękę, na pytanie w rubinowych oczach mogąc odpowiedzieć jedynie zamyśleniem we własnym spojrzeniu i niemą prośbą o jeszcze jeden pocałunek. Ukochany posłał mu uśmiech, nachylił się, ciepłem pieszczoty zgadzając się z jego przemyśleniem, które nie dawało mu spokoju od rozmowy z Kindrą.
Że wybrałby całowanie Bashara w ostatniej godzinie swojego życia od spędzenia jej w samotności i na udawaniu, że go nie pragnie, zaś doktor by na to przystał, niezależnie od konsekwencji oraz bólu. A Dante zrobiłby dla niego dokładnie to samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz