28 kwietnia 2024

Od Seymoura do Virgila

Mieszkanie Raama przytłaczało powodzią barw, elementów, zapachów i światła, wydobywającego się rozmytym blaskiem z witrażowych lampek, błyszczących LEDów i pachnących świeczek, dekorujących przypadkowe fragmenty pokojów. Asura idealnie wpasowywał się w egzotyczny styl własnego mieszkania, mimo potężnych rozmiarów poruszając się bez problemu między bibelotami, dekoracjami i chaosem poduszek do siedzenia. Reszta ekipy zalegała w tych poduszkach, czekając, aż pan domu skończy taniec z patelniami i garnkami, i uraczy ich cudem bharackiej myśli kulinarnej, takim wypalającym gębę i wszystko, co po drodze.
Od momentu całej tej sprawy z Bharatem i Sallandirą, asura był na dobrą sprawę nie do życia, miotając się między wewnętrzną potrzebą powrotu do ojczyzny, gdy na horyzoncie majaczył niewyjaśniony kataklizm, a twardym zakazem od swych boskich „rodziców”, mówiących mu jasno, że ma się nie ruszać ze Stellaire. Gdy tylko sytuacja się wyjaśniła, z Raama zeszło całe to zagniewane, zestresowane powietrze, i w chwili obecnej asura tryskał humorem, podśpiewując jakieś bharackie hity z ubiegłej dekady, z werwą mieszając curry w jednym z wielkich garów. Arieth z Ignisem zaproponowali, że coś mu tam pomogą, Seymour zaś zapobiegawczo przytrzymał Vi przy sobie, lecz Raam ograniczył się jedynie do wyposażenia chłopaków w noże i posłania ich na wojnę z ziemniakami. Kampania okazała się krótka i łatwa, ziemniaki obrano, obyło się bez strat w zmiennokształtnych i genashi, gdy Raam widać zapomniał, że patelnia może służyć do czegoś innego, niż do gotowania.
Zapach przypraw wzbierał w pomieszczeniu, Ioannis zajął się jakimś egzotycznym instrumentem, lekko trącając smukłą dłonią cienkie struny, dyskutując o czymś z siedzącym zaraz obok Ignisem. Dante przewalał się wśród poduszek, przerzucając strony jakiegoś starego czasopisma, omijając wzrokiem akapity dekoracyjnych szlaczków i przyglądając się raczej strojom i krojom noszonym przez celebrytów. Arieth zapuszczał mu żurawia przez ramię, od czasu do czasu odpowiadając na pytanie, co to za gala, wystawa albo inna ceremonia, i co tym razem pismacy nasmarowali w kwestii komentarzy odnośnie biżuterii i ubiorów. Seymour zaś siedział bezczynnie, z ramieniem przerzuconym luźno przez barki Vi, z dłonią w zamyśleniu błądzącą po smukłych żebrach i z lekkim uśmiechem, bardziej zrelaksowanym i miękkim, niż to się muzykowi zdarzało pokazywać.
Niby trochę czasu już minęło odkąd Vi pojawił mu się na progu mieszkania w środku nocy, ale od czasu do czasu, gdy ta myśl ponownie pojawiała się w głowie Seymoura i były czarodziej znów zdawał sobie sprawę ze swojego szczęścia, dopadało go jakieś poczucie ciepła i spokoju, głębokiego odprężenia i tego trudnego do ubrania w słowa wrażenia, że wszystko jest tak, jak powinno być. Popatrywał na Dantego, zerkał znów na Virgila, i sam nie potrafił się sobie nadziwić, jakim skończonym debilem był, sądząc, że między mężczyznami może cokolwiek być. Myśl wydawała się teraz równie absurdalna, co jakby komuś przyszło do głowy, że Zapałka coś do niego czuje, bo i takie kretynizmy potrafiły pojawić się w kolorowych czasopismach.
W końcu Raam oznajmił, że skończył swoje popisowe dzieło i horda ozdobnych, żeliwnych naczyń powędrowała w stronę stołu, błyskawicznie zajmując cały blat. Po lekkich przepychankach i paru głupich tekstach, jedzenie wylądowało na talerzach, rozdzielono też przypieczone naany i całą wielką górę ryżu. Raam był w doprawdy dobrym nastroju, wspaniałomyślnie obdzielił więc Dantego szklanką maślanki, żeby nie umarł od ognia przypraw, a gdy na placu boju pozostały ostatnie garstki pulao i puste miski z przyschniętymi resztkami curry, przyszedł czas na dobranie się do barku i rozparcelowanie znajdujących się w nim, pękatych butelek. Raam poczarował coś z procentami, przyprawami i kolorowymi syropami, w szklankach pojawiły się plastry słodkich owoców, a potem rozmowa stała się jeszcze luźniejsza i już żadne tematy nie wydawały się zbyt debilne, żeby je roztrząsać.
— Zapałka, to że ty potrafisz zasnąć w dowolnym miejscu, nie oznacza wcale, że to jest normalne i wszyscy tak mają — powiedział Dante, Seymour zaś nie wnikał w to, jak pokrętne meandry podrasowanej alkoholem rozmowy doprowadziły ich ekipę do zastanawiania się nad tym, jak jeden z drugim spał.
— Lepiej tak, niż każdego wieczora szukać odpowiednio dużej kałuży, żeby mieć ten swój, jak to tam było? Beauty sleep — odburknął genashi.
— Coś, o czym ty nigdy nie słyszałeś, więc nic dziwnego, że wyglądasz jak wyglądasz — odciął się syren.
Raam parsknął śmiechem.
— Jakbym ja się wyspał w wannie, to wstałbym pewnie pomarszczony jak śliwka — powiedział, popatrując na swoje mocarne dłonie. — Za chuja bym pałeczek normalnie nie trzymał.
— No żebyś się nie zdziwił. — Dante zakołysał szklanką w dłoni, rozparł się mocniej wśród poduch. — Wcale nie jest tak, że człowiekowi potem rozmiękną ręce i nie jest w stanie niczego utrzymać.
— Twoje rybie płetwy się nie liczą.
— Ja nie mówię o swoich dłoniach!
Seymour parsknął śmiechem – był już na takim etapie, że zwyczajowe przepychanki słowne między Karpiem i Zapałką wydawały mu się szczytem komedii, chociaż słyszał podobne teksty już tyle razy, że nie szło zliczyć, i zazwyczaj jednak wywracał na nie oczami.
— Jakbyście nie mogli spać normalnie, pod kołdrą i z poduszkami — mruknął Raam.
— A z tą maską na oczy i stoperami? — wtrącił nagle Arieth. — Redukcja natężenia światła i dźwięku sprawia, że lepiej się śpi.
— Zupełnie jak pod wodą.
— Nie no, ale chłop ma łeb — wsparł zmiennokształtnego asura. — Jak Zapałka śpiewa przez sen, to totalnie te stopery pomagają.
— Ty za to chrapiesz jak jebany traktor!
Ignis cisnął w perkusistę poduszką, Raam roześmiał się w głos, pogroził, że mu odda. Seymour wyciągnął się mocniej u boku Vi, oparł głowę na jego ramieniu.
— Z pluszakiem się w sumie dobrze śpi — wypalił, lecz jego głos utonął trochę w rozmowie, sięgnął tylko wilczych uszu. Vi odwrócił się.
— Z pluszakiem?
— Pewnie. Wiesz, takim wielkim i miękkim, puchatym i pluszowym — rozmarzył się były czarodziej, wywołując u wilkołaka pobłażliwe parsknięcie śmiechem.
— Sprawić ci pluszaka, żebyś lepiej spał?
Seymour machnął dłonią, cudem nie wylewając zawartości trzymanej w niej szklanki.
— Przecież mam już pluszaka.
— Serio?
— No raczej. — Muzyk uniósł głowę. — Ciebie. Jesteś wielki, miękki i puchaty, i zajebiście się z tobą śpi. — Seymour obdarzył go szerokim, lekko nieprzytomnym uśmiechem. — Jesteś moim pluszakiem.
Vi patrzył na niego przez chwilę, nim parsknął zrezygnowanym śmiechem, pocałował swojego czarodzieja w nos.
— Kocham cię.


Gdy Seymour wytrzeźwiał, skwitował nazwanie Virgila „moim pluszakiem” soczystą kurwą. Wilkołak nie miał mu za złe, wręcz przeciwnie, śmiał się do rozpuku, mówiąc, że na tle wszystkich tych oklepanych zdrobnień w rodzaju „kochanie”, „słońce” albo „skarbie”, „pluszak” wypada bardzo oryginalnie i uroczo, i on nie ma nic przeciwko. Muzyk burczał coś jeszcze, ale nie wiedzieć kiedy, nazywanie Virgila Pluszakiem weszło do ich codziennego słownika, a potem aż dziwne było, że Virgil nie od razu był w ten sposób nazywany.
Widmo konieczności odwiedzenia rodziny Vi wciąż wisiało nad nimi, dzień rodzinnego obiadku zbliżał się nieubłaganie, muzyk więc postanowił nieco się odprężyć, a co było ku temu lepsze, niż wspólne spędzanie czasu z Virgilem?
Seymour uwielbiał jeździć na łyżwach, ale teraz to po prostu cieszył się jak dziecko, wiążąc włosy w ciaśniejszą kitkę i zakładając dopasowane rękawiczki. Łyżwy już dawno miał na nogach, ciemny golf starannie krył tatuaże, dopasowane spodnie nie zawadzały w najmniejszym stopniu przy żadnym ruchu. Co prawda tego dnia Seymour nie miał w planach żadnych trudnych akrobacji, stawiając na czysto rekreacyjną jazdę, ale Vi mówił, że mu w takim stroju ładnie, więc Seymour go założył.
Obaj znajdowali się już na trybunach lodowiska, Seymour zaś przykucnął przy nogach Vi, pomagając wilkołakowi z odpowiednim zawiązaniem nowiutkich łyżew. Czarna skóra wciąż była twarda, niewyrobiona, więc te grubsze, wełniane skarpetki, które Seymour osobiście wybrał, okazały się rzecz jasna strzałem w dziesiątkę. Czarodziej porządnie ściągnął sznurówki, wstał, wyciągnął dłonie do Vi.
— Hop, do góry — powiedział, wilkołak zaś złapał go za ręce, obdarzył uśmiechem, nieco niepewnie wstał z siedziska. — Widzisz, coraz lepiej ci idzie.
— Tylko tak mówisz.
— Dzielę się profesjonalną ekspertyzą.
Podtrzymywany przez Seymoura, Vi ostrożnie podszedł do wejścia na lód, przeniósł dłonie na barierkę. Czarodziej w okamgnieniu pozbył się ochraniaczy z łyżew, ostrza dotknęły lodu.
— Teraz twoje.
— Chyba żartujesz, że podniosę tak wysoko nogę.
Seymour mógł albo pozostać profesjonalistą, albo być łobuzem.
— Podniesiesz dużo wyżej, sam wczoraj widziałem — zamruczał, pochylając się przez barierkę. — Jesteś bardzo dobrze rozciągnięty, Vi.
— Seymour!
Muzyk parsknął śmiechem.
— Pokaż, pomogę ci z tym.
Chwila moment i Vi stał już niepewnie na lodzie, jego ochraniacze spoczęły zaraz obok tych należących do Seymoura. Mężczyzna popatrywał na swojego wyszczerzonego pogodnie instruktora, parsknął śmiechem.
— Ty po prostu lubisz patrzeć na mnie, jak się wygłupiam.
— Racja, lubię patrzeć na ciebie — Seymour ledwie wyczuwalnie odepchnął się od lodu, zaczął jechać tyłem, niespiesznie ciągnąc za sobą Vi. — A twoje wygłupy są w pierwszej dziesiątce.
Wilkołak parsknął śmiechem, pokręcił głową, powiedział coś o tym, że Seymour jest niemożliwy, nim dał się pociągnąć dalej, w stronę środka lodowiska. Muzyk postanowił, że nie będzie dzielił się tym, jakie widoki zajmują pierwsze miejsca, Vi był już wystarczająco zaczerwieniony. Kostki wilkołaka chwiały się lekko, jak u każdego początkującego łyżwiarza. Mimowolnie zaciskał dłonie na rękach Seymoura, szukając oparcia w nim, nie zaś we własnych nogach.
— C-ciężko na tym ustać — wypalił w końcu.
— Popatrz na mnie, Vi — powiedział Seymour i uśmiechnął się, gdy Vi podniósł wzrok. — Pluszaku, każdy łyżwiarz zaczyna od trzęsących się kostek. Ale w końcu znajduje równowagę, a nim to się u ciebie stanie, ja będę twoim oparciem. Nic nie musisz się bać. Jak będziesz leciał, to cię złapię, zanim dotkniesz lodu.
— A jak nie zdążysz?
Seymour wzruszył ramionami.
— To polecimy razem.


— Jak wyglądam?
— Zjawiskowo.
Seymour wychynął z sypialni, ubrany już w dopasowaną koszulę i kamizelkę. Nad marynarką dalej się zastanawiał, ale spodnie i buty miał już wybrane, właśnie zapinał mankiet śnieżnobiałego rękawa. Złoto błysnęło, przełamane szafirowym blaskiem, gdy mężczyzna po raz kolejny poprawił starannie uczesane włosy.
— Myślisz, że twoim rodzicom się spodoba?
— Seymour, moi rodzice będą zachwyceni. — Vi podszedł bliżej, obdarzył go uśmiechem. — Tak, jak ja jestem zachwycony. Naprawdę, nie musisz się tyle martwić.
Seymour i tak się martwił.
W swoim życiu dokładnie raz zdarzyło mu się „zapoznać rodziców” i nie wspominał tego momentu zbyt dobrze. Ojciec Megajry po prostu rzucił mu spojrzenie, nie wstał nawet, nie podał mu ręki, zakołysał tylko puszką z piwem i powiedział, że ma się zachowywać, bo jak nie, to go znajdzie i zapierdoli. Matka wywarła na nim o wiele lepsze wrażenie, dostał nawet talerz zupy, ale większą część „wizyty” Seymoura w domu jego dziewczyny spędziła zarobiona w garach, mieszając coś, obierając jakieś warzywa i generalnie wyglądając na bardzo zajętą ogarnianiem domu. Wtedy Seymour był jeszcze zwykłym smarkiem i wydawało mu się, że to jego wina, że nie zrobił wystarczająco dobrego wrażenia i dlatego to tak wygląda, zaś zapewnienia Megajry, że po prostu jej rodzice są tacy, jacy są, nie podnosiły go na duchu.
O rodzicach Virgila nieco już słyszał – mężczyzna opowiadał mu o nich, przewijali się w jego wspomnieniach, za każdym razem sprawiając wrażenie osób, z którymi łatwo byłoby mu porozmawiać. No, może matka Virgila wypadała bardziej jak ta surowa, wymagająca nauczycielka (w końcu była dyrektorką szkoły, prawda?), lecz poza tym wydawało się, że Seymour nie miał się czego obawiać. Jednak wtedy do głosu dochodziła obawa, że opowieści opowieściami, a rzeczywistość może wyglądać zgoła odmiennie i łagodny Lorenzo postanowi przepytać go ze znajomości literatury, Magia zaś stwierdzi, że kariera muzyczna to nie coś, czym można zajmować się na poważnie. I choć Seymour przerabiał już podobne tematy z własnym ojcem, to jednak gdy chodziło o rodzinę Virgila…
Vi podszedł, dotknął jego dłoni, pomógł z tym mankietem.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział miękko, spinka w końcu znalazła swoje miejsce. — Nic się nie musisz martwić. Przecież idziemy tam razem, tak?
Seymour odpowiedział uśmiechem.
— Tak, racja.
W końcu nie wybrali się na miotle – ten środek transportu, choć tak wygodny, niespecjalnie współpracował z eleganckimi spodniami, bukietem kwiatów, czekoladkami i butelką wina, którą Seymour wybierał chyba przez trzy wieczory. Taksówka zawiozła ich na właściwe miejsce, a muzyk wcale nie bębnił palcami po kolanie, starając się jakoś uspokoić. Vi sięgnął jego dłoni, palce splotły się z jego własnymi. Rzeźbiarz się nie odezwał. Jedynie to ciepłe, metaliczne spojrzenie, obdarzało go spokojem i wlewało w serce siłę. Seymour odetchnął. Gdy taksówka parkowała przy krawężniku, napięcie zniknęło ze spojrzenia, a ruchy na powrót nabrały typowej płynności. Co ma być to będzie, prawda?
Dom rodzinny Moerisów opasano żeliwnym płotem, do drzwi prowadziła otoczona niskimi krzewami ścieżka. Seymour pozwolił sobie zerknąć na niewielki ogródek, utrzymany ładnie od strony ulicy, rozmyślając nad tym, że musiał on być świadkiem niezliczonej ilości psot i łobuzerstwa dwójki małych wilkołaków. Vi opowiadał mu trochę o tym, co potrafili z Valeriusem nawyczyniać i Seymour doszedł do wniosku, że nic nie byłoby w stanie przygotować człowieka na doświadczenie wychowywania takich dzieciaków.
Parę kroków, stanęli pod drzwiami, rozbrzmiał dzwonek. Seymour wcale nie odgarnął po raz kolejny jakiegoś zbłąkanego kosmyka, a potem drzwi się otworzyły, stanęła w nich Magia.
— W końcu jesteście — powiedziała z uśmiechem, który rozpłynął się nieco na widok muzyka. — Ty musisz być Seymour.
— Dzień dobry — przywitał się. — I dziękuję za zaproszenie.
Mama Virgila wpatrywała się w niego jeszcze przez chwilę, Seymour miał zaś okazję zobaczyć, po kim Vi odziedziczył swoje charakterystyczne, białe pasemka we włosach.
— Możemy wejść, mamo? — spytał z rozbawieniem Vi, wyrywając ją z kontemplacji dobrze skrojonego płaszcza i starannie wypastowanych butów Seymoura.
— Ach, tak, oczywiście. Wejdźcie, wejdźcie, Lorenzo zaraz przyjdzie.
Weszli, okrycia poleciały na wieszaki, buty na stojak. Tata Virgila wychynął z trzewi domu, wycierając jeszcze dłonie o kuchenną ściereczkę. Przystanął, wpatrzył się w Seymoura.
— Czyli to jest Seymour?
Muzyk skusił się na lekki uśmiech, zerknął przelotnie na Vi, coś to przywitanie przez jego rodziców nie wydawało się takie, jakim być powinno. Jakby na starcie spodziewali się kogoś kompletnie innego.
— Tak, to jest właśnie Seymour.
Valerius pojawił się zza sylwetki ojca, szczerząc zęby i podchodząc do ich dwójki, z tym łobuzerskim błyskiem w oku i zupełnie grzecznie dobraną koszulą.
Wymieniono jeszcze trochę uprzejmości, uścisków dłoni, następnie Seymour wręczył kwiaty, bombonierkę i butelkę wina, na co Lorenzo się ucieszył mówiąc, że będzie pasowała do obiadu i że Seymour świetnie trafił, gdy w międzyczasie Magia zajęła się bukietem i znalezieniem dla niego odpowiedniego wazonu. Valerius zaprowadził w stronę salonu, wzrok Seymoura z zaciekawieniem uciekał w stronę wystroju domu.
Na każdym kroku widać było mniejsze i większe ślady obecności dwójki energicznych, młodych wilków. A to ściana była lekko otarta i ubrudzona, akurat na wysokości swędzącego, wilczego boku, a to noga od jakiegoś stolika nosiła ślady ostrych zębów, a to fragment dywanu wyglądał tak, jakby ktoś bardzo skrupulatnie radził sobie z jego frędzlami. Tu i tam dało się dostrzec oprawione w ramki fotografie, przedstawiające głównie szczerbatego Virgila z bratem, ale nie tylko – Seymour zgadywał, że spoglądał właśnie na pozostałych członków wilkołaczej rodziny, przewijających się przez kadry. Już wiedział, skąd u Vi takie zamiłowanie do dekorowania ścian fotografiami.
Starsi Moerisowie zniknęli w kuchni, Seymour zaś usiadł przy stole w salonie, zaraz obok Virgila, starając się nie zwracać uwagi na jakieś szepty i rozmowy zagłuszane nieco miarowym szumem wiatraka w piekarniku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz