Tego dnia trwało stosunkowo spokojne popołudnie. Ludzie wracali z pracy, więc ulice Stellaire tradycyjnie były zakorkowane, ale na szczęście przy Pokoju Jasnowidza było dosyć przejrzyście i niezbyt tłoczno. Pogoda dopisywała, świeciło słońce, choć ciemne zasłony skutecznie blokowały promienie, przez co pomieszczenie musiało być rozjaśniane przez lampy. Dzień przebiegał swobodnie.
Cheoryeon zmarszczył brwi, zmrużył nieco gniewnie oczy. Popatrzył wpierw na Raouna, potem na Yonkiego.
Znowu się spotkali w Pokoju Jasnowidza. Siedzieli dokładnie na tych samych miejscach, co ostatnio, wymieniając się spojrzeniami. Cheoryeon krzyżował ręce na piersi, wbijając swój nieufny wzrok w twarze bogów. Wydawało się, że zaraz ich przegoni lub opieprzy z góry na dół jak matka swoje dzieci, które nabałaganiły w domu. I szczerze mówiąc, było do tego blisko.
Dalej w pełni im nie wierzył. Dalej uważał ich historię za absurdalny żart. Jednocześnie jednak wmawiał sobie, że powinien stanąć po ich stronie. Przytrafiły mu się wcześniej sytuacje, które dawały sygnały odnośnie jego pochodzenia. Jasnowidzka dostrzegła w nim boga, on przez chwilę miał białe źrenice po byciu opętanym przez Raouna, też kilka innych rzeczy się pojawiło. Do tego ten cały sen...
Na razie odrzuci wyobrażenie największego spisku, jakiego mógłby paść ofiarą i założy, że rzeczywiście jest Złotoskrzydłym Cruinneirimem, a potem zobaczy, co reszta skombinuje.
Tylko ach, czy to oznaczało, że on wtedy, za dzieciaka, modlił się sam do siebie?
Nie...
Nie...
Nie chciał o tym myśleć.
— Dobra — odezwał się w końcu. — To co teraz?
Bogowie jak jeden mąż unieśli brwi.
— Co? — spytał Yonki.
— No, uznajmy, że wam wierzę — mówił dalej jasnowidz. — Okej, jestem Złotoskrzydłym. Co dalej? Macie jakiś pomysł, jak wydobyć ze mnie ten „boski pierwiastek”? Bo, nie, żeby coś, ale nie czuję się jak bóg. Gdy auto mnie potrąciło, jakoś nie wstałem po kilku sekundach.
Szczerze mówiąc, pod tym jednym względem chciał być Złotoskrzydłym – żeby białoocy wydobyli z niego właśnie ten boski pierwiastek. Nie potrafił ukryć, że byłby szczęśliwy, gdyby miał długowieczne, szybko regenerujące się ciało, do tego niepotrzebujące snu, leków, jedzenia i tolerujące dowolne ilości alkoholu. Wtedy jego życie stałoby o wiele łatwiejsze. Na tylu rzeczach zaoszczędziłby pieniądze!
Kłótnia jednak, która miała miejsce kilka dni temu, trzymała go stabilnie przy ziemi; jak na razie nic nie wskazywało tak, hm, w pełni na jego boskie pochodzenie, więc możliwe, że to jego bycie Złotoskrzydłym to albo jakaś największa ściema na tym świecie, albo Raoun z Yonkim zaliczyli totalną wtopę przez niesamowicie wielką pomyłkę. Cóż, cokolwiek to było, jeśli naprawdę okaże się, że żaden z niego bóg, to tak nakopie tej dwójce, że tydzień będą lizać rany!
— Och, już się nie martw, Cheoryeonie — usłyszał.
Przeniósł wzrok na Raouna, przyjrzał się wyrazowi jego twarzy. Coś mu się w niej nie podobało.
— Te kilka dni — kontynuował bóg profesjonalnym tonem — których potrzebowałeś, żeby umówić się z nami na kolejne, jakże fascynujące spotkanie, bardzo dobrze zagospodarowaliśmy, przekazując większość posiadanego czasu na dyskusję na temat twoich cyrkumstancji.
Cheoryeon chwilę milczał.
— Czy ty masz mi coś za złe?
— Nie, absolutnie nie! — Wykonał krótki, obronny gest ręką. — Naturalnie rozumiem, że te kilka dni temu nie miałeś możliwości zaaprobować naszej tezy odnośnie twojego pochodzenia, gdyż musiałeś dokładnie ją przestudiować w swoim zamieszkującym puszkę mózgową kamieniu.
— Słuchaj, nie moja wina, że twoje argumenty były po prostu beznadziejne, dobra?
— Beznadziejne?!
— Raoun — odezwał się wtem dotychczas milczący Yonki.
Bóg Spirytyzmu wykonał kilka głębszych wdechów, po których się uspokoił. Przelotnie zerknął na skryty pod kolorowym obrusem, ale nadal przykuwający swoją uwagę, dziwnie ścięty z jednej strony róg stolika.
Mniejszy bóg zmierzył kolegę wzrokiem, potem spojrzał na jasnowidza.
— Dobra, to teraz moja kolej. — Odchrząknął. — Co to puszka mózgowa?
Z ust pozostałej dwójki wydobyło się westchnięcie.
Cheoryeon momentami nie rozumiał, jak ten mały, wyglądający na gimbusa chłopak miał być bogiem, do tego Bogiem Chaosu. Zapewne mógł swoją mocą w dowolny sposób wpływać na rzeczywistość, robić rzeczy, które śmiertelnikom się nawet nie śniły, jeszcze jako boska istota cechował się ogromnymi pokładami energii... a nie wiedział wielu podstawowych rzeczy o tym świecie. Ewidentnie przybył spoza granicy.
Po niechętnym wytłumaczeniu, czym ta cała puszka mózgowa jest, Raoun przeszedł do właściwej części ich spotkania. Wpierw coś nagadał, że Cheoryeon powinien być bardziej otwarty na jego słowa i szybciej mu uwierzyć, to by mniej się męczyli z tym, coś tam, coś tam, Cheory w pewnym momencie przestał słuchać. Zaczął zastanawiać się, czy w takim tempie dowie się o swoich korzeniach jeszcze w tym miesiącu.
— Dlatego doszliśmy do wniosku, że przygotujemy dla ciebie... — ciągnął Raoun.
— Boski trening! — zawołał podekscytowany Yonki.
Wyższy bóg spuścił na niego wzrok.
— Ej, ja to chciałem powiedzieć!
— Drzemiesz, przegrywasz. — Pstryknął palcami.
W tym samym czasie jasnowidz zamrugał parę razy, uniósł wyżej brwi.
— Co? — spytał, rozplatając dotychczas skrzyżowane na piersi ręce.
— Boski trening — odparł spokojnie Raoun. — Uznaliśmy, że potrzebujesz specjalnego treningu, żeby odblokować pełnię swojej mocy.
— Mhm! — Przytaknął żywo Yonki.
— Pamiętasz swoje poprzednie wcielenia, w każdym z nich wyglądasz tak samo i masz jasnowidzące zdolności, więc mamy dowód na to, że boski pierwiastek gdzieś tam w tobie tkwi.
— Mhm!
— Bo jakby go nie było, no to kaplica.
— Mhm!
— Nie udawaj, że rozumiesz — zwrócił się do Yonkiego.
— Mhm!
Raoun zmierzył małego boga wzrokiem, pokręcił ze zrezygnowaniem głową. Spojrzał ponownie na Cheoryeona, który wciąż wpatrywał się w niego sceptycznie.
— W każdym razie — kontynuował — jako bogowie najlepiej wiemy, jak wydobyć z ciebie boską moc, więc specjalnie na twoje potrzeby zaprojektowaliśmy odpowiedni trening, który sprawi, że uwolnisz w pełni swoją potęgę i będziesz żałował, że darłeś na nas ryja, to znaczy, będziesz nam dozgonnie wdzięczny, że okazaliśmy się być na tyle pomocnymi bogami.
Uśmiechnął się szeroko, firmowo, prawie sztucznie.
A Cheoryeon dalej nie wiedział, jak na to odpowiedzieć.
Boski trening? Jak w ogóle miałoby coś takiego wyglądać? Co, pójdą biegać, pakować na siłce albo czołgać się po górach? Co oni by z nim robili? To chyba raczej tak nie działało, że po paru ćwiczeniach jasnowidz nagle przemianuje się na oficjalnego Złotoskrzydłego. A już na pewno nie odzyska tak prędko wspomnień z życia, uch, Cruinneirima. On serio musiał być Cruinneirimem? Ze wszystkich istniejących Złotoskrzydłych (a na pewno było ich przynajmniej pięciu) padło akurat na niego! Mógł to być Praojciec albo ten drugi, ten...
Chwila, on nie żył.
Chwila, co?
Czasami jego umysł świrował. Szczególnie w ciągu ostatnich dni. Okazjonalnie w głowie pojawiały się informacje, o których nigdzie nie usłyszał ani nie przeczytał. Dzisiaj próbował zakładać, że jeśli uwierzyć w pełni Raounowi i Yonkiemu, to te rzeczy były strzępkami wspomnień... ech, Cruinneirima, ale nadal czuł się z tym trochę niekomfortowo. Serio, albo wszystko, albo nic, czemu jego pamięć nie mogła się zdecydować?
Wziął nieco głębszy wdech, na moment podparł ręką czoło. Nie natrafił na opatrunek, ponieważ ten wczoraj zdjął; jedynie przypadkowo musnął palcami niebolącą już, zabliźniającą się ranę. W sumie z tego powodu był wkurzony na ten cały wypadek. Pomyśleć, że nie tylko jako jasnowidz (jeszcze lepiej: Złotoskrzydły Wszechwiedzy) dał się potrącić przez auto, ale również pozostała mu blizna, która już zawsze będzie mu przypominać o tym upokarzającym zdarzeniu. Do tego na czole! Na czole! Przynajmniej nie na środku, też była stosunkowo niewielka, więc dało się ją zakryć grzywką, ale nadal! Blizna! Na czole! No chyba szlag go zaraz trafi!
Nie, już nie chciał, żeby cokolwiek go trafiało...
Westchnął ciężko, wyprostował się na krześle.
— Jak będzie wyglądał ten trening? — spytał trochę niechętnie.
— Ogólnie będziemy kształtować twoje ciało... — zaczął Yonki.
— I ducha — dokończył Raoun.
Oboje uśmiechnęli się, bardziej do siebie niż do jasnowidza, pewnie dumni z tego, jak to powiedzieli.
— Okej, a co dokładnie będziemy robić? — różnooki chłopak skrzywił się nieco.
— Najpierw jakieś podstawowe ćwiczenia — wyjaśnił Bóg Spirytyzmu. — W sumie będzie to trochę przypominać wychowanie fizyczne w szkole.
— Nie lubię wuefu.
— Chcesz być pełnoprawnym bogiem czy nie? — Skrzyżował ręce na piersi.
Dobra, Raoun miał punkt. Cheoryeon gdzieś tam chciał być pełnoprawnym bogiem – albo przynajmniej chciał, aby w końcu mu udowodnili swoje zdanie lub totalnie spalili na panewce, dzięki czemu chłopak mógłby im to wytykać do końca ich żyć. Tak, dokładnie chodziło o to, że bogowie byli nieśmiertelni... a przynajmniej pod pewnymi względami. W sumie Raounowi się umarło ponad czterysta lat temu, Cru... Cruinneirim też zaliczył glebę, więc na tym etapie nikt ani nic nie trwało wiecznie. Mógł się nawet założyć o cały swój dobytek, że i Yonki przynajmniej raz kopnął w kalendarz.
— Chcę — wymamrotał cicho pod nosem, uciekając wzrokiem gdzieś w bok i wydymając usta.
— To się musisz przynajmniej trochę postarać — odparł Bóg Spirytyzmu. — Już mamy wstępny plan ćwiczeń, więc w najbliższą niedzielę cię zabieramy.
— Co?! — zdziwił się, niemal wstał. — Jak to, w niedzielę?!
— Tak! — Przytaknął stanowczo Yonki. — Chcemy oficjalnie rozpocząć trening, bo w tygodniu praca.
Pozostała dwójka spojrzała na niego wymownie.
— Dobra, wy macie pracę, ja nie — poprawił się tamten.
Jasnowidz popatrzył na Raouna, zamierzał coś powiedzieć, ale nie było mu dane. Wyższy z bogów postawił sprawę jasno; dodał tylko, co różnooki powinien przygotować na „boski trening”, następnie wstał i z krótkim pożegnaniem ruszył w stronę wyjścia. Yonki szybko się pozbierał, zamierzał dogonić kolegę, ale wtem zatrzymał się i zerknął do klatki, w której spał Kamyk. Zapatrzył się w szczura, dopiero głos Raouna przywrócił go na ziemię. Pobiegł za Bogiem Spirytyzmu i razem wyszli.
Cheoryeon siedział nieruchomo, wciąż zapatrzony w wyjście.
Dzisiaj była sobota.
Dobra, co tam, niech im będzie, to wcale nie tak, że w piątek nie otworzył Pokoju Jasnowidza, żeby mieć dłuższy weekend! To wcale nie tak, że planował odpoczywać, ile da mu Prawo Równowagi! Nieeeeee, na spokojnie mógł przystać na pomysł dwójki boskich dziwaków z innych światów, o cokolwiek by im nie chodziło!
Starał się jednak szukać pozytywów. Im szybciej pozna ten cały „boski trening”, też im szybciej go rozpocznie, tym szybciej się dowie, czy rzeczywiście dało się z niego wyciągnąć boski element, czy będzie mógł nakopać białookim. Najlepiej było nie odwlekać takich rzeczy, tylko by się bardziej stresował, a tak to zgrabnie pójdzie, o. Tak, w ten sposób o tym pomyśli. Wieczorkiem jeszcze sobie usiądzie, sprawdzi w przyszłości, co dokładnie ta zgraja planowała i ładnie się na to przygotuje. Tak, wtedy go niczym nie zaskoczą. Plan idealny.
Tyle że Cheoryeon zapomniał, że trzeba było jeszcze ten plan wcielić w życie.
— Czemu... — poświęcił chwilę na zebranie oddechu. — Czemu musimy się drapać po jakichś...? — Wdech, wydech. — Uch...
Podszedł do najbliższego drzewa, oparł się ręką o pień, chwilę rozważając położenie się na ziemi i zaparcie się, że dalej nie idzie. Obawiał się jednak, że jak zacznie się schylać, to nogi już całkiem nie wytrzymają i runie w jakieś niewygodne miejsce, najprawdopodobniej to, gdzie leżały kamienie lub wystawały korzenie.
Gdyby tylko pamiętał o sprawdzeniu przyszłości, wiedziałby, co go czeka. To nie, to wieczorem totalnie zapomniał, a z samego rana nawiedził go Raoun, który miał czelność pod niematerialną formą wprosić się do jego mieszkania! Jak śmiał?! Czy istniał jakiś system antyduchowy? Może powinien rozsypać wszędzie sól albo czerwoną fasolę? Ech, Boga Spirytyzmu pewnie i tak nie ruszały takie bzdety, to by nie miało sensu, gdyby miał go powstrzymać jakiś słony kamień lub nasiona rośliny.
W każdym razie Raoun brutalnie go wyciągnął z łóżka, stał nad nim (jak rodzic pilnujący dziecko, żeby poszło rano do szkoły), gdy jasnowidz mył zęby, pakował się i ubierał(!). Nie, niedane mu było zjeść śniadania. Raoun powiedział, że po drodze zatrzymają się w McRonaldzie. Przynajmniej tyle, normalnie Cheory tam nie chodził.
Oczekiwał, że pojadą do parku. Albo na siłownię. Albo na jakiś plac sportowy.
Źle, źle i jeszcze raz źle.
Został zabrany w góry.
W GÓRY!
Cheoryeon tak cholernie nie lubił gór. Wszędzie było pod górkę, a jak się już wywierciło dziury w stopach po zdobyciu tego nieszczęsnego szczytu, to potem trzeba było schodzić i grawitacja ciągnęła w dół ze zdwojoną siłą. Fakt, widoki były super, ale nie na tyle, by wymienić cały swój wodny zestaw i prawie się sturlać z wycieńczenia! Jeszcze następnego dnia będzie miał zakwasy! I jak on pójdzie do pracy?!
Od teraz będzie sprawdzał każdy ruch bogów, choćby najmniejszy! Nigdy więcej się tak po prostu nie zgodzi na ich szalone pomysły! Ha, i kto tu był wariatem!
— Aby stać się prawdziwym bogiem, musisz mieć wyrobioną kondycję fizyczną — odpowiedział naukowym tonem Yonki, poprawiając okulary własnoręcznie zrobione z nienaturalnie powyginanych gałązek.
— I duchową — dodał Raoun z takimi samymi patrzałkami.
Dwójka szła spokojnie, absolutnie niezmachana, bez ani jednej kropli potu na czole czy jakiegokolwiek innego śladu zmęczenia, jak gdyby wspinaczka była dla nich zaledwie spacerkiem po osiedlu. Cóż, pewnie była, bo, niespodzianka, byli bogami, więc to naturalne, że coś takiego nie mogło ich zmęczyć. A Cheoryeon? A on za chwilę wyskoczy ze swojego ciała i uda się do Zaświatów. Gdzie boski pierwiastek, halo? On miał tu odblokować swój złotoskrzydły potencjał, a nie nowy rodzaj śmierci!
Człapał się za bogami w tyle, nie będąc w stanie ich dogonić. Mimo że udało mu się przerzucić plecak do Raouna, czuł się, jakby najsłabszy powiew wiatru mógł go zmieść z planszy. Gdy prosił o wodę, wyższy z bogów jedynie posyłał mu szyderczy uśmiech, mówiąc, że niech sam po nią przyjdzie.
To chyba była pora na to, żeby nagrał w swoim telefonie głosówkę, w której powie, że został porwany przez Raouna Noira, a potem zboczy ze ścieżki i zaprezentuje się niedźwiedziom jako szybka przekąska.
Że też w pobliżu nikogo innego nie było! Niedziela, a nikt nie wpadł na równie genialny pomysł spędzenia tego dnia w górach! Na początku jeszcze mijali jakichś wielbicieli górskich spacerków, ale szybko zeszli na jakiś mało popularny szlak, a teraz to ogólnie miał wrażenie, że szli ścieżką, którą zdecydowanie nie powinni iść. Cheoryeon pragnął zobaczyć kogokolwiek, żeby na oczach tej osoby paść jak długi i odegrać wiarygodną scenkę, że umiera. Naskarżyłby tak mocno na dwóch bogów, że nie mieliby oni szansy ciągnąć go dalej.
Zahaczając niecodziennie ciężką stopą o kamień, odruchowo przytulił się do najbliższego pnia. Poczuł twardą, chropowatą korę pod palcami, która w tym momencie odpowiadała mu jako podpórka. Poprawił swoją materiałową opaskę na czole, niemal w całości mokrą. Od zawsze pocił się mniej niż inni, ale teraz osiągał poziom, który dotychczas wydawał mu się być poza granicami. Miał ogromną ochotę zdjąć cienką bluzę, ale nawet jej nie rozpiął w obawie, że go przewieje i na koniec się jeszcze pochoruje.
Może powinien chociaż podwinąć nogawki dresów? Nie, jak znał życie, to go poharatają gałęzie czy inne górskie bronie. Ach, mógł przynajmniej lepsze buty ubrać!
— Chodź! — usłyszał.
Podniósł ciężką głowę, spojrzał na stojących kawałek dalej bogów. Przez pierwsze kilka sekund im nie odpowiadał, skupiony na dyszeniu.
— Nigdzie... hu... nie idę! — wydusił z siebie.
Powoli osunął się na ziemię, a potem się położył przy pniu. Gdyby ktoś inny teraz tędy przechodził, z pewnością zwróciłby na to uwagę, ale wiadomo, nikogo przy nich nie było, nikt nie mógł mu pomóc!
Teraz był pewien, że ta wędrówka jeszcze długo będzie mu się śniła po nocach. Może nawet wykształci się u niego PTSD...
— Cheoryeon, nie czas na spanie — odpowiedział spokojnie Raoun. — Musisz ćwiczyć ciało...
— I ducha! — dokończył Yonki.
Bogowie wymienili się spojrzeniami, zdając sobie sprawę, że pomylili kwestie. Ostatecznie wzruszyli jedynie ramionami.
Jasnowidz jednak się nie poddawał. Przywarł do twardej, ale w tych okolicznościach niemal kojącej ziemi, ignorując opadłe igły, małe gałązki i inne brudy wplątujące się w jego włosy. Oddychał ciężko, z pewnym utrudnieniem, odnosił wrażenie, że z którymś wydechem po prostu wypluje z siebie tchawicę.
— Przerwa... — Wdech. — Przerwa albo... idę na najbliższe urwisko i się z niego zrzu... zrzucam.
Słysząc jego słowa, pozostała dwójka popatrzyła po sobie.
— Co ty, Cheory, nie jest źle! — rzucił pocieszającym tonem Yonkim.
Nie, nie było źle. Było tragicznie. Nie, TRAGICZNIE. Nie, T.R.A.G.I.C.Z.N.I.E.
— Cheoryeon, w takim tempie to ty nigdy nie będzie prawdziwym bogiem — jęknął Raoun, podpierając się rękami na biodrach.
— W takim tempie... — zaczął jasnowidz — moje ciało zjednoczy się... ze... ze ściółką... Ach...
Los na szczęście był po jego stronie, ponieważ w końcu otrzymał zgodę na chwilę przerwy. Nawet dostał wodę od Raouna! Wolno podniósł się do pozycji siedzącej, oparł plecy o pień, a następnie półprzytomnymi ruchami pochwycił butelkę. Chwilę siłował się z nakrętką – gdy wreszcie się jej pozbył, czym prędzej napił się łapczywie. Odetchnął ciężko, spojrzał przelotnie na odbitą w jego dłoni powierzchnię nakrętki.
Czy mówił już, że ma dość?
Podczas gdy on zbierał resztki swojej duszy, Raoun postanowił zrobić kilka zdjęć. Uwiecznił roślinność, mały widok przeciskający się przez drzewa, a także dogorywającego Cheoryeona pod jego nieuwagę. Ostatnie zdjęcie zamierzał pokazać Yonkiemu, ale tamten zdołał już się wdrapać na najbliższą sosnę. Mały bóg stanął na gałęzi, która tylko dzięki mocy chaosu się pod nim nie złamała, zerknął do wydrążonej w pniu dziupli.
Przerwa trwała kilka minut, ale Cheoryeon kompletnie tego nie odczuł. W jego oczach on usiadł, napił się trochę wody i zaraz musiał wstawać, bo liczące milenia byty najwidoczniej nie chciały marnować czasu. Raoun jednym pociągnięciem za bluzę postawił chłopaka do pionu, klepnął go w plecy, ukradkiem strzepnął igły z włosów, oznajmiając, że idą dalej. Bogowie tradycyjnie ruszyli przodem, a jasnowidz zaczął się za nimi wlec.
Mógł nie pisać, że im wierzy. Ha, na dobrą sprawę to im nie wierzył w stu procentach! Mógł zostawić ich w bólu oczekiwania i nie odzywać się przez możliwie jak najdłużej. Albo powinien po prostu sam się zająć swoim problemem! Na cholerę mu była ich pomoc? Ptfu, pomoc? To była katorga, nie pomoc!
Wtem zatrzymał się, wzrok utkwił w nikomu nieznanym kierunku.
Bogowie szli spokojnie, choć mniejszy stawiał więcej kroków. Raoun podziwiał piękno roślin, czerpał przyjemność z górskiego powietrza. Kiedyś coś mówił o tym, że jego główna świątynia w Ma'ehr Saephii położona była w górach; również dodał, że któregoś dnia kupi sobie jakiś górski domek tutaj, w Riftreach.
Oby jak najdalej od Stellaire.
Yonki szedł tuż obok, mniej zajęty widokami od swojego kolegi. W rękach trzymał cienkie gałązki, które w nienaturalny dla drewna sposób wyginał, jakby to były kawałki plasteliny. Tu złączył dwa, tam odłamał koniec innego. Był w pełni skupiony, mina jego przypominała dzieciaka, który dzielnie pracował na lekcji plastyki. Po pewnym czasie skończył swoje dzieło; obrócił je w palcach, a następnie pokazał Raounowi.
— Patrz, zrobiłem patyczaka! — zawołał.
Bóg Spirytyzmu spuścił wzrok, przyjrzał się spoczywającym na dłoniach Boga Chaosu gałązkom. Zmarszczył brwi.
— Nie wygląda jak ludzik? — odparł.
— Bo to ma być owad — powiedział odrobinę urażonym tonem tamten.
— Aaaa, ten patyczak. Całkiem niezły.
Usłyszawszy jego słowa, na twarz Yonkiego wskoczył uśmiech. Odwrócił się, by zaprezentować patyczaka z patyków Cheoryeonowi.
— Hm? — Zatrzymał się nagle.
— Co...? — zaczął Raoun.
Również przystanął, spojrzał za siebie.
Jasnowidza nie było.
Cheoryeon uciekał. Czy miał siły? Praktycznie nie. Zbiegając z góry, czuł się, jak gdyby milisekunda nieostrożności miałaby pociągnąć go całkiem w dół i nie pozwolić wstać.
A mimo to biegł.
Przebierał nogami, pchany czystym strachem. Potykał się niemal co chwilę: o kamienie, o wystające z ziemi korzenie, o własne stopy.
Ale biegł.
Gdy momentami zmęczenie dawało wyraźniejsze znaki, szukał kilkusekundowej podpórki u pni mijanych drzew.
Ale biegł.
I starał się za wszelką cenę nie zwolnić tempa.
Nie, on się nie da, oni nie zrobią mu tego! Nie pozwoli, by jacyś wariaci zrobili z nim coś tak potwornego! Będzie żył, będzie żył, nie widział w pobliżu żadnego Ponurego Żniwiarza! Ale to byli bogowie, więc bez problemu mogli spowodować nieprzewidzianą śm... NIE! Tak nie będzie! On się nie da, nie da się ani trochę!
A mógł zajrzeć do przyszłości zawczasu, mógł to zrobić w każdym momencie, zanim wsiadł do tego cholernego auta! To nieeeeee, totalnie o tym zapomniał, a teraz zbierał żniwo, NIE, ŻADNE ŻNIWO, O ŻADNYM ŻNIWIE NIE MYŚLAŁ! Nie da się, nie podda się bez walki!
Dobrze, że chociaż teraz dostał nagłą wizję, to miał jakieś szanse. Może bogowie jeszcze nie zauważyli, że im zniknął, w końcu zawsze byli tak bardzo zapatrzeni w siebie. Raoun pewnie dalej podziwiał naturę, dumając o durnotach związanych z jego rodzinnym światem, a Yonki najprawdopodobniej odwalał jakiś szajs, wiązał drzewa w supeł czy terroryzował kamienie. Tak, była dla niego jakaś szansa, nadzieja, cokolwiek!
I wtedy ziemia pod nim nienaturalnie się ugięła, a on poleciał.
Zamierzał paść jak długi, był tego pewien na sto procent. Jego zasoby siły wołały o pomstę do nieba, więc nie podeprze się w porę. Już leciał, już miał runąć ciężko w leżące pod nim kamienie, widział nawet ten jeden, zaostrzony, cierpliwie czekający na to, żeby mu zrobić dziurę na samym środku czoła. Zamknął oczy, odruchowo wstrzymał oddech na trzy sekundy.
Do niczego nie doszło.
Nie poczuł przebijającego bólu w głowie, nie doczekał się żadnego rodzaju cierpień. Powoli podniósł powieki, dostrzegł, że tuż przed kończącym jego dziesiąty żywot spotkaniem zawisł nieruchomo w powietrzu. Co się stało? Doświadczył cudu?
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że coś, to znaczy ktoś, trzymał go z tyłu za kaptur bluzy.
Doświadczył przekleństwa.
Raoun poprawił swój chwyt, westchnął ciężko.
— Już taki kawał przeszliśmy, a ty teraz chcesz schodzić — zacmokał z niezadowoleniem.
— NIGDZIE Z WAMI NIE IDĘ! — wrzasnął Cheoryeon. — JA WIEM, CO MI CHCECIE ZROBIĆ, JA WSZYSTKO WIDZIA-AAAA...!
Opuścił ręce, jedną złapał za jakiś wystający z ziemi element przyrody z zamiarem przyciągnięcia się do podłoża, ewidentnie zapominając o wciąż czyhającym na jego czoło kamieniu. Prawie nawet uwierzył, że to się może udać, ale wszelkie nadzieje odleciały, gdy niespodziewanie został pociągnięty do góry. Nim się obejrzał, Bóg Spirytyzmu podniósł go, jakby nic nie ważył i przerzucił przez ramię niczym worek ziemniaków. Cheoryeon próbował się jakoś wyszamotać, ale nie było szans, że jego próby cokolwiek dadzą.
— Cheory, jeszcze będziesz nam dziękował — rzucił lekko Yonki, podchodząc bliżej.
Aha, jasnowidz był pewien, że prawie się wyrżnął właśnie przez niego.
— Za co, za ZAMORDOWANIE MNIE?! — Uderzył pięścią w plecy Raouna, lecz wyraźnie się skrzywił, gdy poczuł ból. — Co, myślicie, że do mojej kolekcji zgonów brakuje jeszcze bycia BRUTALNIE ZABITYM PRZEZ DWÓCH BOSKICH OSZOŁOMÓW, HĘ?! HĘĘĘĘĘ?!
— Cheoryeon, gdybyś był w Ma'ehr Saephii, to by cię ścięli za takie słownictwo — powiedział poważnym tonem Raoun.
— Przecież on jest Złotoskrzydłym, to chyba może, nie? — zauważył wtem Yonki.
Bogowie zamilkli, w okolicy na kilka sekund zapanowała cisza.
— Masz rację. Czasami o tym zapominam. Dobra. — Poprawił młodego jasnowidza na ramieniu. — Idziemy.
I poszli.
Czas mijał, oni dalej się wspinali. Cheoryeon nie musiał już wlec się w tyle, a miał teraz czas na odetchnięcie... tyle że nie potrafił odetchnąć. Nieustannie myślał o tym, co go za moment spotka. Zobaczył w nagłej wizji straszliwe wydarzenie, gorsze od bycia potrąconym przez auto, a nic nie mógł z tym zrobić! Próbował uciekać, to go złapali, a teraz nieśli na skazanie!
— Tyle życia za mną, tyle przeżyć już — wolno śpiewał pod nosem — przez co zapomniałem, jaki mają smak. Tyle doświadczenia, jednak myślę wciąż... że... — chwila pauzy. — że nie chcę umierać! — załkał.
— Nie tak leciała ta piosenka — skomentował bez emocji Raoun.
— Wiem, sam ją napisałem!
Serio, czemu nikogo innego nie było w pobliżu?! Ach, no tak, łatwizna: bo zboczyli z normalnych ścieżek i nikt o zdrowym rozsądku nie zapuściłby się w te tereny! Tak, oczywiście, najlepiej – zginie w miejscu, gdzie nie zostaną znalezione jego zwłoki! Punkt kulminacyjny: zginie w miejscu, gdzie nawet Ponurzy Żniwiarze się nie zapuszczali, więc będzie musiał sam ich odnaleźć, żeby zostać przez nich zabrany do Zaświatów! No lepiej to nie mogło zostać rozegrane!
W końcu dotarli do celu... a przynajmniej taki wniosek wyciągnął, kiedy został niezbyt delikatnie puszczony na ziemię. Odzyskawszy już trochę energii, stosunkowo szybko się pozbierał do pionu. Wyprostował się, spojrzał na roztaczający się przed nim widok. Był ładny. Bardzo ładny. Wielu w takich okolicznościach wyciągnęłoby telefony, żeby porobić zdjęcia. Artysta zaraz zacząłby malować pejzaż. Niejedna osoba chciałaby się znaleźć na miejscu jasnowidza...
I Cheoryeon bez słowa by się z kimś zamienił.
Wiedział, że to będzie ostatnie, co ujrzy przed śmiercią, przez co nie potrafił podziwiać szczytów górskich skąpanych w popołudniowych promieniach słonecznych. Serio znienawidzi góry. W przyszłym życiu będzie ich największym hejterem. Oby tylko nie urodził się w rodzinie fanatyków górskich wędrówek...
Raoun z Yonkim również zatopili spojrzenia w widokach. Chwilę tak stali, podziwiając piękno przyrody. Bóg Spirytyzmu odwrócił się, spojrzał na z powrotem leżącego na ziemi jasnowidza.
— Nie udawaj, że zemdlałeś — rzucił do niego, podchodząc do biedaka.
Złapał go mocno za ramię, pociągnął do góry. Cheoryeon usilnie dalej próbował wmówić im, że stracił przytomność, ale się nie udało. Został siłą zaciągnięty do punktu, gdzie miał lepszy widok na góry.
Czyli nad krawędź urwiska.
Odruchowo spojrzał w dół, nogi się pod nim ugięły. Nie upadł jednak ani tym bardziej nie zleciał w przepaść, wciąż przytrzymywany przez Raouna. W głowie mu się zakręciło, chyba dostał lęku wysokości. Chciało mu się płakać tak bardzo, że aż nie był w stanie uronić łzy.
— Możecie mi powiedzieć, dlaczego mi to robicie? — zaskomlał.
— Bo tego chciałeś — odpowiedział beznamiętnie Raoun.
— Nie chciałem! Chciałem, żebyście wyciągnęli ze mnie boski pierwiastek, a nie POSYŁALI NA ŚMIERĆ!
Zacząłby się wyrywać, ale obleciał go strach, że w ten sposób tylko przybliży swój koniec.
— Przecież cię nie zabijamy? — zdziwił się Yonki.
Również podszedł do krawędzi, drobinki gruntu odlepiły się i poleciały w pustkę.
— Właśnie wyciągamy z ciebie boski pierwiastek! Zobaczysz, będzie super! — Uśmiechnął się szeroko.
W odpowiedzi Cheoryeon spojrzał na niego z politowaniem.
Miał szczerą nadzieję, że jego dusza jakimś trafem dotrze do Pramatki, żeby mógł naskarżyć jej, jaki los mu zgotowała ta okrutna dwójka.
Dobra, okej, nie raz, nie dwa mu się umarło, więc już wiedział, jak to mniej więcej działało. Kto wie, może od bratania się przez pewien czas z Raounem zdoła kogoś opętać jako duch? Najlepiej kogoś, kim będzie mógł spuścić łomot boskim oszołomom! Ej, a może to był prank? NO JASNE! To była ta zemsta za wizję do AllTube'a! AHAHAHAHAHAHAHA! Pewnie go nastraszą, a ostatecznie nic mu nie zrobią! Przecież nie widział w przyszłości samego momentu, jak go spychali! Na pewno skończy się na udawaniu, a potem jedynie każą mu złazić z tej góry! Tak, zmęczy się równo, przez następne parę dni będzie miał zakwasy, ale przeżyje! Nawet nie musiał tego sprawdzać!
A może spróbuje? Tak dla pewności. Tak na wszelki...
— Dobra, lecisz! — usłyszał.
— Co, gdzie...?
Nie zdołał nawet dokończyć, ponieważ Bóg Spirytyzmu podniósł go i jednym zamachem rzucił nim poza krawędź urwiska.
Po okolicy rozległa się fala przeraźliwego wrzasku zmieszanego z piskiem, która echem odbijała się od gór.
Panicznie wymachiwał rękami, darł się niesamowicie, a świat wokół niego przesuwał się z zawrotną prędkością. Urwisko było niecodziennie wielkie, ale w dole nie czekała na niego woda ani żadna inna forma potencjalnego miękkiego lądowania. Wysokość była na tyle duża, że aż nie wiedział, czy cokolwiek z niego zostanie po rozbiciu się na bezlitosnej ziemi.
Spadał, krzyczał, praktycznie płakał. Czyli naprawdę umrze. Zaliczył sporo śmierci, nawet jedną w ogniu, ale ta chyba będzie dla niego najgorsza. A może chociaż krótko poboli? Może jak dobrze się ustawi, to przy pierwszym kontakcie z podłożem złamie sobie kark i nie doczeka się większych agonii?
Łał, więc już się pogodził z końcem Cheoryeona Moona...
Nie, nie mógł tak odejść! Przecież miał siostrę i szczura, którymi musiał się opiekować! Oni sobie bez niego nie poradzą! Suyeon się załamie po stracie brata, a w chwilach słabości człowiek robił różne nieprzemyślane rzeczy!
Nie, nie pozwoli na to! Nie umrze tak po prostu...!
Głową w dół zbliżał się niebezpiecznie do ziemi, widząc, że grunt już blisko, odruchowo zasłonił się rękami, ale wtedy coś pchnęło go w górę. Podniósł powieki, wyjrzał zza przedramion.
Już nie spadał.
Tylko leciał.
OCH, NA PRAWO RÓWNOWAGI, NIE PRZYRŻNĄŁ W GLEBĘ! Żył, żył, ŻYŁ! Ach, to był prank, po prostu najgorszy na świecie prank! Oczywiście, że nie chcieli go zabić! Czemu mieliby?! Przecież nic takiego nie zrobił! Fakt, był irytujący, zdawał sobie z tego bardzo dobrze sprawę, ale nie na tyle, by od razu chcieć się go pozbyć! Ach, ci bogowie, AHAHAHAHAHA! Yonki zdążył go złapać i teraz nie musiał się o nic...!
— Oooooo, naprawdę zadziałało! — doszło jego uszu.
W chwilę wyprzedził go Yonki, dwoma machnięciami swoich skrzydeł znalazł się tuż przed nim. Pofrunął nieco wyżej, zwolnił – teraz był częściowo nad jasnowidzem.
Cheoryeon podniósł na niego wzrok. Aaaaaaaa, czyli to Raoun go złapał! No tak, on też umiał latać, mimo że nie miał skrzydeł! Bóg nie popisywał się wcześniej jakoś specjalnie swoją lewitacją, ale coś wspominał o pełnoprawnym unoszeniu się nad ziemią, a nawet lataniu! Tak, nie musiał się o nic...!
— Mówiłem, że będzie sukces! — pojawił się drugi głos, tym razem od dołu.
Spuścił głowę, ujrzał lecącego pod nim Boga Spirytyzmu. Wiatr targał jego płaszczem i włosami, ale nie zwiewał dumnego uśmiechu z ust.
MOMENT, TO KTO GO W TAKIM RAZIE TRZYMAŁ?! PRZECIEŻ CZUŁ NA PLECACH...!
Popatrzył na Raouna, który został nieco w tyle; dopiero wtedy dostrzegł kątem oka coś na linii jego ciała. Obrócił nieco głowę, spojrzenie natrafiło na wielkie, lśniące na złoto...
Po okolicy rozległa się kolejna fala przeraźliwego wrzasku zmieszanego z piskiem, która echem odbijała się od gór.
Bogowie podążyli wzrokiem za Cheoryeonem, który ponownie zaczął spadać. Chwilę tak patrzyli na niego, aż w końcu Yonki postanowił się odezwać:
— Czyli ostatecznie musimy go złapać.
Wyciągnął ręce, gotowy do zagrania w kamień-papier-nożyce, ale ledwo zaczął odliczać, jak usłyszał od Raouna:
— Ty jesteś szybszy, lecisz.
— Och, okej.
Cheoryeon prawie witał się z drzewami, ale na szczęście został przed tym uratowany. Tym razem już na serio Bóg Chaosu w porę go złapał i zabrał na najbliższą małą polanę, gdzie wylądowali. Gdy tylko jasnowidz zetknął się z gruntem, nogi automatycznie się pod nim ugięły; w ostatniej chwili zdołał się podeprzeć rękami, nim zaliczył pocałunek z glebą. Kilka kroków dalej stanął przy nim Yonki, trochę później dołączył też do niego Raoun. Nikt z dwójki się nie odezwał – w ciszy przypatrywali się różnookiemu.
Klęczał na twardej ziemi, z palcami dłoni zanurzonymi w krótkiej trawie. Oddychał nierówno, płytko, o ile to można było nazwać oddechem. Nie zwracał uwagi na otoczenie: ani na szybujące po niebie ptaki, ani na kołyszące się lekko na wietrze gałęzie iglaków, ani nawet na stojących przy nim bogów. Skupiony był tylko na jednym – płożącym się przed nim po ziemi jego własnym cieniu, z którego pleców wyrastały dwa wielkie skrzydła.
Potrzebował porządnej chwili, zanim odważył się oderwać wzrok od cienia i przenieść go na to, co ten cień rzucało. Podniósł powoli głowę, spojrzał w bok. Ujrzał złote pióra. Spojrzał w drugą stronę. Również ujrzał złote pióra. Spróbował poruszyć jednym skrzydłem: odrobinę je rozłożył, ale wtedy kończyna zadrżała w odpowiedzi na sensację, jakiej chłopak doświadczył.
To było coś absurdalnego. Czuł wyraźnie te skrzydła. Cóż, w końcu wyrastały one z jego pleców, były do niego przyczepione, więc to raczej naturalne... ale normalnie mózg nie reagował na obecność ręki, a tutaj czuł każdy, nawet najmniejszy skurcz mięśni, każdy, nawet najdelikatniejszy powiew wiatru, każdy, nawet najcieńszy promień słoneczny. Na wszystkich istniejących bogów, on miał te skrzydła. To były jego skrzydła. Żadna zabawka. Najprawdziwsze, z krwi i kości skrzydła.
Spojrzał na złote, lśniące w świetle pióra.
— Ja... — głos mu na moment stanął w gardle — ja naprawdę jestem Złotoskrzydłym?
Podniósł wzrok na dwójkę bogów. Tamci jak jeden mąż pokiwali głowami.
— Próbowaliśmy ci to delikatnie przekazać, ale ponieważ nie chciałeś nam wierzyć... — Raoun wzruszył ramionami.
— Ale patrz, teraz wszystko będzie lepsze! — zapewniał jasnowidza żywo Yonki. — Nie tylko udowodniliśmy ci, że jesteś Złotoskrzydłym, ale też mamy już pewność, że boski pierwiastek naprawdę da się z ciebie wyciągnąć! Jeszcze trochę i odzyskasz pełnię swojej mocy! — Uśmiechnął się szeroko.
Między grupką nastała cisza.
Cheoryeon spoglądał na białookich, zamrugał parę razy. Wtem niespodziewanie z jego ust sturlał się cichy śmiech.
Czyli tak to wyglądało! Naprawdę był bogiem! Do tego Złotoskrzydłym! Ha, do tego Cruinneirimem! Cruinneirimem, którego nienawidził! Modlił się sam do siebie! Miał złote skrzydła! I najprawdopodobniej tyle lat, że suma wieków wszystkich bogów Ma'ehr Saephii i Haverunu nie mogłaby go dogonić!
Cały ten czas żył, nawet nie wiedząc, kim był! Myślał, że po prostu jakieś bóstwo go pobłogosławiło, a to on był bóstwem!
— To ja jestem Cruinnerimem! — zawołał przez śmiech. — Złotoskrzydłym Wszechwiedzy Cruinneirimem!
Głos jego wyblakł, podobnie jak widoczność. Gdy zdał sobie z tego sprawę, już się bezwładnie osuwał na ziemię, a potem nastała ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz