— Nazwisko.
Przy jednym z obecnych w pomieszczeniu biurek siedział ubrany po cywilnemu policjant, ze wzrokiem skupionym na monitorze komputera. Trwał w ciszy, spokojnie wyczekując odpowiedzi. Niestety nie doczekał się jej. Wziął nieco głębszy wdech, po czym spojrzał na zajmującego krzesełko po drugiej stronie niskiego, bardzo młodo wyglądającego chłopaka.
Gdy wymienili się spojrzeniami, tamten poruszył się delikatnie na swoim miejscu.
— Hm?
— Imię i nazwisko — powiedział funkcjonariusz.
— Hm?
Mężczyzna zmrużył nieco oczy, zmierzył uważnie wzrokiem młodego. Miał on jasną cerę, ciemne włosy i duże, trójkątne oczy z niespotykanymi, białymi źrenicami. Czy on w ogóle widział cokolwiek? W sumie patrzył prosto na jego twarz, więc pewnie tak. Ale nadal policjant potrzebował chwili, by przyłapać siebie na zbyt długim przyglądaniu im się; odchrząknął cicho, wyprostował się nieco.
— Imię i nazwisko — powtórzył wolniej. — Nie rozumiesz, co do ciebie mówię?
Chłopak przekrzywił głowę. Nie odezwał się słowem.
— Nie rozumiesz. — Mężczyzna westchnął ciężko.
To mu się trafił. Dzieciak, od którego nie mógł nawet zdobyć podstawowych informacji, ponieważ dzieliła ich bariera językowa. Świetnie. Pewnie jego rodzina niedawno się przeprowadziła, więc nie zdążył się jeszcze oswoić z nowym językiem. Ach, ci rodzice. Zapewne postanowili sobie wyjechać za granicę, a nawet nie przygotowali do tego swojego dziecka. Jak policjant znał życie, gnojek nie chodził nawet do szkoły.
Kilka sekund poświęcił na przypomnienie sobie ekwilango.
— Do you speak equilango? — zapytał trochę łamanym akcentem.
— Equilango? — odparł tamten.
O, czyżby zrozumiał? Czyli była nadzieja, była szansa, że...!
— Oh, no good...
Nie rozumiał!
Policjantowi wyrwało się z ust kolejne, mocniejsze westchnięcie. Oparł się plecami o swój fotel, chwilę błądził wzrokiem po monitorze. Przesunął myszką, otworzył przeglądarkę, wolno zaczął w polu wyszukiwania prosić o internetowego tłumacza. Spojrzał na okienko, które mu wyskoczyło. Kliknął rozsuwaną listę języków, zaczął je wszystkie przeglądać.
— Altan Pingyuan?
— No good. — Chłopak pokręcił głową.
— Bharat?
— No good.
— Medwia?
— No good.
— Senkawa?
— No good.
— Solmaria?
— No good.
— Yeongsanguk?
— No good.
— To w jakim języku umiesz? — powoli zaczynała wysiadać mu cierpliwość.
— Hm?
— What language?!
— Uh, no good.
W reakcji policjant odchylił się do tyłu na krześle, wykonał bardzo porządny wdech. Wolno wypuścił powietrze z płuc, powrócił do wyprostowanej postury, szybko jednak się zgarbił i opierając łokcie o blat, schował twarz w dłoniach. Naciągnął na sekundę skórę policzków, podrapał się po kilkudniowym zaroście.
Dzieciak nie znał języków? Nie było opcji! Musiał coś, cokolwiek rozumieć! Czy istniał jeszcze jakiś język, którego policjant nie wymienił? A może jakąś gwarą się posługiwał? Wschodnią, zachodnią czy jaką jeszcze... Ale powinien wtedy przynajmniej przytaknąć na którąkolwiek nazwę kraju! Czy u nich jego kraj inaczej się nazywał? Czy inaczej mówili na siebie? A co, jeśli trafił tu przez jakiś dziki portal? Wtedy to już na pewno nie dojdą do porozumienia! Co w ogóle policjant miał z nim teraz zrobić?! Puścić?! Zamknąć?! Oddać specjalistom?! Istnieli specjaliści na to?!
Położył dłoń na myszce, kliknął pole wyszukiwania – maltretując przez moment spację, usunął ostatnie hasło, a zaczął wpisywać: „co robić z osobą która trafiła przez dziki”...
— Phone call? — słowa te były na tyle niespodziewane, że aż się wzdrygnął.
Przypadkowo wcisnął Enter, Gugol zaś zapytał go, czy chodziło mu o „co robić z osobą, którą zaatakowały dziki”. Zabrał wzrok z monitora i wycelował nim w chłopaka.
— Co? — ledwo wydusił z siebie.
— Phone call? — ciągnął dalej tamten. — My family?
Policjant aż zamrugał.
— Family equilango?
— Family equilango! — Żywiołowo przytaknął.
Na wszystkich istniejących bogów! Nadzieja! Nadzieja mu się objawiła w czystej swej postaci!
— Yes, phone call! Give. Me. Family. Number.
Wreszcie jakieś szanse zaświtały na horyzoncie, gdy udało mu się dostać numer do kogoś z rodziny dzieciaka. I jeszcze miał szczęście, ponieważ młody posługiwał się normalnym systemem numeracji. Och, jakby to były jakieś niezrozumiane szlaczki, to funkcjonariusz by się chyba załamał na miejscu...
Opiekun nie tylko rozumiał ekwilango, ale też mówił płynnie po novendyjsku. Policjant tak bardzo się ucieszył, że nawet nie zwrócił na to uwagi, a poprosił o przyjście na komisariat. Gdy się rozłączył, odetchnął z ogromną wręcz ulgą.
Trochę czasu minęło, oficer siedział z chłopakiem w niezręcznej ciszy, ale w końcu doczekał się opiekuna. Zza rogu wyłonił się wysoki mężczyzna w cienkim, granatowym płaszczu, spod którego wystawała ciemnofioletowa, odrobinę rozpięta koszula z kołnierzem oraz czarne, proste spodnie. Podeszwy lakierowanych butów zalśniły we wpadających przez okno promieniach słonecznych. Nieznajomy rozejrzał się, a gdy dostrzegł młodego, czym prędzej znalazł się tuż przy nim.
— Dzień dobry, co się stało? — spytał policjanta.
— Pan Raoun Noir? — upewnił się tamten.
— Tak.
Raoun zebrał się, gdy tylko dostał telefon. Ubrał na siebie byle co, prawie zapomniał portfela z dokumentami. Chciał możliwie jak najszybciej przyjechać na komisariat, dowiedzieć się, co dokładnie zaszło.
Popatrzył na siedzącego na krzesełku Yonkiego, dwójka wymieniła się białymi spojrzeniami.
Od początku Bóg Spirytyzmu wiedział, że Yonki coś nabroił, ale cholera, jeśli to było coś poważnego, to przysięgał, że utnie mu obie ręce, poszatkuje je i spuści w toalecie, żeby ten nie mógł ich z powrotem sobie doczepić.
— Jest pan rodzicem tego chłopca? — usłyszał wtem.
Nie mogąc się powstrzymać, wybuchł śmiechem.
— Rodzicem?! — Złapał się za brzuch. — HA!
Szybko się jednak pozbierał, głośno odchrząknął, a następnie stanął prosto i poprawił swój płaszcz.
— To znaczy, jestem jego prawnym opiekunem — wytłumaczył spokojnie.
Detektyw spoglądał na dwójkę odrobinę sceptycznie.
— Jestem jego wujkiem — dodał Raoun.
— Rozumiem.
Bóg Spirytyzmu był w stu procentach, nie, nawet dwustu pewien, że wcześniej czy później nieokiełznany Bóg Chaosu coś spierniczy w świecie Riftreach i zacznie go policja ścigać, dlatego specjalnie na taką sytuację ustalił z nim odpowiedni scenariusz. Yonki miał dobrowolnie oddać się w ręce mundurowych, udawać, że totalnie nie jest stąd, a w dobrym momencie podać numer do Raouna, żeby ten przyszedł i wszystko rozwiązał. Nie przypuszczał jedynie, że to tak szybko nastąpi. A powtarzał temu przykurczowi, że ma uważać, bo Riftreach inaczej działał niż jego Haverun, a z tą całą mocą chaosu to już w ogóle powinien być ostrożny! Czy się nie wyraził jasno?!
Miał tak ogromną ochotę złapać Yonkiego za fraki i wyrzucić przez okno. Nawet nie przeszkadzało mu to, że musiałby zapłacić za nową szybę, przecież był bogaty, to co tam, jedna szyba nie zaboli jego majątku. Ha, od razu im walnie kuloodporną! Już nawet zaczął to sobie wyobrażać, ale z zamyślenia wyrwał go policjant.
— Pański... — mężczyzna na moment się zaciął — podopieczny latał na skrzydłach w terenie zabudowanym.
Ach, czyli jednak utnie mu skrzydła.
— Och nie, czy coś się stało? — spytał ze zmartwieniem, za które ktoś by mu dał rolę głównego bohatera w filmie.
— Nie, do niczego nie doszło — sekunda pauzy — ale nie zmienia to faktu, że bez aktualnego prawa lotu stanowił potencjalne zagrożenie dla pozostałych uczestników ruchu powietrznego.
— Rozumiem. — Przytaknął.
Znów spojrzał na Yonkiego, tamten uciekł gdzieś wzrokiem.
A tyle razy mu powtarzał, że ma nie latać po mieście!
— Yonki, co ja mówiłem? — wycedził do niego przez zęby. — Ahahahaha! — zaśmiał się nerwowo do policjanta. — Bardzo, ale to bardzo za to przepraszam! Próbowałem mu przekazać, że w tym kraju nie można latać bez odpowiednich dokumentów, ale najwyraźniej za słabo. Przyznaję, że zawiodłem jako opiekun. — Udał skruchę. — Sam nie miałem dotąd dzieci, więc to dla mnie coś zupełnie nowego. Ach, mój świętej pamięci brat byłby mną zawiedziony...
Jak tak dalej pójdzie, to dostanie nagrodę aktora roku.
Zamrugał szybko kilka razy, cicho pociągnął nosem. W tym momencie chciałby, żeby bogowie łatwiej płakali.
Policjant mierzył ich spojrzeniem, spoglądał to na jednego, to na drugiego. Wziął głęboki wdech, zaczął coś klikać w komputerze.
Raoun musiał wypełnić kilka formalności, ale na szczęście cała sprawa zakończyła się na pouczeniu. Bóg jeszcze raz przeprosił funkcjonariusza, obiecał, że bardziej się postara z wychowaniem oraz dopilnuje, by jego podopieczny wyrobił sobie prawo lotu. Wreszcie duet otrzymał pozwolenie na opuszczenie komisariatu.
— Dobra, Yonki, chodź — rzucił do niego Raoun.
Yonki zaczął wstawać z krzesła, gdy nagle oboje jak jeden mąż zamarli. Bardzo wolno spojrzeli na policjanta.
— To znaczy — poprawił się odrobinę nerwowo Bóg Spirytyzmu. — Yonki, steuyp i... i cho.
— Mhm, ia... Ia cho... Ta...
W niezręcznej ciszy skierowali się w stronę korytarza; Yonki jeszcze szeptem spytał wyższego boga, jak brzmiał archaiczny, ale tamten tylko pokręcił głową.
Gdy przekroczyli próg głównego wyjścia, Raoun odetchnął. Normalnie był tak dobry we wciskaniu innym kitu, co Bashar. Tak to oni raz-dwa ogarną całe „Ejczerowo”... Może od razu powinien startować po stołek ordynatora? Albo dyrektora szpitala.
Idący obok niego Yonki przeciągnął się, napełnił płuca miejskim powietrzem, jakby miało to go orzeźwić.
— Serio?! — jęknął wtem, marszcząc brwi. — Potrzebuję prawa lotu, żeby latać na własnych skrzydłach w terenie zabudowanym?! Niech jeszcze każą mi wyrobić prawo chodu po chodnikach miejskich!
Raoun nic nie odpowiedział. Sprawdził godzinę w swojej komórce, po zejściu ze schodów zaczął iść w stronę miejsca, gdzie zaparkował samochód.
Mały bóg jeszcze za nim szedł.
— Ale patrz, zrobiłem wszystko, co obmyśliliśmy, widzisz! — zawołał. — Taki jestem w tym dobry!
Uśmiechnął się dumnie do siebie, zapozował jak do zdjęcia, na dosłownie chwilę zwracając tym uwagę przechodniów.
Raounowi nie było jednak do szczęścia.
— Gówno, nie dobry, prawie ściągnąłeś na siebie kłopoty — warknął.
— A ty co się tak o mnie martwisz? — Podparł się rękami na biodrach. — Co ty, ojciec mój, prawdziwy wujek?
— Prędzej nakarmię tobą psy mojego sąsiada. — Podparł ręką czoło.
— Te pimpki małe? Jesteś wredny. — Skrzywił się.
Bóg Spirytyzmu westchnął ciężko. Zaczął żałować, że wtedy zabrał małego do knajpy i postawił mu jedzenie. Że w ogóle do niego zagadał. Mógł po prostu iść dalej, uznać, że inni białoocy to inni białoocy i nie musieli oni mieć z nim nic wspólnego. Tylko wtedy nie wiedział, na co się pisze. Ech... Chciałby posłać Yonkiego do szkoły, żeby nauczył się życia w tym świecie, ale obawiał się, że szkoła tego nie wytrzyma.
— Słuchaj, ja serio nie chcę, żeby nasza boska tożsamość stała się tutaj publiczna — wytłumaczył zrezygnowanym tonem. — Jeśli zamierzasz nie przestrzegać moich zasad, to zacznij sobie szukać innego świata albo wracaj do domu truć dupę swojemu bratu.
Yonki popatrzył na niego trochę gniewnie, lecz o dziwo się nie odezwał. Wydymając usta, wsunął ręce do kieszeni swojej kolorowej kurtki, kopnął butem niewidzialny kamień, lecz szybko przydeptał, gdy zdał sobie sprawę, że nieumyślnie zrobił wgłębienie w drodze.
— Uważaj, jak używasz mocy — usłyszał.
— Nic nie robię! — zaoponował.
Raoun znów westchnął.
I dłużej nie ciągnął dyskusji.
Dobra, problemy czasami się zdarzały, ale nie potrafił ukryć, że mimo pewnych trudności cieszył się, że miał tutaj kogoś z tej samej ligi. Mogli swobodnie rozmawiać na tematy, którymi nie dzielił się z nikim, nawet z Kanno czy Basharem. Rozumieli się bez tłumaczenia pewnych określeń, czasami zaciągali w rodzinnym języku (choć jak się okazało, oboje zapomnieli archaicznego, ups). Fakt, Yonki trochę broił i momentami Raoun martwił się, że ten zaraz zrobi dziurę w samym środku miasta albo antypody w Stellaire, ale jak na razie do niczego takiego nie doszło. Latanie bez prawa lotu było małą wpadką.
Czyli Bóg Chaosu umiał się powstrzymać.
Albo chociaż sprawić, żeby nikt nie zobaczył efektów jego mocy.
Wyciągnął z kieszeni pilot, odblokował samochód. Otworzył drzwi od strony kierowcy.
— Dobra, wsiadaj! — zawołał do mniejszego. — Musisz ze mną gdzieś jechać.
Usłyszawszy ostatnie słowa, chłopak uniósł jedną brew.
— Gdzie? — zapytał. — Raczej nie coś zjeść, co?
— Chciałbyś. Jesteś mi potrzebny.
— Do czego?
— Po drodze ci wyjaśnię, a teraz wsiadaj.
Bez dalszego poganiania Yonki zajął miejsce pasażera. Dwójka w tym samym czasie zapięła pasy, Raoun włożył kluczyk do stacyjki, przekręcił, uruchomił silnik. Ustawiwszy bieg i rozejrzawszy się, sprawnie wycofał, wyjechał z parkingu, a następnie ruszył w dobrze znanym sobie kierunku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz