Atrament zblakł nieco, gdy mijające wieki odcisnęły piętno na kruchym papierze, sprawiając, że linie straciły na głębi swej przemożnej czerni, lecz sam list wciąż nosił w sobie nieustępliwy charakter piszącej go osoby, słowa zaś składały się na wyrok brzmiący ostateczną, nieodwołalną decyzją.
Bashar wiele razy widywał już odłamki własnej przeszłości złożone na aksamitnych poduszkach, za szklanymi gablotkami, podpisane starannie na załączonych tabliczkach, lecz to uczucie, które budziło się w piersi za każdym razem, gdy jego wzrok padał na taki odłamek, niezmiennie go fascynowało. Poruszało w demonicznej piersi ukryte struny głębszych uczuć, bo takich sięgających historii, które dawno już przeminęły, teraz zaś kurz mijających lat zaczynał pokrywać je coraz grubszą warstwą. Jego wspomnienia, choć ich szczegóły często zacierały się w pamięci, nadal tam były, na wieczność kształtując i hartując jego bazaltowe serce różnorodnym ogniem uczuć. Czas zmieniał perspektywę, ale w owej zmianie Bashar nie widział straty, lecz raczej powód, dla którego to, co kiedyś było prostym, nieociosanym blokiem przepełnionym nienawiścią, zmieniło się w skomplikowaną, ażurową strukturę, mieszczącą w sobie mnogość barw i faktur.
Podążali przez długie, ozdobne korytarze Muzeum Uffizi, stanowiące architektoniczny labirynt piękna i historii, wypełnione najdostojniejszymi dziełami solmaryjskiej sztuki, a także jej historią, wynalazkami i wszystkim tym, co stanowiło o charakterze i unikalności tego kraju. Dante trzymał się jego boku, strategicznie zajmując miejsce za jego plecami, otaczając przy tym szerokimi ramionami i opierając policzek o skroń, gdy tylko Bashar przystawał gdzieś na dłużej, poświęcając więcej czasu danemu dziełu.
— Prawie tak ładny charakter pisma, jak twój — odezwał się, słowa rozmyły się lekko w pocałunku, utonęły między ciemnymi kosmykami.
Bashar parsknął śmiechem, nie dzieląc się oczywiście informacją, że to on napisał list, i że charakter pisma nie jest ładny, jak jego, tylko po prostu należy do niego. Chociaż trzeba przyznać, gęsim piórem pisało się jednak inaczej, niż jego współczesnym odpowiednikiem. Lekarz sięgnął w górę, lekko za siebie, dłoń bezbłędnie ułożyła się na syrenim policzku.
— Dziękuję.
Bashar zawsze przykładał się do tego, by słowa wychodzące spod jego pióra były estetycznie napisane, bez względu na to, czy był to list do dzieci, czy też wyrok śmierci, jak w tym przypadku.
Tym, których kochał, demon przychyliłby nieba. Dla przeciwników nie miał krzty litości.
Podniósł wzrok na wiszący nad gablotą portret. Przedstawiał mężczyznę w średnim wieku, o łagodnych rysach twarzy, siedzącego na tle skąpanego w słońcu ogrodu. Szmaragdowy dublet leżał na nim ładnie, oszczędnie ozdobiony złotym haftem, a przerzucona przez ramię peleryna nadawała nieco frywolnego, może zamyślonego charakteru. W dłoni szlachcic trzymał rozkwitłą gałązkę oliwną, nawiązującą do licznych gajów oliwnych będących w posiadaniu jego rodziny od najdawniejszych czasów. Cały obraz tchnął letnim spokojem i łagodnością, lecz próżno było ich szukać w samym spojrzeniu mężczyzny.
Charakterystyczne oczy o głębokiej, rubinowej barwie, spoglądały z jakimś rodzajem skupienia i surowości, przyszpilającym każdego, nawet gdy od momentu namalowania obrazu minęło tyle wieków. Spojrzenie zdawało się chłodne, głębokie, jakby kryło się w nim więcej, niż przypisywano by właścicielowi gajów oliwnych.
Artysta naprawdę miał talent, to mu Bashar musiał przyznać, choć nie zapamiętał jego imienia i musiał posiłkować się podpisem, by je sobie przypomnieć. Nie musiał jednak przypominać sobie imienia przedstawionej na portrecie osoby, w końcu twarz tę wielokrotnie oglądał w lustrze.
— …badania archeologiczne i dostęp do archiwalnych dokumentów należących do panującego wtedy doży, pozwoliły określić, że przedstawiony na portrecie hrabia… — Słowa stojącego nieopodal przewodnika dobiegły uszu Bashara.
— Ma podobne oczy do twoich. — Przerwał mu Dante. — Ale ty masz jednak ładniejsze.
— …gaje oliwne, będące jedynie przykrywką dla szeroko zakrojonej działalności politycznej…
— Rozpieszczasz mnie dzisiaj ponad miarę tymi komplementami.
— …stawiającej wpływy hrabiego ponad mocą sprawczą samego doży.
— To wciąż za mało.
Wycieczka obwieszonych aparatami fotograficznymi senkawańczyków przepłynęła gdzieś dalej, podążając za przewodnikiem i jego charakterystyczną tyczką z logiem biura podróży. Bashar rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie swemu portretowi, posłał uśmiech przeszłości, a potem również ruszył dalej, podążając wraz z powoli przesuwającym się tłumem turystów, pragnących nacieszyć się zbiorami największego z solmariańskich muzeów.
Po popularnym, mocno turystycznym i zatłoczonym miejscu, jakim było muzeum, przyszedł czas na chwilę relaksu i względnej samotności, gdy Dante znalazł kolejne urokliwe, lecz odosobnione miejsce, o którym usłyszał podczas swych wycieczek z mamą.
Mimo pory roku, popołudnie nadal witało ich przyjemnym ciepłem, złotymi promieniami słońca kładącymi się łagodnie wśród twardolistnych zarośli, a otaczający ich ze wszystkich stron spokój brzmiał cichym brzęczeniem owadów, odległym śpiewem ptaków i łagodnym szumem morskiego wiatru, wylegującego się między wysokimi trawami. Do samego miejsca trzeba było przejść kawałek, pokonać jakieś bezdroża, gdzie jedynie okoliczni mieszkańcy wybierali się na spacery, by uciec nieco od turystów i tego, co Solmaria oferowała w każdym katalogu podróżniczym.
Bashar podążał wąską ścieżką, kluczącą między zdobiącymi wzgórze odłamkami śnieżnobiałego marmuru. Rozsiany tu i tam, wciąż iskrzył się w słońcu, pamiętając swe dawne piękno, choć upływający czas strzaskał dumne kolumny, zawalił wzniosły dach i skruszył masywne ściany. Ruiny miały być ponoć świątynią jakiegoś dawno zapomnianego bóstwa, niektórzy wspominali nawet, że część z elementów mogła pochodzić z czasów jeszcze przed Rozdarciem, lecz za mało tego wszystkiego zostało, by ktoś mocniej się tym zainteresował. A może kiedyś się interesowano, lecz poszlaki nie przynosiły satysfakcjonujących odpowiedzi, ruiny nie stanowiły dobrego miejsca, które można byłoby pokazać za opłatą, i cały kompleks uległ ponownemu zapomnieniu.
Krok po kroku, obaj zbliżali się coraz bardziej do centrum ruin, gdzie wciąż jeszcze dało się dostrzec kształt fragmentu budowli, choć natura stanowczo brała w posiadanie wszystko, co wzniosły tam ludzkie ręce. Pomiędzy fragmentami spękanych płytek tkwiły wiechcie ostrej trawy, kwiaty chowały się w cieniu pustych cokołów, nawet jakieś poskręcane drzewko figowe postanowiło wyrosnąć tam, gdzie kiedyś tkwiła ozdobna sadzawka.
Bashar przystanął u szczytu niewielkiego wzgórza, potoczył wokół spojrzeniem. Uśmiechnął się do podążającego tuż za nim Dantego, z włosami rozwianymi wiatrem, z luźną, białą koszulą przewiązaną niedbale w pasie i tą jedną większą torbą dyndającą na ramieniu, mieszczącą nieco przekąsek i niewielki koc. Mężczyzna naprawdę doskonale komponował się z tą ciepłą pogodą Solmarii, całkowicie przypominając postać, jaką można byłoby zobaczyć na jednym ze starych obrazów.
Koc wylądował gdzieś w trawie, zaraz przy kępie kwiatów, osłonięty przed nadmiarem wiatru przez ten jeden stojący wciąż fragment ściany, lecz nadal zapewniający doskonały widok na rozciągającą się gdzieś dalej panoramę miasta, a także morze, nieodłączny element krajobrazu Solmarii. Bashar przysiadł na jednej części, Dante zaraz do niego dołączył, pozwalając lekarzowi oprzeć się wygodnie o silne ramię, torba zaś wylądowała gdzieś obok, czekając aż któryś z mężczyzn zgłodnieje. Przez pewien czas obaj siedzieli w milczeniu, ciesząc się po prostu ciszą i spokojem, przyjemną samotnością, kiedy wokół nie było praktycznie nikogo, a jedyne, co ich otaczało, stanowił nagrzany słońcem i pogodą marmur.
Dante westchnął, nie wiadomo już który raz tego dnia oparł policzek gdzieś na skroni Bashara, nim usta znów zniknęły gdzieś wśród ciemnych włosów, wywołując cichy śmiech. Wiatr zawiał lekko, radośnie bawiąc się złotymi lokami, łaskocząc nimi wąski nos lekarza. Bashar spróbował je odgarnąć, te jednak za nic nie chciały zostać na miejscu, uciekając jak popadło i łaskocząc z drugiej strony. Dante ani myślał się przesunąć, lekarz też nie chciał przeganiać syrena, lecz te hasające niefrasobliwie loki sprawiały pewien problem.
— Dante — odezwał się Bashar. — Przesiądź mi się między nogi.
Krawiec uniósł głowę, spojrzał na mężczyznę, lecz przesiadł się, wyczekując, co tym razem wymyślił jego lekarz. Bashar zaś sięgnął w stronę tańczących na wietrze, złotych kosmyków, zebrał je w bardziej ułożoną garść, następnie zaś wyciągnął dłoń ku wybujałym trawom, wybierając spośród zielonych łodyg jeden z rozkwitłych kwiatów. Miękkie loki splotły się posłusznie pod wprawną dłonią, zawijając wokół zielonego pędu, jednego i drugiego, a potem następnego, nie poddając się już więcej hulającemu wiatrowi, lecz tworząc dekoracyjną kompozycję, splecioną w asymetryczny warkocz. Spływał gdzieś od skroni, zawijał się z tyłu, by opaść na przeciwległe ramię, spięty na końcu sprytnie przewiązaną łodyżką. Dante niepewnie sięgnął dłonią dzieła, palce delikatnie musnęły płatki kwiatów, przebiegły wzdłuż splecionych kosmyków.
— Tak to mnie jeszcze nikt nigdy nie uczesał — powiedział, odwracając się nieznacznie, a Bashar z satysfakcją ujrzał ciemniejszy róż dekorujący policzki. — Szkoda, że nie wziąłem ze sobą lusterka.
— Poradzimy sobie przecież bez lusterka.
Lekarz odsunął się kawałek, a ciche, lekko zawiedzione westchnienie wydobyło się z piersi krawca. Bashar sięgnął do kieszeni, wyciągnął telefon, zawahał się na moment.
— Chciałem zrobić zdjęcie, takie tylko dla mnie. — I sięgnął w stronę okularów.
Dante nie protestował, różowe szkiełka znalazły się bezpiecznie w kieszeni na piersi, a twarz rozjaśnił uśmiech.
— Tylko jedno?
Bashar parsknął śmiechem, włączył telefon. Profesjonalnym gestem ujął podbródek syrena, lekko go uniósł, ustawiając mężczyznę do zdjęcia. To był portret, skupiony na twarzy Dantego, obramowanej kwietnym warkoczem, rozjaśnionej tym charakterystycznym półuśmiechem, z niezwykłymi oczami wpatrzonymi wprost w obiektyw. Większość stroju była niewidoczna, a ta luźna koszula, lśniąca bielą w popołudniowym słońcu, mogła równie dobrze być czymś zupełnie innym, właściwym dużo dawniejszej epoce.
— Jak bóg wiosny — podsumował Bashar, odwracając ekran w stronę Dantego. — Podobasz się sobie?
— W zrobionej przez ciebie fryzurze? Zawsze.
Syren sięgnął po telefon, sięgnął też i po Bashara, przyciągnął go z powrotem do siebie.
— Teraz będzie zdjęcie tylko dla mnie.
Parę kliknięć, Dante obrócił aparat, wyciągnął rękę z telefonem.
— Uśmiech!
Bashar się uśmiechnął, ale to subtelne wygięcie ust przeszło w pełnoprawny śmiech, gdy Dante pochylił się, wtulił wargi w blady policzek. Zdjęcie wyszło może trochę nieostre, może lekko krzywe, ale za to pogodne i szczęśliwe, w tym jednym ujęciu zamykające beztroskiego ducha ich wspólnych wakacji.
— Łobuz — podsumował go Bashar.
— Wypraszam sobie. Dla pana doktora zawsze jestem grzeczny.
Kolejny całus wylądował na policzku, nim Dante ponownie sięgnął dłonią ku fryzurze, wracając do podziwiania kunsztu, z jakim lekarzowi udało się wpleść kwiaty w jego włosy.
— Kiedy się tego nauczyłeś?
— Kiedyś, sam już nie pamiętam. To trochę taka improwizacja i nie wiem, ile ten warkocz w ogóle przetrwa.
A potem rozmowa skręciła z tematu warkocza, kwiatów i fryzjerstwa, na zdjęcia i pytania, czy rodzina i znajomi nie będą się dopominali o jakieś pamiątki z podróży, skoro Bashar znów gdzieś wyjeżdżał i go nie było. Atmosfera była luźna, pogodna i ciepła, obaj mężczyźni siedzieli tuż obok siebie, ze splecionymi ramionami, niepomni na otaczający ich świat tak bardzo, że nawet torba z jedzeniem nie zaprzątała uwagi. Bliskość sprawiła, że znikąd nadeszło pytanie dotykające tej sfery życia, o której Bashar jeszcze Dantemu niczego nie mówił.
— Nie, nigdy nie miałem dużej rodziny — odpowiedział, i choć mógł zmienić temat, postanowił go kontynuować. — Teraz jestem na dobrą sprawę sam, matka odeszła, kiedy skończyłem studia.
Poczuł, jak Dante tężeje, jak jego ramiona się napinają, a plecy nieznacznie prostują.
— Nie wiedziałem — powiedział, już zupełnie innym głosem. — Tak mi przykro, nie powinienem był pytać…
Bashar pokręcił głową.
— Przecież i tak byś się w końcu dowiedział, nie zamierzałem nigdy trzymać tego przed tobą w sekrecie. — Lekarz podniósł dłoń, ułożył ją na umięśnionym przedramieniu, pogładził lekko. — To naturalne, że dzieci chowają swoich rodziców.
— Ale to i tak wcześnie.
— Z tym zawsze jest za wcześnie — odparł, zamilkł na moment. — Nie smuć się już. Od jej śmierci minęło już parę lat, a ja pogodziłem się ze stratą. Już jest dobrze.
— Tęsknisz za nią?
Nie, było pierwszym, co przyszło do głowy, bo demon nie tęsknił w najmniejszym stopniu za swą śmiertelną „matką”. Musiał przyznać, że nie zadzierzgnął z nią żadnej głębszej więzi, choć doceniał jej specyficzną siłę, wytrwałość i dobre serce, gdy otaczała go opieką i wspierała, kiedy on zajmował się egzaminami i wywalczeniem stypendium naukowego. Jej śmierć go nie zaskoczyła. Widział, jak gasła, gdy trudy życia przedwcześnie wyssały z niej wszystkie siły, a za jedyne pocieszenie miała syna, uparcie starającego się osiągnąć coś w życiu i sukcesywnie pokonując kolejne prowadzące ku temu stopnie.
— Już nie — powiedział w końcu. — Miała trudny żywot, jak każda samotna matka.
— Twój ojciec odszedł wcześniej?
— Na tyle wcześnie, że nie pamiętam jego twarzy i nie wiem, czy poznałbym go na ulicy, nawet gdyby mnie na niej zaczepił.
Dante znów się poruszył, jasne brwi uniosły lekko.
— Poczekaj, czyli twój ojciec żyje?
— Możliwe. Zostawił matkę i mnie, ja zaś nigdy nie czułem potrzeby, by się czegokolwiek o nim dowiedzieć. Musiałem wpisać jego imię w odpowiednią rubryczkę przy rekrutacji na studia i odbieraniu dyplomu, i to właściwie było tyle jeśli chodzi o moje z nim relacje.
Przez pewien czas panowała cisza. W końcu Dante się odezwał.
— Bashar?
— Hm?
— Nie jest ci czasem żal, że tak zrobił? Że was zostawił?
— Nie. — Odpowiedź padła natychmiast. — Żal mógłbym czuć, gdybym miał jakiś udział w tej decyzji i gdyby to była moja wina. Szanuję ją jednak, tę decyzję. Jeśli Harun postanowił nie być częścią mojego życia, to nią nie będzie. Nigdy.
— Dobrze, że tak do tego podchodzisz — powiedział w końcu Dante.
Demon milczał, czując, że syren chce coś jeszcze powiedzieć, ale słowa nie przychodzą do niego łatwo. Czekał więc, pozwalając drugiemu mężczyźnie przemyśleć sprawę, dojść do ładu z własnymi uczuciami i zdecydować, czy chce kontynuować temat, czy to jeszcze nie jest dla niego odpowiedni czas.
— Nas też ojciec zostawił. Nawet go nie poznałem.
Lekarska dłoń przebiegła z przedramienia w dół, obejmując w końcu tę większą, silniejszą, gestem czułym i opiekuńczym, przekazującym płynące z serca ciepło. Poczuł, jak Dante uśmiecha się niepewnie.
— Chciałbym powiedzieć, że już jest dobrze, że mnie to nie rusza i nie mam żalu, ale to nieprawda — powiedział cicho, a dłoń pozostała w tym łagodnym, dodającym otuchy uścisku. — Zastanawiałem się, czy to moja wina.
— To nigdy nie jest wina dziecka.
— Wiem. To znaczy, chciałbym, żebym to naprawdę wiedział, a nie mówił wszystkim wokół, że mnie to nie obchodzi, a potem po raz kolejny rozmyślał nad tym, co mogłem zrobić inaczej, żeby nie zostawił mamy. — Parsknął smutnym śmiechem. — Pewnie nigdy się nie urodzić.
— Nigdy tak nie mów — przerwał mu Bashar, przyciągając bliżej jego dłoń, muskając wargami wyrobione kostki. — Po tym, co zrobił, nie zasługuje na tyle miejsca w twoich myślach.
Jemu łatwiej było mówić, bo doprawdy niewiele miał wcieleń, w których jego więź z rodzicami była jakaś głębsza. Najczęściej opętywał osoby na tyle dorosłe, że żyły w pewien sposób oddzielone od rodziców, zajmując się swoimi sprawami i swoim życiem, rodzice zaś częściej stanowili dla niego zawadę, nie zaś wsparcie. Dla odmiany ta relacja od strony rodzica – Bashar przerabiał to wiele razy, za każdym razem utwierdzając się w przekonaniu, że nie było na świecie siły, która sprawiłaby, że po dobroci zostawiłby własne dzieci. Demon miał swoje zasady, trzymał się ich, a osobami pokroju Haruna i ojca Dantego najzwyczajniej w świecie gardził.
— Czasem to wiem — odparł, opierając głowę na ramieniu Bashara. — Ale może kiedyś uda mi się to naprawdę ułożyć w głowie, a nie tylko udawać albo spychać poza świadomość. Może uda mi się naprawić to, co jeszcze mogę.
— To wymaga czasu. Nie bądź dla siebie surowy.
— Postaram się.
Jeszcze przez moment pozwolił, by to Bashar trzymał go za rękę, uspokajająco głaskał jej wierzch, nim odwrócił ich role, przyciągnął dłoń lekarza do ust.
— Bashar?
— Tak?
— Dziękuję.
Demon uśmiechnął się łagodnie.
— Za co?
— Za wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz